czwartek, 26 lipca 2018

24 lipca 2018




Z życia urlopowanego urzędnika centralnej administracji.

1. Wstałem, ubrałem czyste jasne spodnie, gdyż poprzednie przez pył z grabienia i włóczenia stały się strasznie ciężkie i pojechałem z bratem do Świebodzina, żeby trawę. Wybór traw w Mrówce był całkiem spory, niestety każde pudełko z trawą, jaką byłem zainteresowany było pojedyncze. I to była zła wiadomość.

Nad Rokitnicą, ni stąd, ni zowąd przeleciały dwa Herculesy. (Znaczy, że tego iż były dwa dowiedziałem się poźniej, bo zauważyłem jednego) Znaczy ze wschodu, na zachód leciały. Nisko. Na tyle, że gdybym miał na nosie okulary, mógłbym się upewnić, że jednym z nich leciałem w grudniu do Kuwejtu. A tak pozostaje mi świadomość, że prawdopodobieństwo tego, że jednym z nich leciałem w grudniu do Kuwejtu wynosi pięćdziesiąt procent.
Hercules, którym w grudniu leciałem do Kuwejtu był – mniej-więcej – moim rówieśnikiem, ale trzymał się ode mnie zdecydowanie lepiej. Ja bym nie potrafił bez tankowania przelecieć naraz do Kuwejtu.
W Kuwejcie widziałem startujące Ospreye. Niesamowity widok. I rozwalone przez Amerykanów w 1991 schrony na samoloty.
Schrony budowali Francuzi gwarantując ich niezniszczalność. Do dziś Kuwejt się z nimi o to procesuje.
Ciekawe jak się bronią.
Wysoki Trybunale, to przecież niemożliwe, żeby ktoś tak rozsądny jak powód uwierzył w istnienie niezniszczalnych schronów, poza tym to nie powód użytkował w schrony w czasie ich zniszczenia, tylko Irak, więc schrony, w okresie użytkowania ich przez powoda nie zostały zniszczone. 

2. Rozmyślania o międzynarodowym arbitrażu szybko wywietrzały mi z głowy, bo po włóczeniu i grabieniu zająłem się walcowaniem ziemi pod trawnik. Sąsiad Tomek ma
walec do ciągania kosiarką. Napełniony wodą waży ze sto pięćdziesiąt kilo. Walec waży, nie sąsiad. Po wywalcowaniu przyszła kolej na siew. Kolega Wojciech nabijał się ze mnie, że jestem jak żołnierz od Berlinga, który z pepeszą na plecach sieje na ziemi świeżo odzyskanej. Siałem, Wojciech z Bożeną zagrabiali. Siałem, aż się siemię skończyło. Po raz kolejny dałem się nabrać opisom na opakowaniach. I to jest zła informacja, bo człowiek w wieku Herculesa powinien się już nauczyć, żeby nie wierzyć w słowo pisane.
Mój osobisty ojciec przywiózł kolejne dwa worki trawy, przy okazji złorzecząc na obsługę w Mrówce. Kupienie kawałka plastikowej rurki zajęło mu ze trzy kwadranse, bo nikt nie chciał jej dociąć.
Zasiałem resztę. Zagrabiliśmy. I zaczęli podlewać wielce wydajnym urządzeniem do podlewania pożyczonym od sąsiada Tomka, wodą ze studni sąsiada Tomka, dzięki której ziemniaki ojca sąsiada Tomka są zielone, w przeciwieństwie do innych ziemniaków w okolicy.

3. Od paru lat mieszkają u nas pszczoły. W zamurowanych oknach z górnej łazienki. Znaczy, pomiędzy warstwami zamurowania jest przestrzeń, gdzie pszczoły prowadzą swoje pszczele życie. No i przez cały dzień pszczoły wariowały. Rano część się wyroiła. Później strasznie – jak na pszczoły – hałasowały. Nie zwracaliśmy na to specjalnej uwagi, gdyż zajmowaliśmy się przyszłym trawnikiem. Do momentu, kiedy się okazało, że jest ich mnóstwo w domu. Przy oknach klatki schodowej i w łazienkach. Bzyczało.
Bożena najpierw sama, później z moją pomocą zaczęła je łapać i wyrzucać na zewnątrz. Wyrzuciliśmy dobrą setkę, kiedy dotarło do mnie, że wcale ich nie ubywa. Po krótkim śledztwie odkryłem, że wyłażą ze ściany w górnej łazience (tej, w której zamurowanych oknach mieszkają). W pięknych, kupionych za jakieś grosze kafelkach Villeroy&Boch jest dziura na przyłącze wody do kompaktowej toalety, która ma tam stanąć w przyszłości. Przyłącze – zawór – rozetka. No i spod tej rozetki wyłaziły. Zakleiłem szparę szarą taśmą i przestało pszczół przybywać. Wyłapaliśmy resztę. Bożeny rekord to było pięć naraz złapanych do jednej szklanki.
Jednej rzeczy możemy być pewni – nie boimy się pszczół. I to jest dobra informacja. Złą jest, że nie mam pewności, czy pszczoły nie znajdą sobie jakiejś innej drogi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz