środa, 2 lipca 2025

2 lipca 2025


1. Poniedziałek. Trzecią godziną jadę autobusem z Portu Lotniczego Zielona Góra w Babimoście na Okęcie. Samolot się był zepsuł. Ciekawe, że załoga stosowała znaną powszechnie procedurę power off/power on. Niestety nie pomogło. I to jest zła informacja. 

Efekt jest taki, że nie zdążę do lekarza. Będę więc w Warszawie również w przyszłym tygodniu. 

Generalnie nie ma co narzekać. Drugi odwołany z powodu awarii lot na sto pięćdziesiąt w ciągu dwóch ostatnich lat. Taki Marcin Wrona w Ameryce, za każdym razem, jak się zbliża do samolotu, to się okazuje, że jest jakiś problem. 

Jazda z prędkością stu kilometrów na godzinę daje szansę na dostrzeżenie elementów krajobrazu, jakich się będąc kierowcą osobówki zwykle nie widzi. Można też poczuć, jak A2, na odcinku Konin–Stryków jest na prawym pasie dziurawa. 


2. Generalnie nie chce mi się pisać, bo jeżeli bym pisał, to bym się winien odnieść do awantury postwyborczej, a wydaje mi się, że nie za bardzo jest o czym gadać.

Oczywiście komentariat gadać będzie, bo przecież od tego jest. 


Ale skoro zacząłem:

– nie wierzę w wielki plan Donalda Tuska. O wielkim planie Donalda Tuska mówią zwykle ci, którzy nie mogą się pogodzić z tym, że są już starzy i że nie jest już rok 2010. Nie mogą się pogodzić z tym, że się świat zmienił, że piętnastoletnie bon moty nie brzmią już tak błyskotliwie. 

No więc, albo Donald Tusk nie jest już tym, kim był kiedyś, albo on jest taki sam, tylko starszy, za to my dojrzeliśmy do tego, by przestać kupować to, co nam usiłuje wcisnąć. 

– Roman Giertych bardzo potrzebuje mieć immunitet. Nie wie jeszcze co prawda w jakich, gdzie i dokąd wyborach wystartuje, ale już zaczął kampanię wyborczą. Uniwersalną kampanię. Taką ogólnopolską. A jako, że nie będą to wybory na prezydenta Polski, nie szuka jedenastu milionów głosów. Wystarczy mu parę tysięcy. No i kampania Giertycha odniosła wielki sukces w społecznościówkach. 


– Do opowieści o tym, że prawie połowa Polaków ma wątpliwości uczciwości wyborów i chce (niemożliwego legalnie) powtórnego przeliczenia głosów, podchodzę z rezerwą. Otóż opowieść ta wzięta jest z sondaży. Przede wszystkim takim z „Rzepy”.

A co do sondaży z „Rzepy”, pewien były jej pracownik opowiadał mi, że kiedy przed laty redakcja szukała firmy badawczej, przyszedł pewien człowiek i zaoferował, iż nie dość, że będą tanie, to jeszcze będą takie, jak trzeba. Nie mogę sobie przypomnieć, jak ten człowiek się nazywał, znaczy mogę, ale nie chcę, bo po co, skoro i tak wszyscy się domyślą.
W międzyczasie pojawił się sondaż CBOS-u, który mówi, że problem z wyborami dostrzega raptem siedem procent badanych. Tak, że tak.

– To, że cała zadyma ma służyć pozbawieniu legitymacji prezydenta elekta. No i co z tego? Pierwszy raz? 

– Że zamach stanu? Kim? Babcią Kasią, panią Wrzosek, Lechem Wałęsą i Tomaszem Lisem? Żeby rządzić służbami, trzeba mieć władzę i perspektywę na tej władzy utrzymanie. 

W Stanach odchodzącego prezydenta nazywa się kulawą kaczką. U nas Głowa Państwa nie ma takiej władzy, by aż tak bardzo widać było zbliżający się finał prezydentury. U nas kulawą kaczką staje się raczej tracący poparcie premier. Premier bez poparcia, bez gwarancji przedłużenia władzy nie jest w stanie zagwarantować swoim ludziom kariery. I to nie w znaczeniu następnych awansów, raczej przeżycia na posadzie. W takiej sytuacji mało komu chce się ryzykować. A ci, którym się chce ryzykować, zwykle do zbyt lotnych nie należą. 

Bez służb zamachu stanu zrobić się raczej nie da. Bez służb, bez wojska, bez sądów, które by ten zamach później przyklepały. Dziś – wydaje mi się – że gdyby przyszło co do czego, większość policjantów czy wojskowych dostałaby grypy. Psiej grypy. 

Swoją drogą, mam wrażenie, że policjanci nie rekrutują się raczej z Jagodna, czy Miasteczka Wilanów. Raczej są z gdańskich Siedlec. 

Rok temu, ponad rok temu, u Mellera w Kanale Zero mówiłem, że rozliczenia wychodzą Tuskowi słabo, bo dobrzy prokuratorzy nie chcą się w nie angażować. Nie po to robią od lat karierę, żeby ryzykować problemy z przekraczaniem uprawnień, naginaniem prawa etc. Mówiłem, że zostają niezbyt lotni prokuratorzy, którzy nie widzą innej szansy na awans. Kończy się to w ten sposób, że nie są w stanie napisać poprawnie wniosku o ściganie. 

Zagotował się wtedy profesor Wasilewski. Coś tam mówił o zawodowej etyce. A ja przecież nie mówiłem o niczym innym. Z etyką jest jak z pogodą, zawsze jakaś jest.

No więc nie wierzę w zamach stanu.
No więc wydaje mi się, że cała postwyborcza awantura mniej jest warta, niż prąd zużyty przez serwery Mety i Iksa na wszystkie na jej temat posty. 


Dzień później (wtorek), na lotnisku w Balicach, słucham Sądu Najwyższego. Orki, która odbywa się na osobie Prokuratora Generalnego, no i na jakości protestów mecenasów Giertycha i Wawrykiewicza. To ciekawe, że w deklinacji słowa „praworządność” specjalizują się u nas prawnicy niezbyt – delikatnie mówiąc – sprawni. 
Cóż, może to wynikać z tego, że gdyby się zajmowali prawem jako-takim nie mieliby specjalnych szans na karierę. Polityczną, medialną, czy – jak w przypadku mecenasa Giertycha – biznesową, wynikającą z monetyzowania popularności. 


Coś o jakości „praworządnościowych” prawników wiem z własnego doświadczenia. Sąd II instancji rozniósł z powodów formalnych, sporządzony przez profesora Chmaja pozew w sprawie, którą wytoczyła nam (mnie i kolegom Bagińskiemu i Życzkowskiemu) marszałek Elżbieta Polak. Ta od rtęci. Złą informacją jest, że – jako lubuski podatnik – sam za ten pozew zapłaciłem. 


No właśnie. Podczas procesu w rzeczonej sprawie poznałem znanego od paru dni w całej Polsce, następcę pani Polak, marszałka Jabłońskiego. Mówią, że sprawy z 212 po wyroku przestają być utajnione, ale nim tego nie sprawdzę, nie napiszę, co pan marszałek na sali rozpraw odtentegowywał. Największe na mnie wrażenie zrobiło wrażenie, jakie robiło to na Wyskokim Sądzie. 
Marszałek Jabłoński za wczesnego Tuska był wiceminister spraw wewnętrznych. Nadzorującym policję. Za pisowskiego reżimu, kiedy zatrzymywała go policja za nagminne łamanie przepisów, obiecywał, że wyrzuci policjantów z roboty. Za polityczne represje, jakimi go dotykają. Coś w tym jest, przed 2015 za kółkiem mógł najwyraźniej robić co chciał.

Z innej beczki. Opowiedział mi historię zasłyszaną w knajpie człowiek. Było tak, że przy stoliku obok siedziało dwóch nieznanych mu bliżej ludzi. Siedziało długo. Nie przy pustym stole siedziało. Im dłużej siedzieli, tym głośniej rozmawiali. Na tyle głośno, że narrator słyszał wszystko. A konkretnie: historię o tym, jak to się stało, że Rafał Trzaskowski, mimo małej przewagi w exit pollach ogłosił się zwycięzcą. Otóż ponoć chwilę po dwudziestej zadzwonił do sztabowców badacz, którego nazwiska nie wymieniłem wyżej i powiedział, że z jego badań wynika, że Rafał wygrał na sto procent. Jednym procentem. I że specjalnie w wynikach exit poll obniży się nieco różnicę, żeby nie odstawało zbytnio od badania OGB. Ale że na pewno Rafał wygrał. 
Badacze dzielą się na tych, którzy badają, żeby się dowiedzieć i tych, którzy wiedzą i badają, żeby to udowodnić. Mam wrażenie, że polityczni klienci wolą tych drugich. 
Raz na jakiś czas przychodzi tzw. badanie totalne – wybory. I weryfikuje. 

3. Wtorkowy wieczór spędziłem w dwóch knajpach. Z kolegą pisarzem, koleżanką stypendystką Fullbrighta i grupą młodzieży. Po pewnym czasie zostaliśmy we dwóch z jednym z przedstawicieli młodzieży. W znaczeniu: ja i on. Świeżo ukończony aktor. Później podczas godzinnego procesu zamykania knajpy zintegrowaliśmy się z obsługą, z którą byliśmy właściwie już wcześniej zintegrowani. Obsługę odwiedził kucharz z knajpy za rogiem. Ukrainiec z Odessy. Opowiadał, że był marynarzem. I poszedł do wojska na ochotnika jeszcze przed wybuchem wojny pełnoskalowej. Młody aktor zdziwił się, że odessanin poszedł do wojska добровольцем. Ten zareagował pytaniem: – A ty co byś zrobił, gdyby tu Ruscy weszli?
– Spierdoliłbym 
– A ja widzisz bym się tu bił. Nie można całe życie uciekać.
Aktor nie zrozumiał, zadał za to sakramentalne pytanie:
– A ilu ludzi zabiłeś?
Powiedziałem mu dobitnie, co o takich pytaniach sądzę. Swoją drogą pytający często w takich sytuacjach dostają odpowiedź, której woleliby nie usłyszeć.

W środę było ciepło. 
Rozmawiałem – mniejsza z tym z kim – o PEESEL-owskiej idei likwidacji dwukadencyjności. 
Mieli to ponoć obiecane w umowie koalicyjnej. Ludowcy mają kłopot. Po utracie tylu wójtów i burmistrzów mogą się nie podnieść. I nie chodzi o to, że stracą zaplecze finansowe dla własnej działalności. Chodzi o to, że doły partyjne im tego nie wybaczą. Weszli do koalicji, realnie skorzystało z tego parę osób, które trafiły do rządu. Partyjne doły, po ośmiu latach głodu (odcięcia od spółek i funduszy), nic nie dostały. A przecież wszyscy słyszeli, że Kaczyński mówił, że byłby gotów poprzeć rząd techniczny, w którym PEESEL mógłby mieć przecież więcej do powiedzenia. 

Już kiedyś pisałem o mądrości amerykańskich ojców założycieli. Dlaczego mieszkańcy DC nie mają reprezentacji w parlamencie? Bo DC powstało, by obsługiwać parlament i prezydenta. Czyli pracownicy głosowaliby na pracodawcę. 
Jak w naszych gminach, gdzie wciąż się zdarza, że wójt jest największym pracodawcą. A jako największy pracodawca reelekcję ma zagwarantowaną. Miał, bo teraz zły PiS wprowadził dwukadencyjność. 

Wróciłem do domu. Panowie zdjęli rusztowania z frontowej elewacji. Czuję się dziwnie. 


 

sobota, 21 czerwca 2025

20 czerwca 2025


1. Położyłem się zbyt późno. Takie są skutki życia sąsiedzkiego. A bardziej: nocnej działalności publicystycznej. Rano obudziło mnie brzmienie szlifierki kątowej, wycinającej mur jakieś półtora metra od mojej głowy. I to było dotkliwe. 
Jak już pisałem, na budowie mamy opóźnienie. Co prawda, formalnie to nie jest budowa, tylko prace konserwatorskie, ale realnie wygląda to tak samo. 
Wydawało się, że wszystkie przeszkody zostały usunięte i ekipy przystąpią do pracy w poniedziałek. Nie przystąpiły. We wtorek. Nie przystąpiły. W środę. Nie przystąpiły. A potem się zaczął długi weekend. Nie wpadliśmy na to, że w piątek przyjadą blacharze i zaczną obrabiać parapety. Zaczną od okien, za którymi śpimy. 
Trudno. Ważne, że zrobili. Tytan-cynk świeci się na razie, jak nie powiem co, jakiemu czworonożnemu zwierzęciu. Ale ma się zaraz zacząć patynować. Panowie blacharze mili. Było dwóch. Jeden, bardzo sympatyczny Ukrainiec, poprzednim razem opowiadał, żeby się do pszczół nie zbliżać na kacu, bo pszczoły nie lubią skacowanych. Nie lubią i żądlą. Jemu to opowiadał człowiek, którego ojciec sprowadzał na dobrą drogę, w sposób taki, że gdy człowiek ten szedł imprezować, mówił mu, że następnego dnia będą obaj pracować przy ulach. A uli było sporo. 

2. Mieliśmy jechać do Żar. Nie pojechaliśmy. Pojedziemy jutro.
Pojechaliśmy więc do miasta. Małem wpaść do Starostwa, ale pocałowałem klamkę. Urzędy w piątki pracują zwykle krócej. Zdążyłem się od tego odzwyczaić. Obwodnica, czyli droga łącząca rondo przy galerii Hosso z nowym rondem koło elewatora wygląda na gotową. 
Wiałem odwieźć kosiarkę elektryczną do naprawiacza, żeby wymienił linkę sterującą napędem. Nie zawiozłem, gdyż nie pracował. Staram się szanować to, że mimo iż mieszka tam, gdzie pracuje, nie pracuje na okrągło. 
Zjedliśmy pierwszy tegoroczny bób. Tani nie był. Złą informacją jest, że go przesoliłem. 

3. W związku z wielkim sukcesem wczorajszej notki: konkretnie fragmentu dotyczącego nowojorskiej restauracji, powinienem parę rzeczy do niej dopowiedzieć. 

Doktor. Nie był to Jacek Siewiera, który prezydenckim lekarzem został cztery lata później. W 2015 wszyscy prezydenccy lekarze mieli na imię Jarosław. 
Nie napiszę, że ten Jarosław był moim ulubionym, ale tylko dlatego nie napiszę, żeby innym nie było przykro.
Szymczuk napisał na Twitterze o Jarku: „świetny specjalista, wyjątkowo wrażliwy na «elitarne» chamstwo”. Coś w tym jest, bo ze dwa razy widziałem, jak ktoś próbował przeczołgać maluczkiego, a Jarek wtedy wkraczał i z uśmiechem na ustach wymierzał sprawiedliwość. I robił to z wielką gracją. 

Ekscelencja Schnepf. Oczywiście, że rachunek płacił publicznymi, a nie swoimi pieniędzmi. Ale czy ta różnica miała jakieś znaczenie?

Wśród nagrań z afery podsłuchowej, można znaleźć rozmowę Radka Sikorskiego ze ś.p. Janem Kulczykiem. Wszyscy się koncentrują na słowach Sikorskiego dotyczących stewardessy Kulczyka. Chwilę wcześniej dr Kukczyk pyta o Schnepfa. Tu ten fragment:

Jan Kulczyk: A co z Rysiem? Rysiem ze Stanów? 
Radosław Sikorski : Będzie dobrze. 
Jan Kulczyk: Jakieś plany stosunkowo do niego? Tutaj w Warszawie? 
Radosław Sikorski : On ma jeszcze 2,5 roku ambasadę. Spokojnie, jest ok. 
Jan Kulczyk: Ja go bardzo lubię, to porządny facet jest, taki jajeczny. 
Radosław Sikorski: Drobne błędy popełnił wiesz: przyjechała jakaś straszna biurwa z NIK-u… 
Jan Kulczyk: Jakąś rezydencję remontował, tak? 
Radosław Sikorski: Jakaś pizda wiesz, taka, zamiast ją dowartościować, przepierdolić jak trzeba, to dał jej jakieś biuro… 
Jan Kulczyk: I napisała? 
Radosław Sikorski : I się zemściła, suka, i cale ministerstwo miało kłopoty z tego powodu… a trzeba było się poświęcić. 
Jan Kulczyk: Dla Ojczyzny. 


Ochroniarze. Wtedy funkcjonowało jeszcze Biuro Ochrony Rządu. Duże chłopy, większość z doświadczeniem bojowym, zarabiające wtedy naprawdę skromnie. Śniadania w amerykańskich hotelach nie należą do specjalnie jadalnych. Po śniadaniu cały dzień z Głową Państwa, czyli bez szansy na to, żeby się wybrać na drugi koniec miasta, gdzie można coś zjeść za rozsądne pieniądze. 
Biuro jakoś specjalnie o nich nie dbało. 
Pamiętam sytuację z chyba 2016 roku, która mnie naprawdę zagotowała. Otóż jak cała Polska wie, Głowa Państwa jeździ na nartach. Większość Polski nie wie, że on na tych nartach jeździ naprawdę. W swoim czasie wygrywał zawody. 
W związku z tym, że jeździł, jeździła też ochrona. No i musiała jeździć jak on. No i pewnego razu jeden z nich się jeżdżąc z Głową Państwa wywalił. Zrobił sobie poważną krzywdę w kolano. Krzywdę z tych, po których się nie chodzi, chyba że sobie człowiek to kolano zoperuje. No i się okazało, że NFZ tej operacji nie finansuje. Biuro też od tego nie ubezpiecza. Operację można zrobić prywatnie. Za pieniądze. Kilkadziesiąt tysięcy. Przekraczające możliwości funkcjonariusza BOR. Innymi słowy poszkodowany na służbie w ochronie Głowy Państwa oficer przestał się nadawać do służby. I właściwie powinien z tej służy odejść.
Dostałem piany. Zacząłem wydzwaniać. 
Okazało się, że ci sami lekarze, którzy robią te operacje w prywatnej klinice, pracują też przy Szaserów, więc mogliby tam tę operację wykonać, problem polegał na tym, że szpital nie mógł kupić czegoś, co do tej operacji było potrzebne. Nie było to jakoś strasznie drogie, parę tysięcy złotych, ale przepisy zabraniały. Szef Szaserów wymyślił, że wszystko się uda, jeżeli kupi to ktoś inny. Okazało się, że mogła to kupić lekarz – żona jednego z funkcjonariuszy. Kupiła, dostarczyła na Szaserów, operacja się udała, oficer jest wciąż w służbie. Zachował się też ówczesny szef BOR, którego zbyt długo nie musiałem namawiać, by pieniądze na to coś potrzebnego do operacji wypłacił w formie premii, czy nagrody. 
Po wszystkim dostałem flaszkę. Nawet nie było jak odmówić jej przyjęcia. 

Nawet dziś, kiedy sobie tę sprawę przypominam jest mi wstyd. Państwowy wstyd. 
Wylazł na wierzch wieloletni stosunek polityków, do narażających życie i zdrowie funkcjonariuszy. Większość ludzi mogła ten stosunek na własne oczy zobaczyć parę lat później, z związku z sytuacją na białoruskiej granicy. 

Jeszcze jedno. 
Gdyby mnie nie było, gdyby nie było moich interwencji, też by sobie pewnie jakoś poradzili. Więc to nie ma być opowieść o mojej omnipotencji. Raczej o impotencji. Państwa. 


 

piątek, 20 czerwca 2025

19 czerwca 2025


 

1. To, że nazywam się starym człowiekiem, jest herezją. 
Z drugiej strony jestem X-em adoptowanym przez boomersów, do boomersów, a boomersi są już starzy. 
Więc to, że mówię o sobie, że jestem stary jako adoptowany boomers, ma jakieś uzasadnienie. 
Ten przydługi i niezbyt błyskotliwy wstęp służyć ma temu, bym mógł napisać, że jestem stary, więc podróże do Warszawy mnie wykańczają. I to jest zła informacja. Nie wyspałem się, później większość dnia zeszła mi właściwie na niczym. Nawet piesek nie chciał iść na spacer. Tak bardzo nie chciał, że musieliśmy wrócić nim jeszcze na dobre weszliśmy w las.

2. Im bliżej zwycięstwa rewolucji, tym bardziej narasta walka klas. Czy jakoś tak.
Większość dnia zeszła mi właściwie na niczym. Konkretnie: na przeglądaniu Twittera (jako adoptowany boomers nigdy nie pogodzę się ze zmianą nazwy na „X”, zwłaszcza, że się ta nazwa słabo po polsku deklinuje. Znaczy, deklinuje się dobrze, tylko wygląda po deklinacji słabo. Na „Iksie”?). A tam rozsądni – wydawać by się mogło – ludzie, nie dość, że opowiadają niezbyt mądre opowieści o sfałszowaniu wyborów, to jeszcze rzucają się do gardeł wszystkim, którzy w te opowieści wątpią. 
Wieliński, którego nie mam za osobę –wydawać by się mogło – rozsądną, gdyż miałem nieprzyjemność rozmowy z nim dziesięć lat temu i dzięki tej rozmowie wiem, że nie należy poważnie traktować jego publicystyki – w kwestii faktów, w znaczeniu: zdarza mu się komentować nieistniejące sytuacje, rzucił się do gardła Bestii z Kutna. Zrobił to w klasyczny, seksistowski sposób. Jakby był publicystą „Sieci” czy „Do Rzeczy”.
Powinna się teraz odezwać któraś feministka z „Wysokich Obcasów”. Z pełnym dla Wielińskiego poparciem, bo przecież to, co pisze Wieliński nie może być seksistowskie, bo jest ci on wicenaczelnym „Wyborczej” a tam seksistów nie ma. Tak, jak nie ma homofobów, a niegdysiejszy homofobiczny atak na sędziego Zaradkiewicza nie był homofobiczny, bo na łamach „Wyborczej” homofobicznych tekstów nie ma. 
To wszystko jest strasznie słabe. Mam poważne podejrzenia, że do imentu scynizowany mecenas Giertych zadymą w sprawie sfałszowanych wyborów rozpoczął swoją kampanię wyborczą, bo jedyne na czym mu zależy, to immunitet. 

3. W związku z tym, że minęło10 lat od roku 2015 przypominają mi się różne historie. Na przykład jedna związana z ekscelencją Schepfem. Nie byłem jej świadkiem, gdyż w 2015 roku nie poleciałem na ONZ, a rzecz przy tej okazji miała miejsce. A konkretnie w jakiejś słynnej nowojorskiej befsztykarni. Otóż – jak zwyczaj każe – zaprosił tam prezydencką delegację ambasador Schnepf. Dobrych knajp na Manhattanie wbrew pozorom nie jest tak wiele, więc podczas UNGA (Zgromadzenia Ogólnego Organizacji Narodów Zjednoczonych) zdarza się, że w jednej knajpie biesiaduje kilka delegacji. Tam akurat była jedna z kraju – jak to określał Clarkson w „Top Gear” – jednego z tych, których nazwa kończy się na -stan. No i tamta delegacja biesiadowała razem ze swoją ochroną, razem z przypisanym im Secret Service, a nawet z funkcjonariuszami nowojorskiej Policji. Z naszą delegacją sytuacja wyglądała inaczej. Ekscelencja Schnepf pozwolił, by polska ochrona zamówiła sobie po herbacie. Ochrona osobista to duże chłopy. Jak mają być silni, to powinni coś jeść. W delegacji był lekarz. Zawsze jest lekarz. Doktor, widząc co się dzieje, zamówił ochronie steki. Stać go było, gdyż zarabiał duże, jak na tamten czas pieniądze dorabiając jako anestezjolog w klinice zajmującej się chirurgicznym upiększaniem pań. Kelner powiedział, że proces smażenia zajmie trochę czasu, szef ochrony podszedł więc do Głowy Państwa, by zapytać czy zdążą, ile czasu jeszcze Prezydent planuje w knajpie siedzieć. Ale nim Prezydent zdążył odpowiedzieć, w rozmowę wciął się ekscelencja Schnepf, mówiąc dość głośno, że on za te steki nie zapłaci. Szef ochrony odpowiedział, że nie ma takiej potrzeby. Schnepf powtórzył ponoć po raz drugi, że nie będzie za to płacił. Prezydent powiedział, że na pewno zdążą zjeść. Steki zamówiono. Po chwili do doktora podszedł jakiś współpracownik ambasadora i powiedział, że ambasador go prosi na rozmowę. Doktor odpowiedział, że jest oficerem Wojska Polskiego i doktorem nauk medycznych, więc jeżeli pan Schepf, którego funkcja jest przecież czasowa, czegoś od niego chce, to sam może podejść. 

Opowiadał mi to jeden z ochroniarzy. Potwierdził drugi. Doktor nie chciał specjalnie rozmawiać. Powiedział tylko, że podczas powrotu, na lotnisku, Prezydent, który się o sprawie dowiedział, chciał oddać mu ten tysiąc z kawałkiem dolarów, które doktor zapłacił za to jedzenie. Ten zgodzić się nie chciał. W końcu krakowskim targiem zgodzili się, że Prezydent odda mu połowę kasy.

Jakiś czas później w sekretariacie prezydenta na biurku leżał jego paszport. Chciałem zobaczyć jak wygląda amerykańska wiza A-1 (jak każda inna, tylko ma napisane A-1), wziąłem więc paszport do ręki. Ze środka wypadł kwitek z bankomatu. Na kwotę połowy rachunku za steki.

Ekscelencja Schnepf to jest żenująca postać. Choć bardziej był jednak ambasador Bosacki. Obu zaś na głowę bije ekscelencja Orłowski. Ale o nich to kiedy indziej. 

czwartek, 19 czerwca 2025

15–18 czerwca 2025


1. Chciałoby się napisać, że nasi Żydzi biją ich Arabów. Jednak to już nie nasi Żydzi, a i Arabowie są Persami. 

Swoją drogą zabawne jest przypominanie o przyjętych przez Iran polskich uchodźcach z ZSRR. Po pierwsze: to nie był ten sam Iran. Tamten został obalony, przez ten dzisiejszy w 1979 roku. Po drugie cesarz Pahlawi wyraził zgodę na przybycie Polaków pod warunkiem, że wikt i opierunek zapewnią im Alianci. Co oczywiście nie znaczy, że Irańczycy jako tacy są ponoć w znakomitej większości spoko. 

Wielbicielem Iranu jest Witold Waszczykowski. Opowiadał kiedyś, że strasznie tam imprezują. W znaczeniu: rewolucja islamska się nie do końca przyjęła. 

Trzeci dzień piszę ten wpis, więc już wszyscy zdążyli skomentować niepozbieranie Rządu Najjaśniejszej RP w kwestii ewakuacji z Izraela. 

Przypomniano ewakuację po ataku 7 października 2023 roku. Mam wrażenie, że wszyscy zapomnieli to, że Polska ewakuowała pół Europy w czasie COVID-u. A potem z Afganistanu. Przy obu akcjach pracował Marcin Przydacz. No i Michał Dworczyk. Nie mieliśmy wtedy więcej samolotów. Mieliśmy potrafiących to ogarnąć ludzi i wolę. 

Gdyby się komuś chciało przeczytać tu: https://gazetalubuska.pl/wiceminister-marcin-przydacz-nie-bylo-drugiej-takiej-misji-w-historii/ar/c1-15786788 rozmowa z Przydaczem o Afganistanie. 

PiS naprawdę zniszczył Polskę. Polskę, w której można się było nie wywiązywać z wyborczych obietnic. Polskę, w której praca minimalna mogła rosnąć rocznie o parę groszy. Polskę, w której inwestycje koncentrowały się na Warszawie, Gdańsku i ich mieszkańcach. Polskę, która nie reagowała w sytuacji, kiedy jej obywatele byli zagrożeni. Polskę, która nie prowadziła polityki zagranicznej. 

Na szczęście do władzy wrócił Donald Tusk, który próbuje tamtą Polskę odbudować.

Złą informacją jest, że ludzie tego nie doceniają. 


2. Jadłem obiad w barze mlecznym „Prasowym” z prawdziwym angielskim lordem. Później przenieśliśmy się do Planu B, gdzie jego lordowska mość docenił salę dla palących. Swoją drogą nigdy wcześniej nie byłem chyba w Planie B przed 18:00.

Lord uważa,że Polska powinna wyjść z UE. Ja uważam, że prędzej powinniśmy wyrzucić z UE Brukselę. A konkretnie: jej zasiedlony przez tzw. unijne elity kawałek. 

Lord uważa, że z UE niczego się nie da zrobić i moje myślenie jest naiwne.

Pozostanę przy własnym zdaniu. 

3. Wystąpiłem bladym świtem w superexpressowym internecie. Niestety nie miałem zbyt wiele do powiedzenia. Przed trzynastą brakuje mi błyskotliwości. Smutna konstatacja jest taka, że powinienem w mediach występować częściej, albo rzadziej.

Wracam do domu. W samolocie trzygwiazdkowy generał z sąsiedniej wioski. Nigdy go nie widziałem po cywilnemu, więc go nie poznałem. Generał czyta „Leadership” Kissingera. Zauważyłem, że zwykle im generał chudszy, tym więcej czyta. Przypadek?

W kwestii samolotu znowu miałem więcej szczęścia niż rozumu, bo mi się godzina odlotu z godziną boardingu pomyliła. Co jest o tyle dziwne,  tym lotem latałem ostatnio z pięćdziesiąt razy. 

Wcześniej przeprowadziłem serię przygnębiających rozmów na tematy państwowe. I jedną w sumie pozytywną, ale tę na tematy mniej państwowe. 
Z moich rozmów wychodzi, że jestem dysponentem specyficznej wiedzy, której nie mogę się dzielić z nikim, kto nie ma takiego jak ja doświadczenia, bo bez tego doświadczenia nie da się tej wiedzy przyjąć. 

Czarno to wszystko widzę, ale to, że czarno widzę, może wynikać z tego, że od trzech dni nie dosypiam. 

Na lotnisko jechałem z kierowcą o imieniu Jacek. Jacek miał dziwną fryzurę, a w bagażniku zestaw tablic, z których wynikało, że jego toyota była też taksówką w Kielcach i Krakowie. Przez połowę trasy rozmawiał z kobietą, której akcent wskazywał iż jest Ukrainką. Rozmawiali półsłówkami, ale z napięcia, jakie wisiało w powietrzu, można było odnieść wrażenie, że sprawa jest bardzo poważna. Jacek nie traktował swojej rozmówczyni najlepiej. Mimo to dałem mu sugerowane przez aplikację cztery złote napiwku. 

Parę godzin wcześniej rozmawiałem z sąsiadem moim Tomaszem. Sąsiad Tomasz (nie mylić z sąsiadem Tomkiem) ciężko przeżył wynik wyborów, ale stara się być twardy. Pomaga mu w tym przekonanie, że wybory zostały – przynajmniej w części – sfałszowane. Mam wrażenie, że nie do końca w to swoje przekonanie wierzy, ale trzyma się go kurczowo. 

Tymczasem okazało się, że Stanowski nie miał racji, gdyż подхуящий Węglarczyka okazał się nie być подхуящим Węglarczyka, tylko подхуящим zupełnie kogoś innego. 

Swoją drogą tego spopularyzowanego przez Stanowskiego określenia używał często były szef BBN-u, a teraz chyba wciąż ambasador w Rumunii, ekscelencja Soloch. Ekscelencja Soloch w „подхуящим” widział pewien rodzaj głębi, który większości przesłania wulgarność tego określenia. Rosjanie, naród przywykły do funkcjonowania w deficycie wolności, deficyt ten odreagowują językowo. Tacy Amerykanie, naród do wolności przywykły, nie mają takiego rodzaju słowotwórczych zdolności. Biali Amerykanie – rzecz jasna. 










niedziela, 15 czerwca 2025

12–14 czerwca 2025

 


1. Czwartek, piątek. 
Dwie myśli zostały mi po środzie. Jedna, że warto słuchać przemówień wygłaszanych w czasie uroczystości przekazania postanowienia o wygranych wyborach. Dziesięć lat temu Andrzej Duda ostrzegał przed skutkami powołania ponadnormatywnych sędziów TK. Platforma nie posłuchała i mamy to, co mamy. 

Tym razem do większej liczby ludzi dotarło istnienie sędziego Marciniaka. A to jednak jest prawdziwy bohater. 

Swoją drogą ciekawe ilu ludzi zdaje sobie sprawę z tego, że podział głosów w PKW to efekt niepozbierania PiS-u. Plotka głosi, że próbowała w tej sprawie interweniować Małgorzata Paprocka, jednak nie chciał z nią rozmawiać pewien prominentny działacz, a nie chciał, bo był obrażony o to, że Pałac, w konflikcie PiS vs Sztab Generalny kilka razy stanął po stronie generałów. Słusznie stanął, ale to już inna sprawa. 

Innymi słowy: mogłoby nie być całej awantury z zablokowaniem subwencji. 


Siedziałem w piątkowy poranek na dachu krakowskiej kamienicy z kolegą moim Krzysztofem. Bardzo zachwyconym wynikiem ostatnich wyborów. Wcześniej kolega Krzysztof miał epizody głosowania na przykład na Hołownię, co później ciężko odchorowywał. Kolega Krzysztof opowiadał o wielkim sukcesie Donalda Tuska, jakim było doprowadzenie do tego, że w półtora roku z PiS-u, na widok którego kolega Krzysztof rzygał, zrobił partię o której powrót do władzy kolega Krzysztof się modli. A wszystko dzieje się w Krakowie, mieście Igrzysk Europejskich Jacka Sasina. 


No i druga rzecz ze środy. To jeszcze z dyskusji przed votum. Jeżeli traktujemy in vitro jako program mające na celu zwiększenie dzietności, tak mówiono, zastanawiam się, co by było, gdyby podzielić budżet, przez liczbę urodzonych dzieci. Uzyskaną kwotę podzielić przez pięć i zaoferować jako becikowe. Ciekawe, jaki by się wtedy uzyskało efekt. To nie ja wymyśliłem uzasadnianie programu in vitro walką o dzietność. 


2. Tak jakoś wyszło, że siedziałem za szybą podczas fokusów. Jedną z grup byli wyborcy Rafała Trzaskowskiego. Grupą wybraną tak, by reprezentowała wyborców typowych. 

Przeczytałem setki tweetów o tym, że mają się za nadludzi, że funkcjonują w bańce, że są oderwani od rzeczywistości. Jednak, muszę przyznać, że ichnia rzeczywistość mnie przerosła. Najwyraźniej zbyt wiele we mnie wiary w człowieka. 

Kilka próbek:

Kobieta ze łzami w oczach opowiada o tym, że Rafał Trzaskowski był ofiarą internetowego hejtu na skalę dotychczas niespotykaną. Że nie wiadomo kto za tym stał, że było to w niejasny sposób finansowane, że stały za tym obce siły, że były to fejkniusy. Moderator pyta: jakie fejkniusy, czy może podać jakiś przykład. Ta odpowiada, że nie wie, bo nie widziała.

Ogólna zgoda na to, żeby odebrać prawo głosu Polakom z zagranicy. Do kogoś w końcu dociera, że Trzaskowski za granicą zebrał 160 tys. głosów więcej, więc proponuje, by odebrać prawo głosu starej emigracji. 

Ktoś załamuje ręce, że zaraz w ramach ustawek kibice się będą mordować maczetami na ulicach. Wiecie, przykład idzie z góry. 

Moderator pyta: co byście chcieli zmienić w Polsce? Ludzi – odpowiadają.

Albo dyskusja o Radku Sikorskim. Byłby lepszym kandydatem. Ktoś przypomina o jego żonie. No tak, prawicowcy by tego nie odpuścili. Polska jest antysemicka. Moderator przypomina, że żona Andrzeja Dudy też ma żydowskie pochodzenie. – To nie może być prawda – ktoś odpowiada.

No i oczywiście to, że większość wyborców Nawrockiego ma podstawowe wykształcenie. 

Powiedziałbym, że nawet wszyscy. Nie da się chyba zrobić habilitacji nie kończąc wcześniej podstawówki. 

Moderator wspomniał w pewnym momencie o raporcie OBWE. Przez chwilę wyglądało, że któreś się na niego rzuci z pięściami.

To nie ma być kolejny tekst o wyższości wyborców prawicy nad resztą. Ale co zrobić? Oczywiście, wśród wyborców prawicy są też ludzie o podobnym zasięgu horyzontu, ale nie jest ich sto procent. 

Swoją drogą, ktoś po prawej stronie powinien zacząć pracować nad sposobem, by do tych ludzi dotrzeć. Nie będzie to proste zadanie. Ale – jak to mawiał lord Baden Powell, twórca scoutingu – trudności są solą życia. 


Profesor Kloc obiecał, że wróci do publikowania „Przedśmiertnych figli”. Złą informacją jest, że nie wiadomo kiedy. 

Na lotnisku w Balicach książka „Rafał” wciąż jest na siódmym miejscu wśród bestsellerów. Może to oczywiście wynikać z tego, że nikt tam nie kupuje książek, ale może też chodzić o to, że ludzie są dziwni. 


3. Sobota. Nie wyspałem się, bo mi się śniło. Konkretnie, że zostałem zaproszony na jakąś konferencję, by wygłosić wykład. Wygłaszanie wykładów nie należy do moich specjalności, więc postanowiłem, że nie przyjdę i nie wygłoszę. Tłumacząc się innymi zajęciami. Ale jakoś tak wyszło, że trafiłem na tę konferencję. No i przeczytałem mejla od organizatorów, że im bardzo zależy, bym ich nie wystawił, bo nie znajdą zastępstwa. A to bardzo byli mądrzy ludzie. 

Nie wiem więc co robić, uciekać, zostać, coś na chybcika przygotować. Zacząłem więc słuchać wykładu jakiegoś człowieka, który miał mówić o elektromobilności. 

A człowiek – excusez le mot – pierdolił jak potłuczony. Zajmował się tym, że samochody mogą mieć napęd na przednią oś, albo na tylną oś. Kübelwagen miał na przykład na tylną, a świetnie się sprawdzał na frontach i ich zapleczach. A gdyby pomysł napędu na przednią oś był dobry, to by ludzie chodzili na rękach. Dotarło do mnie, że istnieje spora szansa, iż czego bym nie powiedział, to tak głupio brzmieć nie będzie. 
Zacząłem sobie układać w głowie opowieść o tym, na czym polega prezydentura z punktu widzenia kogoś, kto wcześniej nie miał do czynienia z bliska z polityką, ale się nagle w jej środku znalazł i był świadkiem różnych rzeczy. O tym, że zwykli ludzie, jak i większość komentariatu, nie ma pojęcia o co w tym wszystkim chodzi. Albo raczej pojęcie ma, tyle że spaczone. No więc plan w mojej głowie zaczął się układać. Jednak szybko dotarło do mnie, że się zakałapućkam w szczegółach. I wtedy mnie natchnęło: wykład powinienem zamienić w rozmowę. Zacząłem więc szukać kolegi Dębskiego, który wcześniej występował na jakimś panelu z – oczywiście, bo z kimże innym – bezprzymiotnikowym generałem Andrzejczakiem. Szukałem Dębskiego, nie mogłem go znaleźć, czas płynął. Było coraz bardziej nerwowo. No i z tego wszystkiego się obudziłem. Niewyspany. I to jest zła informacja, bo ta rozmowa z nim mogłaby być interesująca. 

Wieczorem ratowałem jeża, choć bardziej pieska, który nie mógł sobie emocjonalnie poradzić z istnieniem czegoś takiego, jak jeż. Myślałem, że już z tego wyrósł. 







czwartek, 12 czerwca 2025

11 czerwca 2025


1. Exposé premiera można podsumować jednym zdaniem: z próżnego i Salomon nie naleje. 
Później, przez pół dnia słuchałem sejmowego zadawania pytań. Im dłużej słuchałem, tym bardziej się utwierdzałem w przekonaniu, że demokracja parlamentarna w naszej obecnej wersji to zło. 
Trudno mi sobie wyobrazić, czy zmiana na przykład ordynacji wyborczej by coś mogła poprawić. Głównym problemem jest to, że dziś rozjechały się kompetencje. Zupełnie inne potrzebne są do wygrywania wyborów, do tego, by zostać posłem, niż do tego, a zupełnie inne by rządzić. 
A zwłaszcza pełnić funkcje we władzy wykonawczej. 
Z przykrością – żeby nie napisać: na totalnym wkurwie – obserwuję kolegów, którzy byli wybitnymi urzędnikami, wierzącymi państwowcami, a po trafieniu do Sejmu spełniają się w niezbyt intelektualnie wyszukanej nawalance. I robią to z taką radością, tak zapamiętale, że trudno uwierzyć, by chcieli z tego kiedykolwiek zrezygnować.
Walczą o to, by trafić do rządu, nie dlatego, by zmieniać Polskę, tylko dlatego, że ministrowie mają ułatwione błyszczenie w mediach, a błyszczenie w mediach ułatwia im reelekcję. Koledzy (konkurenci) z listy nie mają takich możliwości. 
Efekty bywają zjawiskowe. Czy niegdysiejszy minister spraw zagranicznych opowiadał kiedyś w największym niemieckim dzienniku o swoim stosunku do rowerzystów, bo jest – excusez le mot – jebnięty? Wręcz przeciwnie. Mówił o tym do trzystu swoich wyborców, którym się to bardzo spodobało. To, że spora część cywilizowanego świata pukała się później w głowę nie ma znaczenia. Bo nie głosują. Swoją drogą usłyszałem, że pukanie się w głowę jest zwyczajem polskim, gdzie indziej nie praktykowanym. 
Rozmawiałem z dziesięć lat temu z zajmującym się Polonią wiceministrem tamtego ministra. Jakaś impreza patriotyczna. Stoimy. Small talk. Zaczepiam, że Polonia, odpowiedzialność, podróże. 
A on na to westchnął i mówi: te podróże, że był w Ameryce, na Białorusi, teraz jedzie gdzie indziej, a tymczasem w jego okręgu otworzyli remizę, dwie sale wiejskie, odpust był, a jego na tym nie było. I jeszcze chwila, a go ktoś z listy przeskoczy…
Demokracja parlamentarna w dzisiejszej wersji jest bez sensu. I to jest zła informacja. 

Tylko dyktatura. Kontrolowana przez wojsko. Czyli, jeżeli się dyktator wynaturzy i zacznie robić antypaństwowe głupoty, wojsko robi pucz i wskazuje nowego. 

2. Byłem w mieście. Zawieźć ulubioną kosiarkę Bożeny do naprawiacza kosiarek. Poddałem się przy próbie wymiany linki uruchamiającej napęd. Złą informacją jest, że pana naprawiacza nie było. Będę więc jeździł z kosiarką na pace. 

3. Na środku drogi przez dębniak znalazłem prawdziwego prawdziwka. Bez śladu aktywności robactwa. Sezon grzybowy uznaję więc za otwarty.

Obejrzeliśmy francuski film Netfliksa „K.O.”. bardzo się w nim biją po twarzach. Interesujące jest, że Netflix najwyraźniej zauważył prawoskręt francuskiego społeczeństwa. W filmie pojawia się Czarna Madonna, pielgrzymka do której ratuje życie dziecka, które do prawda schodzi na złą drogę, ale ma szansę na poprawę. Główny bohater też ma szansę na poprawę, bo przez cały film odpokutowuje nie do końca zawiniony grzech. 
Idzie nowe. 




 

środa, 11 czerwca 2025

10 czerwca 2025

 


1. Można sobie pozwolić na stwierdzenie, że pył opadł. Chyba można, bo inba na temat powtarzania wyborów tak bardzo przekracza granice szaleństwa, że odcinają się od niej ludzie, którzy nawet by mieli w niej jakiś interes.
Spróbuję więc podsumować ostatnie trzy tygodnie.
Byłem na przykład w Gdańsku. Jechałem tam pociągiem. Okazało się, że istnieją pociągi pełne ludzi, za to bez Warsu. 
Wieczór po pierwszej turze napawał optymizmem. Wieczór po wieczorze spędziłem w dziwnym barze, gdzie było całkiem miło, choć wszyscy mówili po rosyjsku. Zupełnie jak na Brighton Beach. Po rosyjsku mówiła i obsługa i goście. A jak obsługę zapytałem skąd są, rzuciła przez zęby, że z Białorusi, a potem uciekła.

Z Gdańska do Warszawy jechałem samochodem w bardzo interesującym towarzystwie. Co się nasłuchałem, to moje. I jeszcze przez jakiś czas zatrzymam to dla siebie. 

Później były dwa tygodnie kampanii. Wszystko już było. Jak nie w 2015, to w 2020, albo rok temu w Krakowie. Było tak samo, tylko bardziej.

2. Kosisko bijakowe polega w uproszczeniu na tym, że mamy poziomy, obracający się wał, do którego przymocowane są noże w kształcie litery T (to one nazywane są bijakami, stąd nazwa całości). Ważne, że nie są przymocowane na sztywno. Prostuje je siła odśrodkowa, a kiedy uderzą w coś twardego, się odbijają. Nie przenosząc skutków uderzenia na wał. Dzięki temu kosisko bijakowe nie jest tak wrażliwe na kamienie czy grubsze łodygi, jak wrażliwe są kosiska rotacyjne. Przez piętnaście lat moich kosiarskich doświadczeń zniszczyłem dziesiątki noży, ich piast, pasków klinowych, gdyż teren, który koszę, w znakomitej większości nie przypomina trawnika takiego, jaki wszyscy sobie wyobrażają. 

Przez lata, moja kosiarka większość sezonu spędzała czekając, aż przyjdzie jakaś brakująca część zamienna. Trawa rosła. Rosły też inne rzeczy. Przerośnięte kosiły się trudniej, więc szybciej wymieniać trzeba było kolejne części. 

Od kilku tygodni mam kosisko bijakowe, które bez strat własnych rozwiązuje ostatecznie problem jeżyn, rozsiewających się z uporem lepszej sprawy klonów i tych wszystkich roślin, których nazw albo nie znam, albo znajomość wyparłem. 

Dziękuję bardzo, że mogłem się z Państwem podzielić tu moim szczęściem. Dotarło do mnie ostatnio, że nie mam nikogo, do kogo bym w sprawie kosiska mógł zadzwonić i kto by zrozumiał o co mi chodzi. I to jest zła informacja. 

3. Na wieczór wyborczy jechałem Lawiną. Jechałem, bo plan był taki, że we środę pojadę pod Olsztyn po rzeźbę. Plan spalił na panewce, gdyż się okazało, że rzeźbę sprzedawał brat rzeźby właściciela, który to właściciel wcale rzeźby sprzedać nie chciał. Ale to się okazało później. 

Rzeczy z wieczoru wyborczego, które zapamiętałem. 
Chwilę po 21:00, większą chwilę, wpadam na wyluzowanego Pawła Szefernakera, który mówi, że do rana Karol Nawrocki wygra. I tłumaczy: exit polle są z 20:00, głosowanie kończy się o 21:00, dwa tygodnie temu, między 20:00, a 21:00 głosowali przede wszystkim wyborcy Mentzena, a z badania wynika, że znakomita większość wyborców Mentzena głosowała na Nawrockiego. A w exit polach różnica wynosi raptem 60 tysięcy głosów. Trudno się nie zgodzić. 
Rozmawiam z kolegą PiS-owcem. Mówię mu, że nawet kiedy Nawrocki by nie wygrał, to PiS wygrywa, bo pół roku temu to miał nie mieć kandydata w drugiej turze, miał się rozpaść, partie miały nowe miały powstawać, Mastalerek z kimś tam miał zakładać jedną, pół PiS-u miało wstępować do Konfederacji, a teraz się okazuje, że ludzie się policzyli, że PiS żyje i zaraz będzie walczył o powrót do władzy. I że właściwie zaraz po tej kampanii, ze śpiewem na ustach, wejść można w kampanię następną. A kolega mój PiS-owiec na to: zaraz, zaraz, najpierw trzeba wnioski wyciągnąć, odpowiedzialność ktoś powinien ponieść za wybór kandydata… 
Co to są za ludzie…

I jeszcze jedna historia. Zaoczna. Przed late pollami. Siedzi przy stoliku grupa aktywistów. Przy stoliku obok dwóch starych partyjnych, niezbyt trzeźwych, towarzyszy rozmawia o tym, że kampania zła, że kandydat zły, że wszystko bez sensu. Trwa to chwilę. Jeden z aktywistów nie wytrzymuje. Dość agresywnie pyta bardziej aktywnego z towarzyszy: skoro się panu tak nie podoba, to co pan tu robi?
Ten odpowiada: jestem pełnomocnikiem do spraw wyborów w województwie lubuskim
Aktywista: to dlaczego pan tu siedzi, zamiast pilnować liczenia głosów?
Nie byłem świadkiem, nie chce mi się sprawdzać, o kogo chodzi. Najgorszą rzeczą, jaka się może wydarzyć, to to, że koledzy PiS-owcy, zachłyśnięci sukcesem, nie przemyślą kim są, gdzie są i dlaczego. 

W międzyczasie pojechałem do Kanału Zero, gdzie był kolega Dębski, z którym mieliśmy do pogadania. Pogadaliśmy. Później ze studia wyszedł gen. bezprzymiotnikowy Andrzejczak. Rzucił dowcip o byłym szefie BBN: Wiesz jaki Jacek ma stopień? Pułkownik honoris causa. Śmieszne. I poszli. 
W związku z tym, że ich wyjściem straciłem legitymację do przebywania w Kanale, zacząłem powoli zmierzać w kierunku wyjścia. Nagle się okazało, że potrzebni są goście komentowania. Wciągnąłem fotografistę Szymczuka i między chyba 1:00, a 4:00 żeśmy komentowali. W bardzo – w moim przypadku – brawurowy sposób. 
Do domu wracałem z zachwyconym wynikiem wyborów taksówkarzem. Później rozmawiałem z profesorem Klocem, później, zamiast iść spać, wlazłem do wanny, w której tłukłem w Twittera póki woda nie wystygła. Więc się nie wyspałem. I tak przez kolejnych parę dni. 










sobota, 17 maja 2025

16 maja 2025

 


W związku z ciszą wyborczą, w ramach szacunku dla idiotycznego prawa, normalnych negatywów dziś nie będzie. 

Ale, żeby nie było pusto, wrzucam tu tekst, który przed chwilą wylądował w formie wątku na Twitterze:


Manicheizm – bardzo ostatnio modne słowo – naszej krajowej polityki, ułatwia nam przymykanie oczu. Skoro walka jest o wszystko, skoro od wyborów zależy istnienie Polski, przyszłość, a nawet egzystencja naszych dzieci, zużycie szampana na Kremlu, światowy pokój – to wszystkie chwyty są dozwolone. Widzieliśmy to w wielu kampaniach wyborczych. 

Moim ulubionym przykładem był chyba „ułaskawiony pedofil Andrzeja Dudy” w 2020 roku. 

Pamiętają Państwo jedynkę „Faktu” z opisem czynów pedofilskich i zdjęciem prezydenta? 

A o co chodziło w rzeczywistości? Rodzina (czytaj: ofiary) wystąpiły do prezydenta z wnioskiem o ułaskawienie w kwestii jednej z zasądzonych kar. Mianowicie zakazu zbliżania, który to zakaz bardzo utrudniał im (ofiarom) normalne życie. Prezydent się nad sprawą pochylił i ułaskawił. 

Oczywiście nikt inny się nad tą sprawą nie pochylił. Przygotowano odpowiednią liczbę banerów: „Duda – obrońca pedofili” i poszło…

Mógłbym wiele takich przykładów przywołać, gdyż ostatnio ciągle coś mi się przypomina. Ale to nie mają być wspomnienia ZBOWiD-owca.

Manicheizm krajowej polityki, ułatwia nam przymykanie oczu. A co, gdy walka nie jest o wszystko, tylko o stanowisko prezydenta miasta?

Taką właśnie sytuację opisują Andrzej Gajcy i Wojciech Mucha, w książce „Kampania – jak wygrać wybory i nie dać się złapać”.

Autorzy – nietypowe w sumie combo, gdyż pierwszy lata całe pracował u Axela Springera, drugi zaś jest jedną z gwiazd na firmamencie Strefy Wolnego Słowa redaktora Sakiewicza – opisali ubiegłoroczne wybory prezydenta miasta Krakowa. 

Kraków rządzony przez ponad dwie dekady przez wydawać by się mogło niezatapialnego profesora Majchrowskiego. Jacka, nie mylić z Janem. Też profesorem, też prawnikiem. Tym, który zrezygnował z zasiadania w Sądzie Najwyższym, by walką o praworządność zajmować się publicystycznie. 

Profesor Majchrowski prezydentem zostawał jako człowiek postpeerelowskiej lewicy, by później się uniezależnić i zostać udzielnym księciem na starej królewskiej stolicy. Jako książę pozwalał sobie na wiele. Od postawienia na chronionym przez UNESCO rynku głowy artysty Mitoraja, po prowadzenie własnej polityki zagranicznej. Ogłosił na przykład prezydenta Busha (juniora) osobą non grata w Krakowie. Robił generalnie co chciał i wszystko mu przechodziło. O poziomie grubości teflonu, niech świadczy fakt, że w szczycie „Me too” wygrał wybory, mimo iż całe miasto pamiętało proces, jaki miał z właścicielem niegdysiejszego motelu „Krak” o brak zapłaty za wynajmowany miesiącami pokój, w którym profesor – według świadków – egzaminował studentki. Kraków to miasto konserwatywne. Takie lewicowe fanaberie, jak „Me too” się tu najwyraźniej nie przyjmują. Gdyby jednemu profesorowi UJ zrobić w takiej sprawie problem, co by było z innymi profesorami z podobym problemem? 

Profesor Majchrowski był teflonowy. Wynikało to pewnie z tego, że był wybitnym politykiem. Wybitnym w rzadko dziś spotykany sposób. Potrafił współpracować. I w mieście i poza nim. Będąc w koalicji z Platformą był na przykład ulubionym prezydentem wielkiego miasta dla ancien regime'u. To w Krakowie swoje idiotyczne Igrzyska Europejskie zorganizował minister Sasin. 

Dzięki umiejętnościom pana profesora Kraków się bezdyskusyjnie rozwijał. Dyskusyjne było co z tego rozwoju mieli mieszkańcy. Większość mieszkańców. Bo specyficzna, niezbyt duża grupa zbierała dzięki temu rozwojowi kokosy. 

Profesor Majchrowski postawił na turystykę. W najgorszej jej wersji. Niskobudżetowej. Zyskiwały na tym trzy branże: hotelarska, gastronomiczna i seksualna. Rozwój tych trzech branż doprowadził do tego, że normalni mieszkańcy zaczęli uciekać z tzw. Starego Miasta, tej części Krakowa, która znajduje się w obrębie plant. Efekt dziś jest taki, że mieszka tam mniej ludzi, niż mieszkało w 1257 roku, w momencie lokacji miasta.

Centrum bez mieszkańców, bez normalnych sklepów, normalnych usług. Za to z tłumami pijanych turystów, z naganiaczami do klubów go-go, z brudem na ulicach. Nie jestem pewien kto pierwszy, Robert Mazurek, czy Magdalena Kursa z lokalnej „Wyborczej” nazwał Kraków Bangkokiem Europy. Ponoć Mazurek. 

Opuszczane przez normalnych krakowian mieszkania, przerabiane natychmiast były na hostele, pokoje do wynajęcia, agencje towarzyskie. W Krakowie, w którym mieszkań nigdy nie było zbyt wiele, zaczęło mieszkań bardzo brakować. Wtedy zarabiać zaczęła kolejna branża. Deweloperzy. Deweloperom zaczął pomagać profesor Majchrowski wraz ze swoimi urzędnikami. Bardzo pomagać. Założyć się mogę, że większość memów o patodeweloperce, jakie Państwo widzieli, ilustrowane jest obrazkami z Krakowa. 

Po dwóch dekadach profesorskich rządów Kraków stał się sturystyfikowanym miastem patodeweloperów. Dzięki coraz aktywniejszym ruchom miejskim, coraz więcej mieszkańców zaczęło sobie z tego zdawać sprawę. Stare żydowskie przysłowie mówi, że teflon działa, aż przestanie. Albo nie mówi, bo takiego przysłowia nie ma. To raczej obserwacja. Nie żydowska. Ponadnarodowa. Profesor, widząc że może mieć problem z utrzymaniem władzy, ogłosił zakończenie kariery. Może jakiś wpływ na jego decyzję był znak, jaki stanowił pożar miejskiego archiwum? Spłonęły kilometry akt dokumentujących setki lat Krakowa i dwadzieścia parę lat działalności pana profesora. A może było odwrotnie? Może akta zapaliły się na wieść, że prezydent odchodzi na emeryturę? Trudno powiedzieć. Według śledztwa pożar spowodowała… wadliwa instalacja przeciwpożarowa.

W każdym razie profesor zrezygnował. Z sondaży wynikało, że jego następcą będzie niekoronowany przywódca ruchów miejskich, niejaki Łukasz Gibała. 

Na polskiej prawicy modne jest słowo „układ”. Przez to, że jest one modne na polskiej prawicy, jest w pewnych kręgach skompromitowane. Niestety lepszego nie jestem w stanie znaleźć. 

Na krakowski turystyczno-dewelopersko-urzędniczy układ padł blady strach. Łukasz Gibała był nemezis tego układu. Popularność zbudował na punktowaniu profesora Majchrowskiego. Tego, że interesy zwykłych mieszkańców ma gdzieś indziej, niż interesy deweloperów, hotelarzy, rajfurów czy karczmarzy. Do tego był bogaty z domu, więc nie miał interesu, by z układem w interesy wchodzić. 

Układ zebrał się w sobie i postanowił nie dopuścić do tego, by Gibała objął w mieście władzę. I jak to zrobił, opisują Mucha z Gajcym. Układ wszedł w sojusz z Platformą. Ręka mi drży gdy chcę napisać: Obywatelską. Platforma jest tak obywatelska, jak Unia, najbardziej elitarna polska partia, była demokratyczna. 

Platforma wystawiła swojego kandydata. Właściciela sieci hosteli, posła znanego z interpelacji w sprawie przyspieszania wypłacania pomocy branży hotelarskiej w COVID-zie. Znanego ze skuteczności w tej sprawie. Przyspieszył wypłacenie swoim firmom jedenastu milionów. 

Aleksander Miszalski – tak się nazywał kandydat – stanął naprzeciw Łukaszowi Gibale. I tu wyszedł problem, gdyż Platforma nie mogła robić tak skutecznej na przykład w Warszawie kampanii pod hasłem: w wyborach samorządowych nie chodzi o zarządzanie twoim miastem, tylko o ratowanie Polski przed Kaczyńskim. 

Gibała nie miał z Kaczyńskim nic wspólnego. Był nawet kiedyś szefem miejscowej PO. Jego interesowało zarządzanie miastem. I to powodowało, że głosować na niego chcieli ludzie od prawa do lewa. Zainteresowani tym, żeby im się w ich mieście żyło lepiej.

Zwycięstwo niezależnego kandydata w mieście tak dużym jak Kraków byłoby dla Platformy wizerunkową porażką. A na takie porażki, kiedy się jest rządzącą partią, pozwalać sobie nie wolno.

Aż mnie korci, żeby tu przepisać te wszystkie kampanijne historie, które zebrali autorzy. Przez szacunek dla ich pracy, tego nie zrobię. 

Mamy regularną bandyterkę: włamanie. Mamy fizyczną przemoc wobec wyborczych plakatów i rozwieszających je ludzi. Mamy akcję defamacyjną na gigantyczną skalę.

Mamy na kilka sposobów nielegalne finansowanie kampanii. Firmę krzak kupującą za setki tysięcy złotych reklamy w Internecie, mamy poznańskiego dewelopera finansującego plakaty na krakowskich przystankach autobusowych, wydawane przez niewiadomo kogo wyborcze gazetki, mamy zaangażowanie hejterów spod znaku Silnych Razem, mamy patostreamerów typu Szalonego Reportera. A wszystko na oczach służb i instytucji, które ustawowo powinny dbać o uczciwość i przejrzystość wyborów. 

Służby patrzące w drugą stronę. Nie mogę sobie darować dwóch przykładów. Monitoring zarejestrował numery rejestracyjne samochodu, którym przyjechali włamujący się do ojca kandydata ichmoście. Policja wzywa na przesłuchanie właściciela auta. Ten zeznaje, że nie pamięta komu pożyczył auto. Sprawa do umorzenia. 

I druga historyjka. Policja ma wezwać na przesłuchanie człowieka. Dzwonione jest do niego kilka razy, nieskutecznie. Sprawa do umorzenia. Okazuje się, że ktoś źle zapisał numer. Pominął w nim jedną cyfrę. Dzwoniono na numer ośmiocyfrowy. Sąd odrzucający pozew w trybie wyborczym, bo na plakatach nie ma stwierdzenia, jest wątpliwość – a wątpliwościami sąd się nie przecież nie będzie zajmował. Powiedzieć, że włosy dęba stają na głowie, to nic nie powiedzieć. 

Czytając książkę człowiek nie może uwierzyć w wielkość zastosowanych sił i środków, bo przecież to raptem wybory miejskiego włodarza. Cóż, jednak miejscy włodarze mają bardzo dużą władzę. Ich decyzje, ich polityka może się przekładać na bardzo duże pieniądze. I nie chodzi tu o te publiczne, które akurat w przypadku tak dużego, jak Kraków miasta są naprawdę spore. Tu chodzi o pieniądze większe. Takie, które zarabiać mogą na przykład wymieniani wyżej deweloperzy. A może też chodzić o bardzo prozaiczne rzeczy. 

Opowiadał mi znajomy, którego brat był starostą podwarszawskiego powiatu, że ów brat znalazł na biurku pewnego urzędnika kilka policyjnych wniosków o pozbawienie prawa jazdy popularnego w pewnych kręgach celebryty. Wnioski leżały, bo urzędnik nie wiedział, co z nimi zrobić. Gdybym napisał, że celebryta ten spowodował śmiertelny wypadek, wszyscy by się domyślili, o kogo chodzi, więc tego nie napiszę.

Wielka akcja zakończyła się sukcesem. Aleksander Miszalski wygrał o włos z Łukaszem Gibałą. To było jakieś pięć tysięcy głosów. Jak mówią: jeden duży krakowski blok. Mówią też, że nie bez wpływu na wynik było to, że w ostatnim dniu kampanii kandydata PO poparła posłanka PiS, której ponoć obiecano w zamian zaprzestanie prób blokowania przez krakowski Komitet Obrony Demokracji comiesięcznych wjazdów na Wawel Jarosława Kaczyńskiego. 

Książkę czytałem parę tygodni temu. I przez te tygodnie coraz nachalniej nachodziła mnie konstatacja, że krakowska kampania była poligonem przed kampanią, którą właśnie obserwujemy. 

Dlatego może dobrze by było, żeby Państwo tę książkę, przed 1 czerwca przeczytali. A czyta się ją naprawdę dobrze. 


Andrzej Gajcy, Wojciech Mucha, „Kampania – jak wygrać wybory i nie dać się złapać”, Wydawnictwo Nowej Konfederacji. 


piątek, 16 maja 2025

15 maja 2025


1. Oglądam „Andor” (drugą serię). Nie jest to zdecydowanie serial dla dzieci. I nie chodzi o to, że to serial dla dorosłych. Nie pamiętam, żeby coś się kiedyś tak bezwzględnie rozprawiło z tradycją powstań. Porozmawiałbym o tym z profesorem Klocem. Złą informacją jest, że może być za młody na „Gwiezdne Wojny”. Urodził się przecież dobrych parę lat po premierze „Powrotu Jedi”. 

2. W nocy zaczęło lać. W ciągu dnia jak nie lało, to wiało. Niekiedy i lało, i wiało. To nie jest fajny czas na prace tynkarskie. Ekipa zachodnia, jadąc wczoraj po farbę do okien skasowała samochód. Za pomocą TiR-a to zrobiono. Ale ponoć i tak go nie lubili. Ekipa wschodnia przywiozła płaskorzeźby. Złą informacją jest, że są niestety brzydkie. Zamiast oprzeć się na rysunku konserwatora z połowy lat siedemdziesiątych, autor oparł się na zdjęciach z roku 2005. Na których część płaskorzeźb była już niekompletna. 
Okazało się też, że sztukator – chcąc sobie uprościć pracę, opaski na stronę parku, zrobił identyczne, jak te od strony wejścia. Czyli nie takie jak były. Panowie ze wschodniej ekipy najpierw powiedzieli, że powinni mi byli zafundować jakieś wczasy, żebym zniknął i się nie przypierdalał. Zdziwiłem się, że tak późno na to wpadli. 
Później zaproponowali, żeby nie czekać na to, aż sztukator przygotuje opaski dobre, wyciągną je tradycyjną metodą, w tynku. 
Fascynujące jak skraca się czas robienia opasek w ten sposób. Wczoraj zrobienie jednego okna miało trwać tydzień, dziś już dwa dni. Krócej pewnie nie będzie, bo kolejne warstwy muszą przeschnąć. 

3. Przyjechało nowe kosisko. Złą informacją jest, że pogoda zniechęciła mnie do tego, by je rozpakować. 

Nie chce mi się pisać o aferze Trzaskowski–NASK. Powiedzieć, że mamy do czynienia z gangiem Olsena, to nic nie powiedzieć. 
Powtórzę tylko mój błyskotliwy tweet: „Czyli plan jest taki: Wystąpimy o unieważnienie wyborów, bo nasz kandydat był nielegalnie wspierany przez naszych ludzi w Internecie.
Kiedy to pisałem, myślałem, że żartuję. Później się okazało, że chyba jednak niekoniecznie. 


 

środa, 14 maja 2025

14 maja 2025


1. Miał dzisiaj przyjechać elektryk, żeby naprawić piorunochrony. Piorunochrony bez kontaktu z ziemią nie mają chyba sensu. Z drugiej strony, drzewa wokół dość wysokie. Miał też się zająć prądami w piwnicy. Nie przyjechał. I to jest zła informacja. 
Przyjechać też miały elementy do przyklejenia. Opaski, parapety, jeszcze jakieś gzymsy. Od paru tygodni zapominam słowa „gzyms”. Nie wiem, czy powinien się tym zająć neurolog, psychiatra, czy może specjalista od uzależnień. Elementy też nie przyjechały. Bo nie było auta, a to, które było, było za małe. Zresztą jechał nim elektryk. Zmieścił tylko trzy parapety, bo w samochodzie ma pełno elektrycznych rzeczy. Przy okazji się dowiedziałem, że elektryk jest emerytem. Choć na emeryta nie wygląda. Może być oczywiście emerytem wojskowym. Albo służb innych. Ojciec, na przykład, kolegi w wojsku był dłużej, niż żył, bo rok w czerwonych beretach liczy się za trzy. 
Piesek też nie chciał iść na spacer. Przeszliśmy kawałek w stronę tzw. Rancza, po czym się zaparł czterema nogami i dalej iść nie chciał. 
Wczoraj udał się w odwiedziny do ludzi mieszkających za parkiem. Zostawiłem niedomkniętą bramkę. Ludzie mieszkający za parkiem mieli otwartą bramkę. Kiedy piesek wbiegł do nich, ich mnóstwo dzieci rozbiegło się z krzykiem. Piesek dzieci miał gdzieś, gdyż zajął się obszczekiwaniem psa biegającego za siatką. Obszczekiwał z wielkim zaangażowaniem. Kiedy tylko próbowałem go łapać za wszarz, sugerował mi bym tego nie robił. Dał się poskromić dopiero, gdy właściciele psa zza siatki odciągnęli go w odległe miejsce. 
Dziś nie chciał iść nigdzie. Zaległ pod lipą (albo pod leszczyną – zależnie od momentu) i obserwował panów tynkarzy cyzelujących okienne opaski po zamontowaniu opierzeń. 

2. Donald Tusk, prawdopodobnie, by odreagować serię kijowskich upokorzeń, zwyzywał przyszłego prezydenta Rumunii od rosyjskich agentów. Ten mu się odwinął zdjęciem żółwików z Putinem. Wstyd na pół Europy. 
Dyrektor Dębski napisał na Twitterze, że lepiej by było, gdyby treść dotyczących polityki zagranicznej tweetów, premier uzgadniał z MSZ.

Naszła mnie konstatacja, że pan premier poszedł w ślady Leszka Millera. Ma – excusez le mot – wyjebane. Mówi, co chce. Pisze, co chce. Niczym się nie przejmuje. Ma emeryturę. Więcej nic już w życiu przecież nie osiągnie. `

Złą informacją jest, że zagranica patrzy na niego, jak na ważnego przedstawiciela Polski. Kiedy go już nie będzie, trudno będzie tłumaczyć, że jesteśmy inni. 

3. Pan, który przedwczoraj skuł opaskę wokół parkowego okna, dziś, klasyczną metodą zaczął wyciągnać ją w tynku. 
Wzruszyłem się. 
I to jest zła informacja. 


 

13 maja 2025



1. Trzynasty. 
Zawiozłem Bożenę na dworzec. Pociąg tym razem przyjechał o czasie. Z dworca pojechałem do Biedry. Nie było wina w promocji, kupiłem więc deskę do prasowania, na wypadek, gdybym jednak kiedyś zaczął prasować koszule. Lata państwowej służby udało mi się bez tego przeżyć.
Z Biedry pojechałem do Wilkowa, gdzie wykonano na Lawinie serwis klimatyzacji. Nastąpiło odczarowanie, gdyż zawsze kiedy wcześniej przyjeżdżałem tam na serwis klimatyzacji, to rozpoczynała się seria problemów. Tym razem poszło gładko.
Wróciłem do domu. Wjeżdżając, przejechałem po ładowarce do baterii panów blacharzy. I to jest zła informacja, gdyż nie jest to pierwszy raz, kiedy stracili u nas ładowarkę. Poprzednim razem było to pięć lat temu, kiedy kryli blachą stołówkę. Znikła im wtedy ładowarka Makity, którą używali do radia. Swoją drogą teraz przyjechali bez radia. Więc na budowie mamy radia dwa. Ciekawe, czy gdyby przyjechali z własnym, puszczaliby tę samą stację, co reszta. 
Wtedy stracili Makitę, tym razem Hilti. Hilti ponoć lepsze. 

2. Profesor Gronkiewicz-Waltz – już nikt chyba nie pamięta, że nazywano ją bufetową – napisała na Twitterze: „Wczorajsza debata upewniła mnie, że prezydent powinien być wybierany pośrednio – przez Parlament, podobnie jak to jest w Niemczech, Estonii, Grecji, Albanii, we Włoszech, na Łotwie, Malcie czy Węgrzech.” Najwyraźniej istnieją obawy, że Naród nie dorósł do demokracji i może zagłosować nie tak jak trzeba. 
Swoją drogą, prezydent z takimi uprawnieniami powinien być wybierany większością co najmniej konstytucyjną. W dzisiejszych czasach niemożliwą do zebrania. W ten sposób ostatni prezydent wybierany na starych zasadach pełniłby funkcję dożywotnio. 

Bardzo dużo się rano pojawiło komentarzy, że debata była beznadziejna i nie warto jej oglądać. Cóż, ludzie, którzy zainwestowali w prezydenturę Trzaskowskiego muszą zniechęcać do oglądania, wyborców, którzy jeszcze nie widzieli debaty, bo gdyby ją zobaczyli, to by zobaczyli Rafała Trzaskowskiego, który zdecydowanie nie jest prezydencki. I Karola Nawrockiego, który wręcz przeciwnie. 

Profesor Bilewicz, nawiązując do tego, co Stanowski na debacie powiedział ambasadorowej Schnepfowej, znalazł jakiegoś Stanowskiego z UB. Miało być po profesorsku błyskotliwie. Nie zauważył jednak, że tamten Stanowski z UB nie był Sznepfem.


3. Pojechałem do Wilkowa, gdzie wykonano na audi serwis klimatyzacji. Nie było tak świetnie, jak z Lawiną. Trzeba było więcej czynnika wepchać. 
Tak mi się z działająca klimatyzacją świetnie jechało, że zapomniałem o fotoradarze na końcu Wilkowa. I nie wiem, jak to się skończy.

Chciałem audi umyć, okazało się, że zamknęli Orlen. W znaczeniu: stację. Pojechałem więc do Lidla, gdzie parkując przytarłem prawe przednie drzwi. O – chyba stojak dla rowerów. 
Ładowarka. Fotoradar. Drzwi. 
Trzynasty. 





 

wtorek, 13 maja 2025

12 maja 2025


1. Obudzili mnie panowie blacharze, którzy zaczęli obrabiać blachą gzymsy. Służby konserwatorskie krzywo u nas patrzą na blaszane obróbki. Wolą coś, co się nazywa szlam. Bogu dzięki w paru miejscach zachowała się u nas XIX-wieczna blacha. I tam, gdzie się zachowała, gzymsy też się całkiem nieźle zachowały. 
Bardziej niż panowie blacharze i ich wiercenie, obudził mnie odgłos elektrycznego młota. Niestety obudził mnie niewystarczająco. Gdyby mnie obudził bardziej, istnieje szansa, że bym uratował opaskę wokół okna, którą przez ostatnie tygodnie panowie tynkarze czyścili, a dziś rano jeden z nich wziął i skuł, bo mu się wydawało, że skuta ma być. Chciał dobrze. A była to najlepiej zachowana opaska w całym domu. 

2. Zawiozłem kosisko do naprawiacza kosiarek. Ruch u niego był, jak na Marszałkowskiej. Powiedział, że zrobi w przyszłym tygodniu. Nie jest to zła informacja, myślałem, że w związku z ruchem, który jest jak na Marszałkowskiej, zrobi w przyszłym miesiącu. 

Pół Twittera przeżywało wizytę premiera Tuska na Ukrainie. A konkretnie jego podróż. Dyrektor Dębski zauważył, że gdyby polską polityką zagraniczną dowodził ekscelencja Kumoch nie byłoby takiej sytuacji. Trudno się nie zgodzić. 

Można odnieść wrażenie, że nasz minister spraw zagranicznych nie dba przesadnie o naszego pana premiera. Czyżby też dostrzegał, że pan premier nie odnalazł się w dzisiejszych czasach i nie wygląda na to, żeby się w nich kiedykolwiek miał odnaleźć.



3. Debata. Będzie mi ich brakowało. 

Ktoś powinien powiedzieć Karolowi Nawrockiemu, że po polsku Putin ma na imię Władymir, a nie Vladimir. Pewnie tego nie zrobi rzeczniczka jego sztabu, której z kolei ktoś powinien powiedzieć, że po polsku nazwiska się deklinuje. Ale tego pewnie też nikt jej nie powie, bo to nie jest największy z nią związany problem. 

W kończącym debatę monologu, Rafał Trzaskowski powiedział, że prawda musi zwyciężyć. Trudno się z tym nie zgodzić. Ciekawe więc dlaczego mijał się wcześniej z prawdą raczej nie bez udziału świadomości w kwestii Zielonego Ładu i tych migrantów, których nie będziemy przyjmować, bo pomogliśmy Ukraińcom. 

W sumie ciekawe, czy to z badań im wyszło, że elektorat kupi wielokrotnie dementowaną nieprawdę, czy też sami na to wpadli. 
W sam raz pasuje tu cytat ze „Szwejka” – bezczelne są te kurwy i zuchwałe. 

Swoją drogą jest to fascynujące, że cała Polska zajmuje się mętnymi tłumaczeniami dotyczącymi dwudziestoparometrowej kawalerki, a nikogo nie rusza to, że lider sondaży – nie bójmy się tego słowa – kłamie bezczelnie i zuchwale w sprawach dotyczących spraw dla Polski i Polaków ekstremalnie ważnych. 








 

niedziela, 11 maja 2025

10–11 maja 2025


1. Sobota. No więc pojechaliśmy do Niemiec, żeby zawieźć wnuczkę na pociąg. Przy okazji się dowiedziałem, że w Słubicach jest jeden ze starszych w Polsce żydowskich cmentarzy. 
Niemiecka policja federalna nie podjęła decyzji o podjęciu działań kontrolnych mających na celu sprawdzenie, czy wśród nas nie ma nikogo, kto chciałby nielegalnie wedrzeć się na terytorium Republiki Federalnej. Kontrolowano jakiś pojazd na niemieckich numerach. A kiedy wracaliśmy kontrolowano rowerzystę. Przebranie nielegalnego migranta za rowerzystę najwyraźniej nie działa. 

Błądziłem chwilę po Frankfurcie, gdyż nie skręciłem gdzie trzeba. W końcu dojechałem do ulubionego sklepu z alkoholem. 
W ramach rozproszonej walki o reparacje, wożę do Niemiec butelki, których w Polsce nie da się oddać. Z miliardów, jakie Niemcy są nam winne udało mi się odzyskać ze dwa euro. Ale to nie jest moje ostatnie słowo. 
Kupiłem dwie skrzynki piwa i wino, które nazywa się „The Guvnor”. Mimo 53 lat, wciąż do końca nie dorosłem. Ale się tego nie wstydzę.
Kiedy wróciliśmy do domu, piesek zajmował się gonieniem ptaków. W znaczeniu: jeżeli jakiś ptak usiadł gdzieś w zasięgu wzroku pieska, ten biegł w jego kierunku na tzw. pełnej. Gdy piesek biegał za gołębiami, miało to jakiś sens. Zaczął za szpakami. Tu sensu znaleźć trudno.

2. Odsłuchałem na raty debatę w „Republice”. Najdziwniejsze – przyznać muszę – było zdziwienie komentujących w „Zero”, że debata w całości nie dotyczyła mieszkania kupionego przez Karola Nawrockiego. Wyborcy z pewnością są niepocieszeni. Każdy marzy o tym, żeby jeszcze raz wysłuchać te same pretensje i te same tłumaczenia.

3. Niedziela zeszła mi zasadniczo na niczym. Miałem oczywiście serię rozmów telefonicznych, podczas których zadziwiająco często pojawiało się nazwisko doradcy Rzepeckiego, w kontekście jego jednoznacznego poparcia dla Sławomira Mentzena. Cóż, nawet gdy przestałem pracować w Pałacu, dzwonili do mnie gospodarze weekendowej publicystyki pytając, czy nie mógłbym coś zrobić, by rzeczonego nie wysyłano do ich programów, gdyż zaniża poziom. Cóż, nie mogłem pomóc. 

Rzepecki jest najwyraźniej ostatnim assetem pałacowego demiurga, któremu posypały się kolejne scenariusze. Stąd Rzepeckiego nadaktywność.


 

sobota, 10 maja 2025

9 maja 2025

 


1. No więc w związku z wizytą kolegi Kuby położyłem się późno. Za to wstałem wcześnie, gdyż musiałem kolegę Kubę zawieźć na pociąg. Bardzo wcześnie. Gdyż kolega Kuba miał w południe wystąpić w Warszawie w radio. Dojechaliśmy na dworzec, doszliśmy na peron. Postaliśmy chwilę. Z głośników popłynął głos, tym razem nie nieco bełkoczącego kolejarza, lecz jakiejś sztucznej inteligencji. Informujący, że pociąg przybędzie z dziesięciominutowym opóźnieniem. Po dziesięciu minutach usłyszeliśmy, że opóźnienie wzrosło do minut siedemdziesięciu. Czyli nie było szansy na to, żeby kolega Kuba dojechał na tę dwunastą. Postanowił więc, że będzie z radiem rozmawiał przez telefon. Wróciliśmy więc do domu. I to jest w sumie zła informacja, bo gdyby podjął tę logiczną decyzję wcześniej, spałbym dłużej niż trzy godziny. A brak snu wzmógł u mnie urodzinową depresję. 

2. Szedłem z psem słuchając, jak kolega Kuba komentuje epokowy traktat pomiędzy Tuskiem a Macronem. Rozsądnie nie przywiązywał do rzeczonego traktatu zbyt wielkiej wagi. 
Ubawił mnie prowadzący, który powiedział, że Polska po latach wraca – nie pamiętam, która to była kalka – do pierwszej ligi światowej polityki.
Dowodem miało być, że premier jedzie do Kijowa z europejskimi przywódcami. 
Pamiętam czasy, kiedy to Polskę pytano, czy może z nami do Kijowa jechać kanclerz Niemiec. A my odpowiadaliśmy, że nie może. I nie jechał. I generalnie wielu było nam za to wdzięcznych, bo Niemiec nie powinien jeździć na gapę.
Wcześniej w rzeczonym radio ktoś opowiadał, że najważniejsze francuskie gazety piszą, że Polska jest ważna i że to dla nas jest ważne. A to jednak nie tak działa. Gazety te pisząc, że Polska jest ważna robią dobrze nie Polsce, tylko Macronowi, który jak kania dżdżu, wygląda sukcesu.
Z ciekawych rzeczy usłyszałem, że Putin dziękował Chińczykom za wkład w walkę z państwami Osi. Ciekawe, jak się czuł Xi, przecież nie jest z tych, którzy kultywują tradycję Kuomintangu.

Piesek całą drogę był grzecznym pieskiem. Co mu się chwali. 

3. Jack Daniel's zrobił bardzo dobrą żytniówkę (Bonded Rye). Wypiliśmy pół butelki z Głównym Wykonawcą, który nas nawiedził w celu sprawdzenia, czy architekt na pewno dokładnie wymierzył schody, bo będzie zamawiał piaskowiec. 
Rozmawialiśmy o polityce, narciarstwie, polityce, portugalskich i wielkopolskich zwyczajach weselnych, samorządowcach, alkoholu. Generalnie było miło. Złą informacją jest, że nie obejrzałem przez to debaty. Obejrzeć więc muszę Trzaskowskiego i debatę. 

Korzystając z tego, że piszę to już parę lat, przypomniałem sobie, co mi się zdarzało robić tego dnia poprzednimi laty. Napisać, że to zła wiadomość, to nic nie napisać.