Pokazywanie postów oznaczonych etykietą McDonalds. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą McDonalds. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 17 sierpnia 2017

16 sierpnia 2017


1. Idąc do tramwaju, pod kebabem przy Marszałkowskiej minąłem towarzystwo: dziewczynę i dwóch panów. Towarzystwo, które najwyraźniej kontynuowało poprzedzający wieczór. Dziewczyna ładna, panowie – chyba nie w moim typie. Zachowywali się, jakby była piąta rano. Aż spojrzałem na zegarek. Było zdecydowanie później. Zjadłem coś niedobrego ze sklepu z kawą w przejściu pod rondem. Wsiadłem do tramwaju. Jakiś pan z walizką, o wyglądzie mieszkańca Kaukazu zapytał mnie, czy tramwaj jedzie na jakąś ulicę. Powiedziałem, że nie wiem. Wsiadł. Zaczął sprawdzać coś w telefonie. Pewnie tę ulicę. Sprawdził i poszedł do motorniczego chyba kupić bilet. Co było później – nie wiem, gdyż z tramwaju wysiadłem.
[Żeby nie było niedomówień – wygląd mieszkańca Kaukazu miał pan, nie jego walizka].

Tak jakoś zawsze wychodzi, że jeżeli już przez Ogród Saski przechodzę to robię to w świąteczne przedpołudnie. Na placu Piłsudskiego spokój, jaki może być tylko na godzinę przed początkiem kameralnej imprezy. BOR, Żandarmeria, Media. Postałem, pogadałem, zaczęli się pojawiać goście, którzy wcześniej byli na mszy w Katedrze. Przyjechał pan z nadprogramowym wieńcem.
Wieńce to jakieś chyba najważniejszy element naszej polityki historycznej. W każdym razie, z determinacji chcących wieńce składać można to wnosić. I to jest zła informacja.
W programie wieniec miał składać PAD w asyście Ministra Obrony Narodowej, szefa BBN-u i generałów. Jeden wieniec. Wieniec nadprogramowy ponoć miał być składany przez prezesa IPN-u. W scenariuszu imprezy tego nie było. Więc pan z wieńcem nadprogramowym zaczekał na koniec. Porządek być musi.

Spod Belwederu na plac Trzech Krzyży przejechałem aleje Ujazdowskie wojskowym defenderem, którym później tę samą trasę w przeciwnym kierunku pokonał PAD. Pożartowaliśmy z Panem Kierowcą z wyposażenia. Zwłaszcza klamek. Bardzo brytyjskich. Kiedy wracałem pod Belweder spotkałem grupę Amerykanów z generałem Hodgesem. Generał szedł Alejami mijany przez samochody naszych oficjeli. Droga szła mu wolno, bo co chwilę się zatrzymywał, by porozmawiać z żołnierzami.

2. Można się przyzwyczaić, że słuchanie przemówień PAD utrudniane jest przez grupki emerytów z KOD, wyposażonych w trombity, gwizdki czy bębny. Tym razem było inaczej. Chwilę po rozpoczęciu przemówienia nad trybuną zaczął dość nisko krążyć śmigłowiec Mi8.
Przed w reklamie, nie pamiętam którego OFE na stację benzynową podjeżdżał dziwnie tunigowany tarpan. Wypadała z niego grupa młodzieży. Jakiś jej przedstawiciel krzyczał do tankującego starszego pana – trzeba mieć fantazję, dziadku. Coś się wtedy z tego tarpana urywało, a starszy pan odpowiadał – trzeba mieć pieniądze, synku.
Kiedy się ma i fantazję i środki – można użyć śmigłowca. Tylko po co.
Defiladę oglądałem wśród dziennikarzy. W tym roku otworzyli ją rekonstruktorzy. Konkretnie – grupa rekonstruująca zespół akrobacyjny lotnictwa polskiego z początku lat siedemdziesiątych.
Dziennikarze zastanawiali się, co ma być tym nowym uzbrojeniem, które zapowiadał lektor. No i wyszło im na to, że chodziło o Raki. Ponoć świetne moździerze samobieżne.
Defilada wyszła super. Po niej impreza miała się zakończyć. Minister Obrony postanowił jednak złożyć wieniec. Złożył. Taką miał fantazję. I środki.

Impreza w Belwederze przyjemniejsza niż w zeszłym roku. I nie chodzi tylko o pogodę.
Dosiedziałem do końca. Razem z kolegą, który ma na imię jak rondo Babka. Dopijając ostatnie wino dopadła mnie konstatacja, że mój pradziadek-legionista byłby ze mnie dumny. Że sobie dopijam ostatnie wino na tarasie u Komendanta. Pradziadek chyba nigdy nie był w Belwederze. Nie mam już niestety kogo zapytać. I to jest zła informacja.


3. Na Okęcie jechałem z duszą na ramieniu. Kupiłem bilet dzień wcześniej, przez aplikację. Niestety nie został po tym żaden ślad. Poza zablokowaniem środków na karcie. Przez dobę próbowałem się na lotowską infolinię dodzwonić. Najdłużej muzyczki słuchałem przez godzinę. Nie było to zbyt interesujące. Bogu dzięki się okazało, że rezerwacja jest. Z kartą pokładową zacząłem się więc błąkać między sklepami a bramkami. W jednym ze sklepów wypatrzyłem niewidziany od dobrych paru lat – Absolut 100. Wziąłem flaszkę, pognałem do kasy, kasjerka popatrzyła na kartę pokładową i powiedziała, że Służba Celna zabroniła im sprzedawać alkohol na loty krajowe. Panie Premierze Morawiecki, jak żyć?
Z rozpaczy poszedłem do McDonald's. Restauracji innej niż wszystkie [czym tu się chwalić]. Obsługujący pan był trochę dziwny. Sytuacja przypominała grę w tchórza – tym razem, kto pierwszy się odezwie. Podchodzę. On patrzy. Ja patrzę. On patrzy. Ja patrzę. On patrzy. Przegrałem.
Kiedy czekałem na moje frytki od lady odeszła pani w mundurze Służby Ochrony Lotniska. Siadła kawałek dalej. Nagle mnie pyta: sorry sir, is it your luggage? [najwyraźniej w moim czarnym garniturku, czarnym krawacie, z biało-czerwoną w klapie wyglądałem zagranicznie]
Zaprzeczyłem. Wstała, zapytała głośno, choć bez efektu, czy ktoś się przyznaje do tej walizki. Później zażądała od obsługi dostępu do telefonu. Obsługa miała z tym jakiś problem, ale w końcu udało się ten problem jakoś rozwiązać. Po chwili przez głośniki poszukiwano właściciela tej walizki. Nikt się nie zgłosił. Pani w mundurze Służby Ochrony Lotniska sobie poszła. Walizka została. Przynajmniej przez dwadzieścia minut bo później poszedłem dalej. W każdym razie w tej walizce raczej nie było bomby, bo gdyby była, to byśmy o tym usłyszeli. Ciekawe, czy dalej ta walizka tam stoi. Szara. Kabinówka. Na czterech kółkach.

Samolot okazał się bombardierem w malowaniu nieodżałowanego Eurolotu. Leciał ze czterdzieści minut. Pani stewardessa witająca nas w Zielonej Górze brzmiała dość zabawnie, kiedy się ma świadomość w jakiej odległości od Zielonej Góry leży Nowe Kramsko.
Nie ma się co nabijać. Samolot prawie pełen, więc pasażerom to nie przeszkadza.

Przyjechały po mnie Bożena z Mileną. Bohatersko, bo to jednak prawie północ była. Zatankowaliśmy w Sulechowie. Wygląda na to, że drożeje gaz. I to jest zła informacja.


sobota, 8 listopada 2014

7 listopada 2014


1. Obudziłem się i od razu włączyłem telewizor. Z informacyjnych kanałów było tylko TVP Info. Trafiłem na filmy z monitoringu z Wiplerem.
TVP Info, które wcześniej brało udział w nagonce na Wiplera, skoncentrowało się na tym, że nie wiadomo, czy materiał wideo nie jest aby zmanipulowany.

Późniejsze komentarze koncentrowały się na tym, że poseł jednak był pijany. 
Dziwnym krajem jest jednak Polska. I to jest zła informacja.
Bycie pod wpływem alkoholu nie jest zabronione. Jest praktykowane przez sporą część obywateli. 
Z kolei przekraczanie uprawnień przez publicznych funkcjonariuszy zabronione jest. 
Jeszcze bardziej zabronione jest tłuczenie parlamentarzystów. Tak pięścią, jak pałką.
Gdyby Wipler nie był posłem – zachowanie policjantów byłoby przegięciem. Jest posłem. Więc przegięciem jest jeszcze większym.
A ja słyszę w telewizorze – był pijany, więc mu się należało.
Niech się cieszy, że go nie zastrzelili.

2. Po śniadaniu wsiedliśmy do A8 i ruszyliśmy do Warszawy.
Choć nie.
Niech teraz opowieść przeniesie się do Niemiec. Konkretnie do miejscowości Lohme.

No więc po śniadaniu wsiedliśmy do A8 i ruszyliśmy do Lipska. Około 500 kilometrów. 
Dojazd do autostrady zajął nam z godzinę. W tym przerwa na tankowanie.
Redaktor Bołtryk przez system audio puszczał ze swojego iPhone dr. Huckenbusha. Ze szczególnym naciskiem na cover utworu „Mull Of Kintyre”.
Niestety w miarę zwiększania prędkości pogarszała się jakość transmisji, więc pozostało nam słuchanie szumu powietrza. Powyżej prędkości 240 km/godz. ten szum zaczyna być uciążliwy. Ale można to A8 wybaczyć, gdy się widzi ile ten samochód przy takiej prędkości spala.
Redaktor Bołtryk, jako użytkownik subaru, rzadko przekracza prędkość 100 km/godz. Podobnie red. Wieruszewski. MX-5 jeździ niby szybciej, ale wymaga to zamknięcia dachu. A MX-5 z dachem może być nieco klaustrofobiczna. 
Jazda z prędkościami powyżej 180 km/godz. nie była dla nich więc czymś zwyczajnym. Mimo to styl jazdy zupełnie im nie przeszkadzał. Poza może jednym hamowaniem, po którym red. Wieruszewski ostrzegł, że jeżeli takie będą się częściej powtarzać – może obrzygać mi fez. 
Nie powtarzały się.
Po drodze, mimo protestów red. Wieruszewskiego zatrzymaliśmy się w McDonaldzie. 
Gdzie spędziliśmy z pół godziny. Slow food, to inaczej: źle zarządzany McDonald's.
Ruszyliśmy, po chwili wyprzedziła nas A8. Wersja wcześniejsza, niż ta, którą jechaliśmy. 
Kierowca jechał bardzo agresywny sposób. Miało to pewien plus – oczyszczał nam drogę. Przejechaliśmy za nim prawie dwieście kilometrów. Zajęło nam to mniej niż godzinę. Później skręcił w prawo, my w lewo. Do końca jechaliśmy więc nieco spokojniej. W każdym razie w Lipsku byliśmy w cztery godziny bez kilku minut od startu. Średnie spalanie wyszło ciut poniżej 12 litrów na sto kilometrów.
Jak zauważyli panowie redaktorzy – gdyby wszyscy mogli jeździć A8, Intercity nie miałoby sensu. Niesamowite auto. A to nie była najwyższa wersja wyposażenia.
Złą informacją jest, że w Polsce nie wolno jeździć z takimi prędkościami.
Na nasze warunki powinna wystarczyć A8 w wersji trzylitrowej. 
Choć jednak nie. 
Zawsze można skoczyć do Niemiec.

3. Wróćmy do Polski. A dokładniej do Warszawy. 
Wziąłem udział w spotkaniu dyrektora Ołdakowskiego z prezesem Bauerem. Bardzo to było interesujące. Lubię słuchać o stosunkach polsko-niemieckich. Zwłaszcza w ujęciu historycznym.
Nie opiszę dokładniej tej rozmowy, bo powinienem przytoczyć ją całą. A to przekracza moje możliwości. I to jest zła informacja.
Choć gorszą jest coś innego. Ja się generalnie mam za realistę. Ale kiedy słyszę, co prezes Bauer mówi, wychodzi na to, że jestem niepoprawnym optymistą.
Wieczorem przyszedł mój brat pożyczyć coś do ubrania na wieczorną imprezę jego magazynu. Chciałem go namówić na fez, ale się – przy poparciu Bożeny – nie zdecydował. Szkoda.

Na tę imprezę trafił kolega Zbroja. Zatweetował, że naczelna w przemowie miała problem, czy się mówi „pozwoliłam se” czy „pozwoliłam sobie”. To źle kiedy ludzie nie wiedzą kim som.



sobota, 4 października 2014

3 października 2014


1. No więc znowu musiałem użyć ten cholerny budzik. (Używam tego przypadku, bo ponoć my, ludzie z Galicji, mamy zwyczaj nadużywania form osobowych)
Nastawiony był na siódmą, więc obudziłem się o piątej i czekałem aż zadzwoni. No i się doczekałem.
Przed ósmą przyjechał kolega Grzegorz. Ruszyliśmy na południe.
Kolega Grzegorz swoją srebrną strzałą jeździ dość agresywnie. Redaktor Pertyński, który za czasów świetności tego samochodu pracował dla Renault mówi, że przeżycie jakiegokolwiek poważniejszego wypadku w tym aucie jest mało prawdopodobne. Ja tam się śmierci w wypadku samochodowym jakoś nie boję, ale kiedy jeździłem tym arcydziełem francuskiej motoryzacji, robiłem to zdecydowanie delikatniej.
Tradycyjnie stanęliśmy w radomskim McDonaldzie. I to zła informacja. Ja tam jeść nie muszę, kolega Grzegorz – wręcz przeciwnie. To przez bieganie. I niech mi ktoś powie, że bieganie jest zdrowe.
Kiedy coś zjem w McDonaldzie, to mi potem jest źle.

2. Za Radomiem kolega Grzegorz usłyszał w radio piosenkę „Niektórzy rodzą się przegrani, i nigdzie miejsca nie ma dla nich”.
–To jest piosenka o mnie – powiedział.
Niektórzy zupełnie nie zdają sobie sprawy z tego kim są. I to jest smutne.
Srebrna strzała jest nie tyle srebrna, co w kolorze „błękit paryski”. Ma złamaną antenę, więc w trasie trudno się słucha radia.

Ostro ruszyły prace przy obwodnicy Szydłowca. Zamawiam, żeby następny premier był z Krakowa.

Po drodze dużo policyjnych patroli w większości dwupłciowych. Pani mierzy, pan siedzi w radiowozie. Pada. Jak równouprawnienie, to równouprawnienie.

3. Dojechaliśmy nie mogę napisać dokąd. Robiliśmy nie mogę napisać co. Wieczorem w towarzystwie nie mogę napisać kogo, jedliśmy na przykład krewetki. Mogę za to napisać, że najlepsze krewetki w Krakenie są wyraźnie lepsze niż te, które jedliśmy.
Później w barze piliśmy to, co z kolegą Grzegorzem pijemy już od tygodnia. Nie mogę napisać kto, nie mógł uwierzyć, że cały Jack Daniel's powstaje tylko w Lynchburgu.

W barze wisiało kilka telewizorów. Wyświetlał się na nich film, którego – jak zresztą większości polskich filmów – nie znałem. W filmie tym grupa brzydkich, grubych, łysych Polaków atakowała butelkami z benzyną sympatyczne i ładne romskie wesele.
Brzydcy, grubi i łysi Polacy z filmu trochę przypominali Romów, którzy jakiś czas temu zaatakowali pod Limanową weselny orszak. Byli może trochę porządniej ubrani.
Wieczór generalnie był bardzo przyjemny.

Udało mi się zrobić koledze Grzegorzowi piękny portret, alegorię związków polsko-fińskich.

Flaszka była pusta. I to jest zła informacja.