piątek, 3 sierpnia 2018

2 sierpnia 2018



Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Przyleciałem w nocy do Babimostu. Najpierw na Okęciu lazłem do bramki na końcu świata. Trzydziestej którejś. Chwilę mi zeszło, bo nie wszystkie taśmociągi działały. Doszedłem, kiedy przez sąsiednią bramkę przelewała się kolejka zmierzających do Barcelony. Albo Madrytu. Ale raczej Barcelony. Linią lotniczą, jakiej wcześniej nie zauważyłem. Kolejka znikła. Wpuszczacze, którzy mają jakąś nazwę – Agenci? nie pamiętam – wezwali ze dwa razy, w dwóch językach, pasażerów by się stawili celem boardingu. Przyszła jakaś pani. Zniknęła za bramką. Wpuszczacze się rozpłynęli. Upłynęło z 10 minut. Z tego czegoś nieopodal, co trudno nazwać fotelami, bo fotele jednak są choć trochę wygodne – wstało trzech zalegających tam przynajmniej od czasu, kiedy przyszedłem młodych ludzi. Podeszło do moich wpuszczaczy i zaczęło pytać o samolot do Barcelony. Albo Madrytu. Ale raczej Barcelony. Moi wpuszczacze odpowiedzieli, że chyba odleciał. Młodzi ludzie zapytali, czy coś tym można zrobić. Moi wpuszczacze odpowiedzieli, że raczej nic. Zacząłem się zastanawiać, czy jeżeli ci młodzi ludzie by się udali do któregoś ze sklepów, celem kupienia flaszki (bo cóż innego im pozostało), to czy sklep by im tę flaszkę sprzedał, mimo i karty pokładowe mają na odleciany samolot. Nie dowiem się tego raczej i to jest zła informacja. Choć może nie tak bardzo, bo ta wiedza nie jest chyba warta przeżycia doświadczenia niezauważenia odlotu własnego samolotu. Rzut beretem od bramki.

2. No więc przyleciałem do Babimostu. Przyjechała po mnie Bożena. Wyszło, że jechała tyle, co ja leciałem. Stanęliśmy na rynku w Sulechowie. Rynek w tym przypadku nazywa się plac Ratuszowy. Poprzednio byłem tam w 2015 r. Dudabusem. Kandydat poprosił mnie, bym mu przyniósł kawę. Nie mogłem znaleźć kawiarni. Na rogu był bar, którym rządził – na oko – Wietnamczyk. Zrobił tę kawę, mimo iż nie należała do serwowanego asortymentu. Pogadaliśmy chwilę. Był przekonany, że będzie zmiana.
W domu poleciałem od razu zobaczyć jak się ma trawa. Miała się nieźle.
Rano obudził nas pan, który przywiózł kupioną przez Bożenę bibliotekę. I to jest zła informacja, bo środowy upał mnie wykończył, więc godzina snu więcej by się przydała.

3. Podłączyłem do A8 chińskie ustrojstwo umożliwiające podłączenie iPhone do klasycznej nawigacji z dwutysięcznego roku. Zadziałało od razu i muzyka via bluetooth i zestaw głośnomówiący. Niestety nie udało mi się dobrze ułożyć przewodów i nawigacja nie do końca siadła na swoje miejsce. I to jest zła informacja, bo chyba będę musiał dostać się do tych przewodów z innej strony a tak do końca nie wiem jeszcze jak to zrobić.

Pojechaliśmy do Łagowa popływać wodnym rowerem. Przez Poźrzadło. Na wysokości wieloma dyplomami docenianej restauracji Defka minął nas pan, który na nosie miał wariację na temat lustrzanych Aviatorów Ray-Bana. Na torsie zaś dumnie niósł T-shirt z napisem „jebać to gówno”. Po angielsku. Cienias.

niedziela, 29 lipca 2018

28 lipca 2018


Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Przyjechał pan z Orange pomierzyć światłowód. Wyszło mu, że nie działa. Właściwie nic dziwnego, gdyż organoleptycznie można było osiągnąć podobny wniosek bez użycia specjalnego sprzętu. W każdym razie światłowód naprawić może jedynie podwykonawca. Oznacza to tyle, że będzie działać najwcześniej w poniedziałek. A to jest zła informacja.

2. Zmarła Kora. I to jest generalnie zła informacja. Z rzeczoną kojarzy mi się kilka sytuacji. Po pierwsze, że byłem na koncercie Maanamu w 1979 roku. W Myślenicach. Na Zarabiu. A może to było w 1980? Choć to mało prawdopodobne, bo w 80. w Myślenicach byłem w trakcie moskiewskiej Olimpiady, czyli po Opolu. A po Opolu Maanam raczej by na niebiletowanym koncercie w amfiteatrze pod Krakowem raczej nie występował.
Druga sytuacja działa się w mrokach stanu wojennego. Jak powszechnie wiadomo ojciec mój był trenerem sekcji siatkówki Gwardyjskiego Towarzystwa Sportowego „Wisła”. Kora jakoś do niego dotarła. Ojciec twierdzi, że jeden z synów Kory chodził ze mną, bądź z bratem moim do klasy. Ja na ten temat mam inne zdanie. W każdym razie Kora dotarła do niego z pomysłem koncertu. Za ówczesnej komuny organizacją koncertów zajmowała się jakaś państwowa agencja. Chodzi mi po głowie nazwa „Pagart”, ale nie pamiętam, czy aby „Pagart” nie zajmował się wyłącznie koncertami zagranicznymi. No i zasada była taka, że agencja sprzedawała bilety, a artysta dostawał pieniądze zgodnie z rozdzielnikiem. Artysta klasy A – 48,75, artysta kasy C – 32,50. Niezależnie od liczby sprzedanych biletów. Strasznie niesprawiedliwie. Kora przyszła z pomysłem, że jeżeli współorganizatorem koncertu będzie milicyjny klub, to państwowa agencja się nie będzie czepiać, więc klub z Maanamem się uczciwie podzieli kasą. I Maanam zarobi uczciwe pieniądze. Pomysł nie wypalił, choć mój ojciec bardzo się starał pomóc. Wyszedłem w ten sposób na głupka, bo wcześniej zdążyłem obiecać kolegom z klasy darmowe bilety,
No i na koniec nagle się okazało, że pracuję w redakcji „Malemena” z matką wnuka Kory.

3. Karol, syn sąsiada Tomka obchodził urodziny. Wielce interesująca, wielopokoleniowa impreza. W ramach około imprezowych spacerów trafiłem po wielu latach trafiłem na przystanek autobusowy, stojący dwa metry od naszego ogrodzenia. Na ścianach ktoś czarnym pisakiem wypisał wiele głębokich myśli typu: „Pamiętaj. Mimo iż jesteśmy od siebie daleko to śpimy pod jednym niebem”. Przeszło mi przez myśl, że to kolega Kapla. Wychodził co rano niby biegać, a tak naprawdę pokrywał przystanek sentencjami. Ale to jednak nie był jego charakter pisma.
Wieczorem przyjechała służba drogowa, by zmienić organizację ruchu. Od teraz pierwszeństwo ma droga z Ołoboku. Logicznie. Zanim świadomość zmiany dotrze do wszystkich będzie kilka wypadków. I to jest zła informacja.


Imprezę urodzinową zakończyła burza, która szła znad Odry. Szła, ale w ostaniej chwili nas ominęła. Więc przestawianie samochodów nie miało sensu.

27 lipca 2018


Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Wstałem chwilę po tym jak kolega Wojtek zaczął szeleścić w kuchni. Wcześnie.
Pojechaliśmy do Zawady pod Zieloną Górę do sklepu z pompami. W Zawadzie chwilę szukaliśmy ulicy Łąkowej. Walcząc z mapami Googla nie zauważyliśmy drogowskazu, który zdecydowanie by nam skrócił drogę.
W sklepie z pompami było tak, jak powinno być w sklepie z zawodowym sprzętem. Dużo zawodowego sprzętu, kompetentna obsługa. Jednemu z panów spod rękawa wystawał tribal. Koledze Wojtkowi wcale to nie przeszkadzało, choć zwykle na tatuowanych patrzy z obrzydzeniem.
Podobnie na tatuowanych patrzy Druh Podsekretarz, z tym, że w jego przypadku obrzydzenie może przechodzić w jakąś pokrętną fascynację, do której się nie przyzna, a jeszcze głośniej podkreślać będzie obrzydzenie, żeby nikt go o tę fascynację bynajmniej nie posądzał.
Ostatnio, kiedy piszę „bynajmniej” ze trzy razy sprawdzam, czy robię to poprawnie, bo mam wrażenie, że już większość ludzi myli „bynajmniej” z „przynajmniej”. I coraz trudniej jest mi być ostatnim sprawiedliwym. Zwłaszcza, kiedy się słyszy takie perełki jak: jestem bynajmniej inteligentny.
Kompetentny pan z tribalem razem ze swoimi współpracownikami ustalił, jaką pompę potrzebuję i że jej nie ma na składzie, że ją zamówi i że zadzwoni, jak przyjdzie w przyszłym tygodniu. 
Podjechaliśmy do Auchana w Zielonej, tego, w którym zobaczyłem lata temu zapalniczkę Zippo ze znakiem Rodła. Głupi – nie kupiłem. Później tak bardzo nie mogłem takiej znaleźć, że byłem gotów podejrzewać, że jej wcale nie widziałem. Aż do momentu, kiedy na jakiejś imprezie Zippo jej istnienie potwierdził jakiś szef Zippo na Polskę, po akcencie sądząc – Górnoślązak.
Kolega Wojciech wymógł na mnie tę wizytę, bo chciał sobie kupić kąpielówki, by popływać w jeziorze w Łąkach vel Łąkiech.
Była promocja, więc długo szukał tych najbrzydszych. Dyskusyjne, czy wybrał akurat takie.
Wracaliśmy promem w Brodach. Kiedy wjeżdżaliśmy na prom koledzy po fachu Charona zastanawiali się głośno z jednym z przewożonych kto ogląda obraz ze świeżo na promie zainstalowanych kamer. I po co. Mnie zdziwiło, że nie wręczali każdemu z przewożonych karki papieru informującej o przetwarzaniu danych osobowych. Może istnieje przepis wyłączający stosowanie RODO na jednostkach pływających. Nie wiem. I to jest zła informacja.

2. Wróciliśmy, zjedliśmy śniadanie i coś tam zaczęliśmy robić w obejściu. Wtedy kolega Wojciech się dowiedział, że właśnie zlikwidowano stanowisko jego szefa. A że stanowisko kolegi Wojciecha było stanowiskiem zastępcy jego szefa wyszło na to, że kolega Wojciech też traci pracę. I to jest zła informacja, bo przez ostatnich parę dni sporo o jego pracy rozmawialiśmy i opowiadał, co by się dobrego mogło wydarzyć, gdyby mogli skończyć pewną reformę. No i brzmiało to prawdopodobnie.
Z szefem kolego Wojciecha pracowałem do sierpnia zeszłego roku. Trudny charakter, wybitny fachowiec. Szkoda.
Kolega Wojciech ubrał się w swoje nowe kąpielówki i zrezygnował z wyjazdu nad jezioro. Paradował w nich dumnie przez pół dnia. 



3. W końcu się spakował i już miał ruszyć do Warszawy, kiedy nadszedł armagedon. Znaczy najpierw trochę w okolicy grzmiało. A jako, że przez dobre dwa miesiące nie było ponoć żadnej burzy – trudno było te grzmoty traktować poważnie. W końcu zaczęło kropić. Zamknąłem okna i siadłem przed telewizorem, by obejrzeć jakiś program informacyjny. Ale zanim włączyłem telewizor, w parku złamała się słusznej wielkości robinia, a na bramę spadły dwie wielkie gałęzie z lip rosnących po jej obu stronach. Do tego wyłączono prąd. No i wiatr otworzył okno na piętrze. W bibliotece, to ja zapomniałem, że jest otwarte. Od strony parku deszcz zaczął lać równolegle do ziemi, wpadał do domu przez nieszczelne okna, drzwi balkonowe. Wody było tyle, że w salonie na parterze zaczęła się lać z sufitu. Wszystko trwało może kwadrans. Później się uspokoiło. Gałęzie koło bramy uszkodziły światłowód z Internetem i zerwały przewód telefoniczny. Przed domem leśniczego zrobiła się gigantyczna kałuża, na dnie której była studzienka, którą wspaniałomyślnie pozwoliliśmy Gminie z dziesięć lat temu przyłączyć do naszej kanalizacji burzowej pod warunkiem, że Gmina będzie tę studzienkę i kanalizację co jakiś czas czyścić. Gmina tego nie robi. (Przypominam, że na jesieni będą lokalne wybory).
Kolega Wojciech wziął piłę i zaczął ciąć gałęzie, które zablokowały wyjazd. Ciął aż łańcuch się stępił. Wtedy przyszedł wezwany sąsiad Tomek i dokończył robotę. Przez chyba dwie godziny razem z sąsiadami usuwaliśmy szkody. Bez ich pomocy byśmy sobie nie poradzili.
Z dotkliwych strat, poza odciętym Internetem i złamaną robinią – ucierpiał piękny, rosnący naprzeciw wejścia do domu grab. I wyrwało z korzeniami renklodę.
Deszcz zmył sąsiadowi Tomkowi sporą część od tygodnia przygotowywanego trawnika. I to jest zła informacja. Nasz trawnik ochroniły drzewa a przynajmniej taką mam nadzieję.

Wieczorem razem z sąsiadami oglądaliśmy czerwony księżyc. Nie udało mi się zrobić ni jednego nieporuszonego zdjęcia. 

sobota, 28 lipca 2018

26 lipca 2018


Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Kolega Wojciech ubrał się w co tam miał i zlazł po drabinie do studni. Wyciągnęliśmy dwa worki wełny mineralnej i za pomocą sznurka do snopowiązałki i calowego nypla zmierzyliśmy głębokość studni. 870 cm od lustra do dna. 720 cm do lustra i do tego 235 cm betonowych kręgów.
Kolega Wojciech zasugerował, że trzeba będzie studnię płukać. Sąsiad Tomek połączył mnie z twórcą jego studni, który to twórca powiedział, że płukać nie trzeba. Ważne, by nie studni nie zatkać wypompowując wszystką wodę. Znaczy, ważne by pilnować poziomu lustra wody.
Kolega Wojciech był gotów jechać natychmiast po pompę. Ale ja miałem inne plany. Pojechaliśmy do matki do Boryszyna, gdyż były jej imieniny.
W Lubrzy na dachu poczty siedział bocian. Przez chwilę wydawało mi się, że jest sztucznym bocianem bez głowy, ale głowa się znalazła.
Kwiatki posadzone na grobie babci się nie przyjęły. I to jest zła informacja.

2. Wracaliśmy przez Wilkowo. Wyasfaltowaną na nowo drogą, na której lata temu, w pierwszy dzień Świąt zakopałem się Suburbanem w zaspie.
Już mieliśmy skręcać w stronę Borowa, kiedy nam się przypomniało, że mieliśmy w Świebodzinie kupić kółko do wózka. Niestety, w hurtowni budowlanej, do której trafiliśmy były tylko chińskie, odradzane przez obsługę. Więc nie kupiliśmy. I to jest zła informacja, bo wózek bez kółka działa słabo.

3. Nowopowstający trawnik sąsiada Tomka stał się poidłem dla motyli. Białych. Wyglądało to niesamowicie. Zdjęcie wyszło słabo, bo mój telefon już nie jest taki jak kiedyś. I to jest zła informacja, bo tyle pięknych zdjęc bym mógł robić,

piątek, 27 lipca 2018

25 lipca 2018


Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Pszczoły przestały. Rano wypuściłem jeszcze z pięć. I tyle. 
Z dziesięć lat temu mieliśmy w ścianie mrowisko. Było to zupełnie bezbolesne. Prawie. Otóż w lecie przez niecały tydzień mrówki się roiły i w te dni działo się coś bardzo dziwnego. Każdego dnia, sobie tylko znaną drogą wyłaziły do łazienki, gdzie w południowo-zachodnim rogu przez mniej-więcej godzinę siedziały w wielkiej liczbie na ścianie. Później znikały. Doprowadzało to do zabawnych sytuacji. Ktoś (w tym przypadku – mój były kolega Skoczylas) wchodził do łazienki, widział mrówki i wypadał z krzykiem, po chwili, wezwane tym krzykiem towarzystwo wpadało do środka. A tam po mrówkach już nie było śladu. Więc na wypadającego z krzykiem patrzono dziwnie. Dziwnie czuł się też krzyczący.
Pewnego roku mrówki znikły. I to nie jest zła informacja. Złą jest, że jeżeli pszczoły będą nachodzić dom cyklicznie, może nas kiedyś nie być. I wtedy nikt ich szklankami nie wyniesie. A każda pszczoła to coś tam, jak pisze chyba Greenpeace.
W roku 1989 byłem na wymianie szkolnej w Związku Radzieckim. Chwilę później ten kawałek Związku Radzieckiego został stolicą Niepodległej Ukrainy, ale nie o tym. W księgarni kupiłem wtedy kilka płyt. Wśród nich dwupłytowy album Greenpeace. Wydany przez wytwórnię „Мелодия”. U2, Sting, Brian Ferry, Simple Minds, R.E.M., Brian Adams i nasza swojska Basia. Z okładki albumu wynikało, że Greenpeace od wielu jest wspierany przez Związek Radziecki, państwo – jak powszechnie wiadomo – bardzo zainteresowane ekologią. Z tym, że raczej poza swoimi granicami.
Lubiłem utwór „Гордость” zespołu Ю 2.

2. Przez większość dnia, z uporem wartym lepszej sprawy słuchałem transmisji z obrad Senatu. Najpierw na siedząco, później stojąc przy krajzedze. Udało mi się nie obciąć sobie palców, co nie było zbyt łatwe. Brat mój Michał ciął parkowe bzy. Z całkiem sporym samozaparciem.
Późnym popołudniem pojechaliśmy z ojcem na zakupy do Świebodzina. Zapomniałem niestety kupić większość rzeczy, po które pojechaliśmy. I to jest zła informacja. Podobnie jak ta, że straciłem umiejętność dającą możliwość stosunkowo precyzyjnego szacowania wartości towarów na taśmie do kasy.
Ojciec kupił promocyjną flaszę J&B, którym to J&B kolega Wojciech od dwóch wieczorów nas sprowadza na złą drogę, opowiadając różne dykteryjki. Najlepsza chyba była o tym, jak w jakimś samolocie wręczono mu plastikową piersióweczkę z J&B. Zaczął wtedy protestować, że plastikowa a nie szklana. Kolega z którym podróżował wyjaśnił mu, że plastikowa piersióweczka ma sens taki, że kiedy się wywróci, to się nie rozbije i odłamki nie wbiją się mu w serce.

3. Sąsiad Tomek wciąż użycza nam wody ze swojej głębinowej studni. Studnię głębinową mamy i my. Wodą gminna kosztuje za kubik ponad cztery złote, więc biorąc za przykład sąsiada Tomka postanowiłem naszą studnię uruchomić.
Najpierw z sąsiadem Tomkiem usunęliśmy betonowy dekiel, który przykrywał studnię betonową, na dnie której jest wylot rury od studni właściwej. Studnia betonowa ma ponad dwa metry, żeby sprawdzić jak się ma studnia właściwa – zmierzyć głębokość i wysokość lustra wody – trzeba na jej dno zleźć. Okazało się, że nie dość, że jest zasypana wełną mineralną (przechodzi przez nią przyłącze wody gminnej i tą wełną było ocieplane, żeby w zimie nie zamarzać), to aż tętni życiem. Najbardziej tego życia jaskrawym przykładem były pająki, które miały – tu naprawdę nie ściemniam – dobre piętnaście centymetrów od końca przednich do końca tylnych odnóży (czy jak to się tam u pajęczaków nazywa). Widząc to sąsiad Tomek stwierdził, że musimy chyba kogoś znaleźć, kto tam wejdzie, bo przecież my tego robić nie będziemy. Dla mnie oczywistym kandydatem był mój brat. Prawie się udało. Niestety sąsiad Tomek ma strasznie mocną latarkę i kiedy do studni zaświecił, mój brat natychmiast zobaczył pająki i się obraził, że go tak perfidnie chciałem wykorzystać. Znaczy – plan spalił na panewce. Przez chwilę, prawie się udało namówić na wejście do studni jego ośmioletnią córkę. Niestety usłyszał. I z tego też nic nie wyszło. Byłaby to zła informacja, ale wejścia się podjął kolega Wojciech, który pająków się nie boi.

Ojciec przywiózł ze sobą swoje koty, które są dziećmi naszego Starego, czyli rodzeństwem kota Pawełka. Wieczorem, na trawie przed domem próbował je z naszymi kotami integrować. Nie szło to najlepiej. I to jest zła informacja, bo w niedzielę wyjeżdża i do tego czasu, z integracji może nic nie wyjść. 

czwartek, 26 lipca 2018

24 lipca 2018




Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Wstałem, ubrałem czyste jasne spodnie, gdyż poprzednie przez pył z grabienia i włóczenia stały się strasznie ciężkie i pojechałem z bratem do Świebodzina, żeby trawę. Wybór traw w Mrówce był całkiem spory, niestety każde pudełko z trawą, jaką byłem zainteresowany było pojedyncze. I to była zła wiadomość.

Nad Rokitnicą, ni stąd, ni zowąd przeleciały dwa Herculesy. (Znaczy, że tego iż były dwa dowiedziałem się poźniej, bo zauważyłem jednego) Znaczy ze wschodu, na zachód leciały. Nisko. Na tyle, że gdybym miał na nosie okulary, mógłbym się upewnić, że jednym z nich leciałem w grudniu do Kuwejtu. A tak pozostaje mi świadomość, że prawdopodobieństwo tego, że jednym z nich leciałem w grudniu do Kuwejtu wynosi pięćdziesiąt procent.
Hercules, którym w grudniu leciałem do Kuwejtu był – mniej-więcej – moim rówieśnikiem, ale trzymał się ode mnie zdecydowanie lepiej. Ja bym nie potrafił bez tankowania przelecieć naraz do Kuwejtu.
W Kuwejcie widziałem startujące Ospreye. Niesamowity widok. I rozwalone przez Amerykanów w 1991 schrony na samoloty.
Schrony budowali Francuzi gwarantując ich niezniszczalność. Do dziś Kuwejt się z nimi o to procesuje.
Ciekawe jak się bronią.
Wysoki Trybunale, to przecież niemożliwe, żeby ktoś tak rozsądny jak powód uwierzył w istnienie niezniszczalnych schronów, poza tym to nie powód użytkował w schrony w czasie ich zniszczenia, tylko Irak, więc schrony, w okresie użytkowania ich przez powoda nie zostały zniszczone. 

2. Rozmyślania o międzynarodowym arbitrażu szybko wywietrzały mi z głowy, bo po włóczeniu i grabieniu zająłem się walcowaniem ziemi pod trawnik. Sąsiad Tomek ma
walec do ciągania kosiarką. Napełniony wodą waży ze sto pięćdziesiąt kilo. Walec waży, nie sąsiad. Po wywalcowaniu przyszła kolej na siew. Kolega Wojciech nabijał się ze mnie, że jestem jak żołnierz od Berlinga, który z pepeszą na plecach sieje na ziemi świeżo odzyskanej. Siałem, Wojciech z Bożeną zagrabiali. Siałem, aż się siemię skończyło. Po raz kolejny dałem się nabrać opisom na opakowaniach. I to jest zła informacja, bo człowiek w wieku Herculesa powinien się już nauczyć, żeby nie wierzyć w słowo pisane.
Mój osobisty ojciec przywiózł kolejne dwa worki trawy, przy okazji złorzecząc na obsługę w Mrówce. Kupienie kawałka plastikowej rurki zajęło mu ze trzy kwadranse, bo nikt nie chciał jej dociąć.
Zasiałem resztę. Zagrabiliśmy. I zaczęli podlewać wielce wydajnym urządzeniem do podlewania pożyczonym od sąsiada Tomka, wodą ze studni sąsiada Tomka, dzięki której ziemniaki ojca sąsiada Tomka są zielone, w przeciwieństwie do innych ziemniaków w okolicy.

3. Od paru lat mieszkają u nas pszczoły. W zamurowanych oknach z górnej łazienki. Znaczy, pomiędzy warstwami zamurowania jest przestrzeń, gdzie pszczoły prowadzą swoje pszczele życie. No i przez cały dzień pszczoły wariowały. Rano część się wyroiła. Później strasznie – jak na pszczoły – hałasowały. Nie zwracaliśmy na to specjalnej uwagi, gdyż zajmowaliśmy się przyszłym trawnikiem. Do momentu, kiedy się okazało, że jest ich mnóstwo w domu. Przy oknach klatki schodowej i w łazienkach. Bzyczało.
Bożena najpierw sama, później z moją pomocą zaczęła je łapać i wyrzucać na zewnątrz. Wyrzuciliśmy dobrą setkę, kiedy dotarło do mnie, że wcale ich nie ubywa. Po krótkim śledztwie odkryłem, że wyłażą ze ściany w górnej łazience (tej, w której zamurowanych oknach mieszkają). W pięknych, kupionych za jakieś grosze kafelkach Villeroy&Boch jest dziura na przyłącze wody do kompaktowej toalety, która ma tam stanąć w przyszłości. Przyłącze – zawór – rozetka. No i spod tej rozetki wyłaziły. Zakleiłem szparę szarą taśmą i przestało pszczół przybywać. Wyłapaliśmy resztę. Bożeny rekord to było pięć naraz złapanych do jednej szklanki.
Jednej rzeczy możemy być pewni – nie boimy się pszczół. I to jest dobra informacja. Złą jest, że nie mam pewności, czy pszczoły nie znajdą sobie jakiejś innej drogi.

środa, 25 lipca 2018

23 lipca 2018



Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Poniedziałek. Tygodniki. Rubryki plotkarskie. Tradycyjnie słaby „Wprost”. W zeszłym tygodniu panie napisały, że Krzysztof Szczerski próbował blokować wyjazd Marka Magierowskiego do Tel Awiwu. Gdyby Krzysztof Szczerski chciał kogokolwiek blokować, to ktokolwiek by był zablokowany.
Gociek z Gmyzem trzymają swój średni poziom. W „Sieciach” pustka po Mazurku i Zalewskim. Nieważne, że Mazurek jest socjopatą, a rubryka w stanie agonii była – nie bójmy się tego słowa – słaba. Pustka wyje.
Sygnalista wciąż nie czuje na czym powinna polegać rubryka plotkarska.
[Plotka głosi, że przed laty Sygnalista wkroczył do działu foto der Dziennika i zażądał zdjęć prymasa Wyszyńskiego z obrad Okrągłego Stołu.]
W „Super Expresie” zdjęcie lokalnego celebryty przy wypożyczonym porsche. Z podpisem, że gdyby celebryta takie kupił, wydałby 250 tys.
Red. Pertyński, z którym się podzieliłem tą wiadomością, zauważył, że za 250 tys. to on natychmiast bierze takie dwa. Dziennikarze tabloidów nie potrafią czytać cenników motoryzacyjnych. Gdyby się nauczyli – życie wielu ludzi stałoby się znacznie trudniejsze. Pamiętam pewnego polityka, któremu wytknięto range rovera Evoque, ale cena, która dla tabloidu była bardzo wysoka, w rzeczywistości stanowiła wartość nieznanego w przyrodzie modelu zupełnie pozbawionego wyposażenia.

2. Za pomocą grabi, z pomocą kolegi Kapli wyrównywaliśmy wyrównany przez sąsiada Tomka fragment parku. Wyrównywaliśmy, by posiać na nim trawę. Kolega Kapla pojechał do Warszawy, by pędzić życie literata, ja za pomocą traktorka–stigi zacząłem wlec włókę, zrobioną przez pracowników sąsiada Tomka ze sporej wielkości dwuteownika z dorobionemi zębami. Włóka okazała się niezwykle skuteczna. I to jest dobra informacja. Złą jest, że za każdym przejazdem wznosiła ścianę kurzu, a kurz według Wikipedii jest niezdrowy.
Po którymś z kolei przejeździe z ziemi wylazły duże kamienie. Koledzy Kapla i Wojciech w pocie czoła wyciągnęli dwa. Wielkie. Kiedy wyciągnęli dwa. Wielkie. Wylazł trzeci. Wielki. Kolega Kapla stwierdził, że to musi być jakiś fundament, albo co. Miał rację. Mnie się przypomniała dykteryjka sprzed lat, bez mała trzydziestu, o chodzeniu z wykrywaczem gdzieś, koło Dynowa.
No więc chodzą z wykrywaczem. Wykrywacz piszczy. Kopią. Dokopali się do koła napędowego od T-34. Próbują wyjąć. Nie idzie. Kopią dalej. Dokopują się do następnego koła od T-34. Też nie idzie wyjąć. Kopią dalej. Kolejne koło. Kopią bardziej. T-34.
Kamieni było więcej. Przez chwilę byliśmy przekonani, że odkryliśmy coś średniowiecznego – wszakże Rokitnica istniała już w XIII wieku, ale przyszła sąsiadka Jolka i powiedziała, że na przełomie lat 70. i 80. XX wieku obozujący w parku harcerze z resztek po poniemieckich chlewniach stworzyli kilka przykładów małej parkowej architektury.

3. Na rosnącym przed domem modrzewiu uaktywniła się mała wiewiórka. Koty postanowiły na nią zapolować. Nieskutecznie, gdyż wystrychnęła je na dudków.
Wiewiórka to jednak nie mysz. Nawet mała.
Wieczorem, kiedy przygotowywałem kolację pochyliłem się nad garnkiem, w którym powstawał sos pomidorowo-gorgonzolowy no i z nosa spadły mi do tego sosu okulary. Śmiechu było co niemiara. Sos wyszedł niezły. Za to makaronu ugotowałem za mało. I to jest zła informacja, bo Karol, syn sąsiada Tomka, wielbiciel mojej kuchni, wstawał od stołu nie do końca usatysfakcjonowany.