wtorek, 2 stycznia 2024

1 stycznia 2024


1. Kochany pamiętniku, od niepamiętnych czasów pamiętam, że nie lubiłem pierwszego dnia roku. Definitywnie kończył świąteczne tygodnie i nie chodzi o czas, w którym we wszystkich sklepach słychać że man it doesn't show signs of stopping and I brought me some corn for popping, the lights are turned way down low. Let it snow! Let it snow!  Swoją drogą, w tym roku, podczas wizyty w zielonogórskim centrum handlowym, po raz pierwszy zrobiło mi się niedobrze, po wysłuchaniu czterdziestopięciominutowego zestawu okołoświątecznych piosenek. Chodzi mi o czas, który zaczyna św. Mikołaj, później są dziesiątki opłatków/śledzików, Święta, dziwny czas przed Sylwestrem, no i Sylwester właściwy. 
Przychodzi później ten pierwszy dzień roku. No i człowiek musiał się zbierać i wracać do Warszawy, do bardziej lub mniej idiotycznej pracy. Od czterech lat nie musimy do Warszawy wracać, ale dziwne poczucie żalu we mnie jakoś zostało. A może po prostu chodzi o kaca, choć właściwie nie dałem wcale w palnik, gdyż z sąsiadem Gienkiem zrobiliśmy niewiele ponad połówkę, a jak wiadomo, pół litra na dwóch to nic. No dobra, może trochę więcej, ale na pewno było mniej niż litr. A litr na dwóch, a właściwie na dwóch i pół, to niewiele więcej niż nic. Ale może chodzi o wspomnienia kacy sprzed lat.
Tak, czy inaczej nie lubię pierwszego dnia roku. I to jest zła informacja, bo właściwie powinienem się cieszyć, że udało mi się do kolejnego roku dożyć, co w dzisiejszych czasach wcale nie jest takie oczywiste. 

2. Kaca to miałem dzień wcześniej. Najpierw przez to, że wożę sobie tonik z Niemiec. „Thomas Henry Tonic Water”. Nie jest tak słodki, jak te dostępne u nas. Mogę więc wypić dużo więcej ginu. Od tego się zaczęło. Później Bożena z Józką oglądały drugą serię „Morning Show”. No i doszły do odcinka COVID-owego, który niestety zrobiony został tak dobrze, że nie mogę go oglądać. Niby prawie trzy lata upłynęły od moich przejść, ale jakieś mi się drzwiczki w głowie otwierają, a je nie chcę sobie tego przypominać. Poszedłem więc do sąsiadów, licząc na to, że zastanę jeszcze Gienka, który miał imieniny. Gienka nie było i to jest zła informacja, wypiłem więc z jego zięciem Tomkiem ze trzy piwa, które z wcześniejszym ginem, i kolacyjnym winem zaowocowały samopoczuciem tak takim sobie, że następnego dnia pierwszym alkoholem, jaki przyjąłem było otwarte o północy, bardzo zresztą dobre, musujące wino z Gostchorza. To ze dwadzieścia kilometrów ode mnie. Polski Francuz robi. 
No więc całą niedzielę byłem ledwo przytomny. Umartwiłem się przedpołudniową publicystyką. Z ciekawostek: dotarła, że o ile można próbować tłumaczyć likwidację TVP i rozgłośni radiowych prezydenckim wetem (wyraźnie piszę: próbować tłumaczyć, nie tłumaczyć), to z likwidacją PAP-u jest zupełnie inaczej, gdyż pieniądze na PAP są gdzie indziej, w innej ustawie. Innymi słowy, pan premier ze swoim podpułkownikiem od kultury nawet się nie starają zachowywać pozorów. To było u Rymanowskiego. U Piaseckiego, mam wrażenie, że wszyscy na wszystkich wrzeszczeli, poza Andrzejem Zybertowiczem, który bardziej milczał. Choć kolega Szczucki też chyba nie wrzeszczał. Chyba przeżywa na razie fakt, że w tego rodzaju programach raczej nie ma szans na merytorykę. Od telewizyjnej publicystyki oderwał mnie sąsiad Gienek, któremu się przestały otwierać piąte drzwi w volvo. Wyciągnął coś, co internet nazywa mikrostycznikiem. To coś według miernika działało – czyli wciśnięte zwierało, ale po podłączeniu do samochodu działo nie za bardzo. Samo podpięcie kostki powodowało otwarcie zamka. I tyle, bo późniejsze naciskanie mikrostycznika nie zmieniało nic. Analizowaliśmy sytuację we trzech, bo później dołączył Tomek, przez prawie trzy pół godziny i nic z naszych analiz nie wyszło. Poszliśmy więc z Gienkiem do Józka, który jeździ takim samym volvo (niegdyś tomkowym) i tam podłączyliśmy gienkowy mikrostycznik i też nie działał tak, jak powinien. Innymi słowy, wbrew temu, co pokazywał miernik, mikrostycznik jest zepsuty. Nowy, parę godzin później zamówiony został na Allegro. Powinien przyjść we czwartek. 

3. Winny jestem wyjaśnienia kwestii naszej domowej fauny. Otóż Kocia już z nami nie ma. Po tym, jak sprowadził do domu Rudzię z dzieckiem płci żeńskiej i zrobił Rudzi kolejne, czyli Rudolfa, zrobiło mu się w domu ciasno, poszedł po zapałki i tyle go widzieli. Jest jeszcze jedna kotka, która znalazła się nie wiadomo skąd pod płotem i wezwała na ratunek Bożenę. Kotka nazywa się Zaraza i jako jedyna z towarzystwa prawie nie ma rudego elementu. No i mamy psa, który mimo wieku młodzieńczego jest mądrzejszy od nas, a przynajmniej tak uważa. Pies ma rok z kawałkiem i jest owczarkiem środkowoazjatyckim, ale nie tak dużym, jak te, które na youtubowych filmach awanturują się z niedźwiedziami. Psu Bożena dała Drach. 
Zwierzęta przeżyły sylwestrowe strzelania. Przez cały wieczór Drach, po każdej eksplozji żądał wypuszczania i leciał by sprawdzić co i gdzie hałasuje. Przed północą dostał kość, porządną z prosciutto i zasadniczo przestał się hałasami interesować. 
Zresztą coś się przez ostatnie lata stało takiego, że mieszkańcy naszej wsi, poza paroma wyjątkami, przestali wystrzeliwać w powietrze równowartości minimalnych krajowych pensji. I nie chodzi o to, że minimalne krajowe poszły wielokrotnie w górę. Chodzi o to, że generalnie przestali strzelać w ogóle. Kolejny dowód na tezę doktora Sokołowskiego, że mieszkańcy wsi zostali nową klasą średnią i zmieniają swoje zwyczaje. Ale to nie jest zła informacja. Złą jest, że zmywarce na bardziej wysofistykowanych programach nie podoba się ciśnienie wody i nie wiem, co z tym zrobić. 


 

1 komentarz: