1. Poniedziałek. Trzecią godziną jadę autobusem z Portu Lotniczego Zielona Góra w Babimoście na Okęcie. Samolot się był zepsuł. Ciekawe, że załoga stosowała znaną powszechnie procedurę power off/power on. Niestety nie pomogło. I to jest zła informacja.
Efekt jest taki, że nie zdążę do lekarza. Będę więc w Warszawie również w przyszłym tygodniu.
Generalnie nie ma co narzekać. Drugi odwołany z powodu awarii lot na sto pięćdziesiąt w ciągu dwóch ostatnich lat. Taki Marcin Wrona w Ameryce, za każdym razem, jak się zbliża do samolotu, to się okazuje, że jest jakiś problem.
Jazda z prędkością stu kilometrów na godzinę daje szansę na dostrzeżenie elementów krajobrazu, jakich się będąc kierowcą osobówki zwykle nie widzi. Można też poczuć, jak A2, na odcinku Konin–Stryków jest na prawym pasie dziurawa.
2. Generalnie nie chce mi się pisać, bo jeżeli bym pisał, to bym się winien odnieść do awantury postwyborczej, a wydaje mi się, że nie za bardzo jest o czym gadać.
Oczywiście komentariat gadać będzie, bo przecież od tego jest.
Ale skoro zacząłem:
– nie wierzę w wielki plan Donalda Tuska. O wielkim planie Donalda Tuska mówią zwykle ci, którzy nie mogą się pogodzić z tym, że są już starzy i że nie jest już rok 2010. Nie mogą się pogodzić z tym, że się świat zmienił, że piętnastoletnie bon moty nie brzmią już tak błyskotliwie.
No więc, albo Donald Tusk nie jest już tym, kim był kiedyś, albo on jest taki sam, tylko starszy, za to my dojrzeliśmy do tego, by przestać kupować to, co nam usiłuje wcisnąć.
– Roman Giertych bardzo potrzebuje mieć immunitet. Nie wie jeszcze co prawda w jakich, gdzie i dokąd wyborach wystartuje, ale już zaczął kampanię wyborczą. Uniwersalną kampanię. Taką ogólnopolską. A jako, że nie będą to wybory na prezydenta Polski, nie szuka jedenastu milionów głosów. Wystarczy mu parę tysięcy. No i kampania Giertycha odniosła wielki sukces w społecznościówkach.
– Do opowieści o tym, że prawie połowa Polaków ma wątpliwości uczciwości wyborów i chce (niemożliwego legalnie) powtórnego przeliczenia głosów, podchodzę z rezerwą. Otóż opowieść ta wzięta jest z sondaży. Przede wszystkim takim z „Rzepy”.
A co do sondaży z „Rzepy”, pewien były jej pracownik opowiadał mi, że kiedy przed laty redakcja szukała firmy badawczej, przyszedł pewien człowiek i zaoferował, iż nie dość, że będą tanie, to jeszcze będą takie, jak trzeba. Nie mogę sobie przypomnieć, jak ten człowiek się nazywał, znaczy mogę, ale nie chcę, bo po co, skoro i tak wszyscy się domyślą.
W międzyczasie pojawił się sondaż CBOS-u, który mówi, że problem z wyborami dostrzega raptem siedem procent badanych. Tak, że tak.
– To, że cała zadyma ma służyć pozbawieniu legitymacji prezydenta elekta. No i co z tego? Pierwszy raz?
– Że zamach stanu? Kim? Babcią Kasią, panią Wrzosek, Lechem Wałęsą i Tomaszem Lisem? Żeby rządzić służbami, trzeba mieć władzę i perspektywę na tej władzy utrzymanie.
W Stanach odchodzącego prezydenta nazywa się kulawą kaczką. U nas Głowa Państwa nie ma takiej władzy, by aż tak bardzo widać było zbliżający się finał prezydentury. U nas kulawą kaczką staje się raczej tracący poparcie premier. Premier bez poparcia, bez gwarancji przedłużenia władzy nie jest w stanie zagwarantować swoim ludziom kariery. I to nie w znaczeniu następnych awansów, raczej przeżycia na posadzie. W takiej sytuacji mało komu chce się ryzykować. A ci, którym się chce ryzykować, zwykle do zbyt lotnych nie należą.
Bez służb zamachu stanu zrobić się raczej nie da. Bez służb, bez wojska, bez sądów, które by ten zamach później przyklepały. Dziś – wydaje mi się – że gdyby przyszło co do czego, większość policjantów czy wojskowych dostałaby grypy. Psiej grypy.
Swoją drogą, mam wrażenie, że policjanci nie rekrutują się raczej z Jagodna, czy Miasteczka Wilanów. Raczej są z gdańskich Siedlec.
Rok temu, ponad rok temu, u Mellera w Kanale Zero mówiłem, że rozliczenia wychodzą Tuskowi słabo, bo dobrzy prokuratorzy nie chcą się w nie angażować. Nie po to robią od lat karierę, żeby ryzykować problemy z przekraczaniem uprawnień, naginaniem prawa etc. Mówiłem, że zostają niezbyt lotni prokuratorzy, którzy nie widzą innej szansy na awans. Kończy się to w ten sposób, że nie są w stanie napisać poprawnie wniosku o ściganie.
Zagotował się wtedy profesor Wasilewski. Coś tam mówił o zawodowej etyce. A ja przecież nie mówiłem o niczym innym. Z etyką jest jak z pogodą, zawsze jakaś jest.
No więc nie wierzę w zamach stanu.
No więc wydaje mi się, że cała postwyborcza awantura mniej jest warta, niż prąd zużyty przez serwery Mety i Iksa na wszystkie na jej temat posty.
Dzień później (wtorek), na lotnisku w Balicach, słucham Sądu Najwyższego. Orki, która odbywa się na osobie Prokuratora Generalnego, no i na jakości protestów mecenasów Giertycha i Wawrykiewicza. To ciekawe, że w deklinacji słowa „praworządność” specjalizują się u nas prawnicy niezbyt – delikatnie mówiąc – sprawni.
Cóż, może to wynikać z tego, że gdyby się zajmowali prawem jako-takim nie mieliby specjalnych szans na karierę. Polityczną, medialną, czy – jak w przypadku mecenasa Giertycha – biznesową, wynikającą z monetyzowania popularności.
Coś o jakości „praworządnościowych” prawników wiem z własnego doświadczenia. Sąd II instancji rozniósł z powodów formalnych, sporządzony przez profesora Chmaja pozew w sprawie, którą wytoczyła nam (mnie i kolegom Bagińskiemu i Życzkowskiemu) marszałek Elżbieta Polak. Ta od rtęci. Złą informacją jest, że – jako lubuski podatnik – sam za ten pozew zapłaciłem.
No właśnie. Podczas procesu w rzeczonej sprawie poznałem znanego od paru dni w całej Polsce, następcę pani Polak, marszałka Jabłońskiego. Mówią, że sprawy z 212 po wyroku przestają być utajnione, ale nim tego nie sprawdzę, nie napiszę, co pan marszałek na sali rozpraw odtentegowywał. Największe na mnie wrażenie zrobiło wrażenie, jakie robiło to na Wyskokim Sądzie.
Marszałek Jabłoński za wczesnego Tuska był wiceminister spraw wewnętrznych. Nadzorującym policję. Za pisowskiego reżimu, kiedy zatrzymywała go policja za nagminne łamanie przepisów, obiecywał, że wyrzuci policjantów z roboty. Za polityczne represje, jakimi go dotykają. Coś w tym jest, przed 2015 za kółkiem mógł najwyraźniej robić co chciał.
Z innej beczki. Opowiedział mi historię zasłyszaną w knajpie człowiek. Było tak, że przy stoliku obok siedziało dwóch nieznanych mu bliżej ludzi. Siedziało długo. Nie przy pustym stole siedziało. Im dłużej siedzieli, tym głośniej rozmawiali. Na tyle głośno, że narrator słyszał wszystko. A konkretnie: historię o tym, jak to się stało, że Rafał Trzaskowski, mimo małej przewagi w exit pollach ogłosił się zwycięzcą. Otóż ponoć chwilę po dwudziestej zadzwonił do sztabowców badacz, którego nazwiska nie wymieniłem wyżej i powiedział, że z jego badań wynika, że Rafał wygrał na sto procent. Jednym procentem. I że specjalnie w wynikach exit poll obniży się nieco różnicę, żeby nie odstawało zbytnio od badania OGB. Ale że na pewno Rafał wygrał.
Badacze dzielą się na tych, którzy badają, żeby się dowiedzieć i tych, którzy wiedzą i badają, żeby to udowodnić. Mam wrażenie, że polityczni klienci wolą tych drugich.
Raz na jakiś czas przychodzi tzw. badanie totalne – wybory. I weryfikuje.
3. Wtorkowy wieczór spędziłem w dwóch knajpach. Z kolegą pisarzem, koleżanką stypendystką Fullbrighta i grupą młodzieży. Po pewnym czasie zostaliśmy we dwóch z jednym z przedstawicieli młodzieży. W znaczeniu: ja i on. Świeżo ukończony aktor. Później podczas godzinnego procesu zamykania knajpy zintegrowaliśmy się z obsługą, z którą byliśmy właściwie już wcześniej zintegrowani. Obsługę odwiedził kucharz z knajpy za rogiem. Ukrainiec z Odessy. Opowiadał, że był marynarzem. I poszedł do wojska na ochotnika jeszcze przed wybuchem wojny pełnoskalowej. Młody aktor zdziwił się, że odessanin poszedł do wojska добровольцем. Ten zareagował pytaniem: – A ty co byś zrobił, gdyby tu Ruscy weszli?
– Spierdoliłbym
– A ja widzisz bym się tu bił. Nie można całe życie uciekać.
Aktor nie zrozumiał, zadał za to sakramentalne pytanie:
– A ilu ludzi zabiłeś?
Powiedziałem mu dobitnie, co o takich pytaniach sądzę. Swoją drogą pytający często w takich sytuacjach dostają odpowiedź, której woleliby nie usłyszeć.
W środę było ciepło.
Rozmawiałem – mniejsza z tym z kim – o PEESEL-owskiej idei likwidacji dwukadencyjności.
Mieli to ponoć obiecane w umowie koalicyjnej. Ludowcy mają kłopot. Po utracie tylu wójtów i burmistrzów mogą się nie podnieść. I nie chodzi o to, że stracą zaplecze finansowe dla własnej działalności. Chodzi o to, że doły partyjne im tego nie wybaczą. Weszli do koalicji, realnie skorzystało z tego parę osób, które trafiły do rządu. Partyjne doły, po ośmiu latach głodu (odcięcia od spółek i funduszy), nic nie dostały. A przecież wszyscy słyszeli, że Kaczyński mówił, że byłby gotów poprzeć rząd techniczny, w którym PEESEL mógłby mieć przecież więcej do powiedzenia.
Już kiedyś pisałem o mądrości amerykańskich ojców założycieli. Dlaczego mieszkańcy DC nie mają reprezentacji w parlamencie? Bo DC powstało, by obsługiwać parlament i prezydenta. Czyli pracownicy głosowaliby na pracodawcę.
Jak w naszych gminach, gdzie wciąż się zdarza, że wójt jest największym pracodawcą. A jako największy pracodawca reelekcję ma zagwarantowaną. Miał, bo teraz zły PiS wprowadził dwukadencyjność.
Wróciłem do domu. Panowie zdjęli rusztowania z frontowej elewacji. Czuję się dziwnie.