1. To musiało być w 2016 roku. W Gdańsku. Combo. Porozumienia sierpniowe i Westerplatte, a może wtedy był most w Tczewie. Nie pamiętam. Przyjechaliśmy. Położyli nas w jakimś hotelu, wkoło którego nic interesującego nie było, poza hamburgerownią i monopolowym. Po zjedzeniu hamburgerów wylądowaliśmy w hotelu. Jakaś flaszka, jakieś piwa. Wcale nie jakieś wielkie ilości. Nie wiadomo kiedy, z opowiadania dowcipów i oplotkowywania kierownictwa Kancelarii, zeszło na 2010 rok. Dwóch kolegów wtedy pracowało (Już widzę, że nie uda mi się tej sytuacji opisać). Zaczęli opowiadać o pogrzebach, przy organizacji których pracowali, opisywać to wszystko, co się działo, później jak ich traktowała ekipa Komorowskiego. I nagle dorośli mężczyźni, których miałem za scynizowanych (wieloletnia urzędnicza praca w centralnym urzędzie cynizuje) zaczęli płakać rzewnymi łzami (nie udało mi się tego napięcia oddać). Jakby to nie brzmiało – mam wrażenie, że wtedy zaszczepili mi trochę swojej traumy. Zawsze, gdy słyszę „Anielski orszak twoją duszę przyjmie”, to sobie przypominam: „Stary, to piękna pieść, ale jak ją kurwa słyszysz w ciągu paru dni trzydziesty raz, to zaczynasz jej nienawidzić”.
2. Im jestem starszy, tym częściej bywam na pogrzebach. W sumie nie ma się czemu dziwić. W dzieciństwie to była jakaś abstrakcja, bo można było odnieść wrażenie, że należę do nieśmiertelnej rodziny.
Na pierwszym pogrzebie, to chyba byłem w liceum. Kolega z klasy, Tomek Markiewicz. Wnuk profesora. Jego ojciec teraz też jest profesorem. Na logikę, młodszy brat, który wtedy był niemowlęciem, pewnie też. Czerniak. Jak już chorował, chodziliśmy do niego grać w brydża. Nie pamiętam, ale na logikę, musiałem tam chodzić z moim kolegą, późniejszym mordercą. Pierwszy raz w życiu jadłem tam ryż gotowany z kurkumą. Pogrzeb na Rakowicach. Pamiętam jak mnie zbrzydzili grabarze, którzy, ubrani w brudne drelichy komentowali nas, stojących wkoło, podczas zasypywania trumny.
Następny też był na Rakowicach. Mąż jakiejś nauczycielki. Nie wiedziałem, jak się składa kondolencje. A jako szefowi samorządu wypadało mi to zrobić.
Później się zaczęły rodzinne. Brat babci, prababcia, siostra babci, dziadek (spóźniliśmy się z bratem, jechaliśmy Suprą z Warszawy, ale coś się spieprzyło chyba z ładowaniem). Drugi dziadek. Mama Bożeny. Jeszcze wcześniej oglądałem z wieży Katedry wawelski pogrzeb generała Sikorskiego. Pogrzeb Piotra, dziadka dziewczynek. Pogrzeb profesora Marka Eminowicza. Z wojskową asystą, którą jedna z emerytowanych nauczycielek skomentowała: nawet po śmierci musi szpanować. W kościele przemawiał profesor Nowak. Niestety pamiętam tylko, że zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Pogrzeb Rafała – kolegi z harcerstwa – z tego najbardziej pamiętam stypę. Bardzo muszę przyznać była oczyszczająca. Aż żałuję, że nie jestem skandynawskim dramaturgiem, bo byłbym to wtedy w stanie opisać. Pogrzeb sąsiadki z piętra, której raz na rok programowałem kolejność kanałów w dekoderze Polsatu.
Pogrzeb babci, wiejski kościół, wiejski cmentarz. Pierwszy osobisty. Nikt wcześniej nie był tak bliski jak babcia.
Później zaczęły się pogrzeby państwowe. Łupaszki, Inki. Premiera Olszewskiego – skrzypiące koła ruskiej armaty, ciągnionej przez Humvee z rejestracją UB. Pogrzeb Kornela Morawieckiego. Adamowicza w Gdańsku. Pogrzeb Pawła Zarzecznego, na którym byłem obstawą odznaczającego Restitutą Piotrka Nowackiego. W Wilnie Kalinowskiego i Sierakowskiego. Litewskie wojsko walące w wielkie bębny, których dźwięk odbijał się od kamienic. I mróz taki, że szło zamarznąć. Kolejność pewnie pomyliłem, ale to chyba nie ma znaczenia. Później – pierwsze chyba moje wyjście na świat po wyjściu ze szpitala – pogrzeb zabranego przez COVID ojca sąsiada Gienka.
Potem w lecie, w Krakowie, Ewa, koleżanka z podstawówki. Rak miał ją zdmuchnąć w pół roku, a przeżyła lat parę.
3. Od kiedy nie pracuję w Pałacu, postanowiłem, że krawat ubierać będę tylko na pogrzeby.
No i dziś miałem krawat. Chowaliśmy Józefa Karpińskiego, ojca sąsiada Tomka.
To był strasznie porządny człowiek. Mądry. Z gigantyczną wiedzą. I wyobraźnią. Ze specyficznym poczuciem humoru. I darem, jakim była umiejętność naprawienia chyba wszystkiego, co się dało naprawić. A do tego jeszcze modyfikowania rzeczy tak, by działały lepiej.
Byłem u niego chyba niecałe dwa tygodnie temu. Tomek woził go na chemię do szpitala w Zielonej Górze. Złapał jakiegoś wirusa. W dwa dni chyba zrobiło się z tego zapalenie płuc, szpital, respirator, drugi szpital, ECMO, koniec.
Pogrzeb. Pełen kościół. Dawno nie byłem na mszy, na której ludzie modlili się i śpiewali pełnym głosem. W ogóle dawno nie byłem na mszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz