sobota, 29 listopada 2025

29 listopada 2025


1. Moje letnie opony nie są tak do końca letnie. Są wielosezonowe, całkiem wysoko oceniane przez australijskich kierowców. Nie byłem w Australii, więc nie wiem, jakie tam mają zimy. Nasza zaskoczyła mnie rano, gdyż przed wyjazdem na lotnisko musiałem omieść pokryte dziesięciocentymetrową warstwą śniegu auto. Robota była nieco syzyfowa, gdyż co zmiotłem, napadywało od nowa. 

W każdym razie udało mi się ruszyć. Co jest o tyle ważne, że brak zimówek przede wszystkim generuje problemy z trakcją. W kwestii zimówek jestem mądry, gdyż kilkanaście lat temu firma Pirelli zawiozła mnie, wraz z grupą żurnalistów z całego świata do Karelii, by pokazać, że opony zimowe mają sens. Pokazywano w sposób taki, że rosyjski kierowca Formuły 1 wsiadł w samochód z letnimi oponami i najpierw na śniegu nie mógł ruszyć, później nie mógł stanąć i walnął w ścianę z tekturowych pudeł. Gdy przesiadł się do auta z zimowymi oponami, mógł ruszyć, ale nie mógł stanąć i walnął w ścianę z tekturowych pudeł. Firma Pirelli zawiozła nas do Petersburga biznes klasą, położyła w najdroższym petersburskim hotelu i karmiła w najlepszych knajpach, więc wiedza o tym, że opony letnie różnią się od zimowych jakoś mi się utrwaliła. Był to jedyny mój pobyt w Rosji. I wystarczy. Więcej widzieć nie muszę. 


Na lotnisku w Babimoście otwarto – budowany od nie pamiętam kiedy – pawilon odlotów. Przy okazji zmieniono organizację punktu kontroli bezpieczeństwa. Jakoś tak wyszło, że kolejki zrobiły się większe niż wcześniej. Ale to i tak nie miało znaczenia, bo samolot wystartował z godzinnym opóźnieniem. Coś przez chwilę udawało, że jest zepsute, a potem trzeba było samolot odladzać. 


Dzień wcześniej oglądaliśmy „September 5”. Nawet dziś da się zrobić dobry film. Przy tym całkiem nienachalny. Ciekawe, czy ludzie, którzy nie liznęli newsowej telewizji nawet w tak minimalny sposób jak ja, zauważą, ile w tym filmie się dzieje. 

Mam wrażenie, że reżyser (Niemiec) najsłabiej poradził sobie z niemieckością Niemców, a scena wypędzania z reżyserki, uzbrojonej w pistolety maszynowe, policji nie wyszła mu zupełnie. Ale może gdyby wyszła, film przestałby być nienachalny. 


2. TSUE postanowiło, że w Polsce będą małżeństwa jednopłciowe. Kilkanaście lat temu tłumaczyłem pewnemu mojemu koledze, że jeżeli nie wprowadzimy do naszego prawa jakichkolwiek związków partnerskich, prędzej czy później, unijni urzędnicy wpiszą nam to do prawa zdalnie, w taki sposób, że nam to wyjdzie bokiem. Razem z małżeństwami i prawem do adopcji. Kolega kupił ten pomysł. Wielokrotnie mówił później o ustawie o osobie najbliższej. 

Niestety na słowach się skończyło, a można było spokojnie sprawę przeprowadzić. Brakło odważnego. Dziś każdy z posłów będzie mógł tłumaczyć swojej garstce wyborców, że to nie on, że to zła Bruksela. Choć w tym przypadku ta Bruksela to akurat Luksemburg. Mogę sobie spokojnie wyobrazić, że część prawicowych posłów jest wyrokiem TSUE zachwycona, bo jeszcze łatwiej im będzie w mediach perorować, jacy to są konserwatywni i jakie zło się zadziało. I że każden jeden 

na to nie pozwala. I że kiedy jego ugrupowanie zdobędzie znowu władzę, to coś z tym zrobi. 



Cała nasza polityka coraz bardziej sprowadza się do pokrzykiwania. Najbardziej to widać w sprawach zagranicznych. Kiedy ktoś napisze, że w kwestii dyplomacji powinna być zgodna współpraca ponad podziałami nie umiera żaden mały kotek. Tylko dlatego, że wszystkie do tego przeznaczone wyzdychały już ze ćwierć wieku temu. 

Teraz jeszcze zdychają te, które mają zdychać, kiedy kto mówi, że polityka zagraniczna jest zakładnikiem polityki krajowej. Tak jest w większości nowoczesnych demokracji. Polską specyfiką jest fakt, że u nas nie jest to polityka krajowa. U nas jest to polityka powiatowa. Politycy u nas walczą o głosy. Nie dla partii, tylko dla siebie. O te kilkaset głosów, które potrzebują by mieć pewność, że żaden nikt z listy ich nie przeskoczy. 

Niestety w Polsce parlamentarzyści mogą być ministrami. Swoją drogą mam wrażenie, że mało kto się oburza tym przecież wyraźnym łamaniem trójpodziału. 
Kończy się to w sposób, który pięknie podsumował Maciej Kożuszek. W imię idiotycznej licytacji kto bardziej nie pozwoli się traktować Ukraińcom, ogłosiliśmy, że żaden polski żołnierz nogi swojej nie postawi na ukraińskiej ziemi. 
Abstrahując od tego, że dziś każdy, kto tylko może, śle na Ukrainę swoich obserwatorów, żołnierzy, którzy na własne oczy obserwować mogą na czym polega nowoczesna wojna. Bo o tym, że jest to wojna inna, niż wszystkie poprzednie, wiedzą wszyscy. Ze dwa lata temu słuchałem, jak dowódca jednej z jednostek naszych specjalsów opowiadał o tym, jak gościli grupę ukraińskich weteranów i wyciągali od nich opowieści o okopowej wojnie, której wcześniej nie trenowali, bo przecież ostatnia taka była ponad sto lat temu. Świat, o którym wiadomo, że historia się nie skończyła, wymaga specyficznego zaangażowania. Dyrektor Ołdakowski opowiadał dekadę ponad temu, że do Muzeum przyjeżdżali brytyjscy żołnierze. Przyjeżdżali, żeby rozmawiać z powstańcami. I były to bardzo konkretne rozmowy. Techniczne wręcz. Brytyjczycy tłumaczyli, że powstańcy mieli doświadczenie z walk miejskich. Niespisanie tych doświadczeń byłoby marnotrawstwem. Nie dopytywałem, czy polscy wojskowi robili tak samo. Domyślałem się, że gdyby robili, dyrektor Ołdakowski nie byłby tak zdziwiony. 
Ale od tego abstrahując, ogłaszając, że nie wyślemy ni żołnierza, wyłączyliśmy się z rozmów pokojowych, mimo iż jesteśmy nimi bardziej niż inni zainteresowani. A, jak zauważył kolega Kożuszek, ci, którzy byli chętni do wysyłania wojsk, wcale ich nie muszą wysyłać. I to raczej dla wszystkich jest oczywiste. A zasadniczo by wystarczyło, żebyśmy tylko nie krzyczeli, że na pewno nie wysyłamy. 
Swoją drogą powinniśmy tłumaczyć ludziom, że w świecie, o którym wiadomo, że historia się nie skończyła, wojsko jest po coś. Na przykład po to, żeby się bić o interesy Polski poza Polski granicami. 


Na zwanym portalem X Twitterze napisano, że pani Suchanow nie dostała dostępu do niejawnych, bo brała udział w protestach, albo coś w tym stylu. Nie chce mi się szukać. 
Z tego, co pamiętam, ABW nie podaje informacji o powodach nieprzyznania dostępów. Zresztą nawet chyba nie informuje o tym, że dostępów nie przyznało. Po prostu nie przyznaje. I po jakimś czasie zaczyna być wiadomo, że coś jest nie tak. 
Jest to zupełnie inna sytuacja, niż w przypadku cofnięcia dostępów.
Jeżeli mam do wyboru wersję, że ABW wypuściła informację z niejawnej przecież procedury przyznawania dostępu, albo że ktoś (nie ABW) w tej sprawie dezinformuje, wybieram wersję drugą. 

3. Byłem w zeszłym tygodniu w sądzie. Tym razem cywilnym. Sprawa karna (słynny paragraf 212) w pierwszej instancji skończyła się uniewinnieniem, w drugiej umorzeniem. Profesor Chmaj postanowił powalczyć jeszcze w Sądzie Najwyższym, lubuski podatnik zapłaci. 

W sprawie cywilnej zdecydowaliśmy się na ugodę. Z paru powodów. Po pierwsze, żeby nie narażać na nowe traumy pani, która przyszła do nas z prośbą o pomoc. Nie mogę napisać, jak wyglądało jej przesłuchanie w sprawie karnej, bo była niejawna. Ale napisać, że to było złe, to nic nie napisać.
Po drugie, za obsługę prawną płacił były nasz pracodawca. Po trzecie, orzekający sędzia, bardzo kulturalny i sympatyczny człowiek, był z punktu widzenia demokracji walczącej neosędzią. Kiedy byśmy wygrali, profesor Chmaj by najprawdopodobniej się do tego przyczepił. Po czwarte, pani marszałek Polak nie jest już panią marszałek, tylko panią poseł. Ktoś ją do tego Sejmu wysłał. Reprezentuje te parę tysięcy Lubuszan, którym to odpowiada. Mimo na przykład rtęci w Odrze.
Po piąte, od sprawy minęło już parę lat. Nikt poza bezpośrednio nią dotkniętymi o niej nie pamięta. I po szóste, udał się niezły trolling. Otóż treść ugody sprowadza się do tego, że przepraszamy panią Elżbietę Annę Polak za to, że posądziliśmy ją o to, że pełniąc funkcję Marszałka Województwa Lubuskiego odpowiadała za to, co się w Urzędzie Marszałkowskim działo. Pani Ela się pod tym radośnie podpisała. Dzieli się tą radością ze swoimi wielbicielami w mediach społecznościowych.

Euforia pani Eli z powodu zawarcia ugody była do przewidzenia, stąd wynikło czasochłonne uzgadnianie treści oświadczenia. Ugodę zawarto, żeby zakończyć proces, tylko tyle i aż tyle. Granicą kompromisu było podpisanie się pod treścią zgodną z prawdą, a więc zgodnie z prawdą, autorzy nie chcieli narażać na tzw. szwank dobrego imienia pani Eli ani przypisać jej odpowiedzialności za agendy Urzędu Marszałkowskiego, nad którymi nie całkiem panowała. Nie zapanowała też nad euforią, która jest o tyle niezrozumiała, o ile zawarcie ugody przez panią Elę było poprzedzone zrozumieniem jej treści i dobrego obyczaju, który nakazuje powściągliwość po osiągnięciu porozumienia z przeciwnikiem. Ale cóż… cieszmy się ze wzbogacenia języka ogólnego o nową kolokację „zawierać ze zrozumieniem” czy też zawierać ze „zrozumieniem” (ugodę).

Ostatnie zdanie wymaga przeczytania posta pani Eli. Ale chyba można to sobie darować. 

Byłem na premierze polskiej edycji magazynu „GQ”. Ale o tym napiszę kiedy indziej, bo mam do tego tytułu osobisty stosunek. 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz