środa, 3 stycznia 2024

2 stycznia 2024


1. Kot u Mazurka. Nie jestem za bardzo w stanie zrozumieć powodów, dla których Robert rozmawia ze swoimi kolegami artystami. Znaczy, to nieprawda, że nie jestem w stanie. Jestem. Rozmawia z nimi dlatego, że są jego kolegami. Nie rozumiem raczej dlaczego tych rozmów słucham, skoro moimi kolegami nie są. W odległych czasach, kiedy byłem dziennikarzem lajfstajlowym (co samo w sobie jest tautologią), wywiady z aktorami, których zwykle nie rozpoczynałem na trzeźwo, zaczynałem od pytania: czy uważasz, uważa pan/pani, że inteligencja przeszkadza aktorom w pracy? Reakcje zwykle były dość zabawne. 

Koncept, że inteligencja przeszkadza aktorom w pracy nie był mój. Usłyszałem te słowa od kolegi z podstawówki, Jasia Sznajda. Z Jasiem łączyły nas wspólne klasówki z chemii. Otóż było tak, że rzeczonego przedmiotu uczył nas dr Paśko, który jako wykładowca ówczesnej WSP, testował na nas projekt podręcznika do chemii. Uczył chemii w sposób rewolucyjny. Teraz to mało co pamiętam, ale w liceum jeszcze rozwalałem system, gdyż wiedziałem więcej niż było trzeba. Dr Paśko robił co chwilę klasówki. Żeby nie było spisywania, dzielił nas na trzy grupy. Z siedzącym obok Jasiem, korzystając z prawa do robienia notatek – rozpisywania wzorów na brudno, używając wspólnej kartki, konsultowaliśmy się co do odpowiedzi na pytania, dzięki czemu zwiększaliśmy prawdopodobieństwo sukcesu. 

Lat parę po zakończeniu podstawówki wpadłem na Jasia, chwilę po tym, jak rzuciła mnie pierwsza narzeczona, co zasadniczo nie było prawdą, ale to zupełnie inna historia, w każdym razie nie chciałbym być znowu późnym nastolatkiem, bo to jednak żenujący był czas, no i rzeczona narzeczona zaczęła się spotykać z pewnym przedstawicielem arystokratycznej rodziny o spełnionych później aktorskich ambicjach. No i Jaś, syn aktorki i profesora medycy stwierdził właśnie, że inteligencja przeszkadza aktorom w pracy. I stąd to wziąłem. Narzeczona jest od trzydziestu lat żoną kolegi mojego z liceum, arystokrata jest grającym raczej ogony aktorem, a Jaś lekarzem. Nie widziałem do lat ponad trzydzieści. Słyszałem, że się kiedyś, z powodów politycznych, zachował jak excusez le mot chuj. Ale cóż, takie czasy. I to jest zła informacja. 


2. Co dzień (chyba, że mnie nie ma) chodzę ze psem (Drachem) na spacer. Procedura wygląda tak: wzuwam trzewiki wojskowe (Wojsko Polskie ma teraz bardzo dobre buty), ubieram (nie mogę sobie darować krakowskiego regionalizmu) za dużą kurtę, zabieram smycz behawioralną (zdarza się, że wszystkie te czynności pies (Drach) usiłuje mi uniemożliwić), przed bramką uwiązuję psa (Dracha) i wychodzimy. Przez chwilę jest spokój. Później pies (Drach) wchodzi w utarczkę z psem sąsiada. Bywa to dla mnie trudne, gdyż całą swoją pięćdziesięciokilową masą próbuje się wyrwać i polecieć pod sąsiedzką bramkę. Wtedy znikąd pojawia się pies sąsiada Gienka Lucky i sam przeprowadza atak na wymienioną wcześniej bramkę. Wtedy udaje się psa (Dracha) odciągnąć i udajemy się w stronę lasu. Razem z psem sąsiada Gienka Lucky'm (Choć właściwie Lucky jest bardziej psem żony sąsiada Gienka – Jolki). Ale ostatnio jest tak, że sąsiad, ten z bramką, gdzieś psa zamyka. Więc pies (Drach) nie próbuje atakować bramki, więc pies Lucky się nie pojawia. Wtedy pies (Drach), w połowie drogi do lasu rozpoczyna protest. Znaczy całym sobą nie chce iść dalej. Ja się excusez le mot wkurwiam i próbuję go wlec w stronę lasu, ale w końcu się poddaję. Idziemy wtedy przez wieś, gdzie w końcu pies Lucky się do nas dołącza. 

I tak było tym razem. Na koniec poszliśmy zupełnie do innego lasu. Pies Lucky się znudził i poszedł do domu, myśmy weszli w knieje. Pies (Drach) zaczął w pewny momencie świrować. Trwało to chwilę. Na koniec czmychnął przed nami albo duży koziołek, albo mały jeleń. Pies (Drach) by go pewnie dogonił. Ale był na smyczy, więc się nie dowiem co by się wtedy stało. I to jest zła informacja. Wilczarz mojej matki kiedyś poleciał za sarną, dopadł ją, przewrócił, całą wylizał, i puścił. Psychoterapia musiała ją później wiele kosztować. 



3. Musiałem pojechać do Zielonej. Nawet nie było specjalnych korków. Wracając słuchałem Przydacza w RMF-ie. Ze społecznościowych mediów wynika, że najbardziej rezonował fragment o możliwości wysłania budżetu do TK. No więc najświatlejsi przedstawiciele narodu się oburzali, najwyraźniej niedoczytując punktu drugiego, artykułu 224 Konstytucji: W przypadku zwrócenia się Prezydenta Rzeczypospolitek do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie zgodności z Konstytucją ustawy budżetowej albo ustawy o prowizorium budżetowym przed jej podpisaniem, Trybunał orzeka w sprawie nie później niż w ciągu dwóch miesięcy id dnia złożenia wniosku w Trybunale.

Wieczorem obejrzeliśmy film „She Said”, co jakiś geniusz przetłumaczył na „Jednym Głosem”. W summie uwielbiam oglądać filmy o amerykańskich mediach. W Polsce to wszystko działa inaczej. I to jest zła informacja. 

wtorek, 2 stycznia 2024

1 stycznia 2024


1. Kochany pamiętniku, od niepamiętnych czasów pamiętam, że nie lubiłem pierwszego dnia roku. Definitywnie kończył świąteczne tygodnie i nie chodzi o czas, w którym we wszystkich sklepach słychać że man it doesn't show signs of stopping and I brought me some corn for popping, the lights are turned way down low. Let it snow! Let it snow!  Swoją drogą, w tym roku, podczas wizyty w zielonogórskim centrum handlowym, po raz pierwszy zrobiło mi się niedobrze, po wysłuchaniu czterdziestopięciominutowego zestawu okołoświątecznych piosenek. Chodzi mi o czas, który zaczyna św. Mikołaj, później są dziesiątki opłatków/śledzików, Święta, dziwny czas przed Sylwestrem, no i Sylwester właściwy. 
Przychodzi później ten pierwszy dzień roku. No i człowiek musiał się zbierać i wracać do Warszawy, do bardziej lub mniej idiotycznej pracy. Od czterech lat nie musimy do Warszawy wracać, ale dziwne poczucie żalu we mnie jakoś zostało. A może po prostu chodzi o kaca, choć właściwie nie dałem wcale w palnik, gdyż z sąsiadem Gienkiem zrobiliśmy niewiele ponad połówkę, a jak wiadomo, pół litra na dwóch to nic. No dobra, może trochę więcej, ale na pewno było mniej niż litr. A litr na dwóch, a właściwie na dwóch i pół, to niewiele więcej niż nic. Ale może chodzi o wspomnienia kacy sprzed lat.
Tak, czy inaczej nie lubię pierwszego dnia roku. I to jest zła informacja, bo właściwie powinienem się cieszyć, że udało mi się do kolejnego roku dożyć, co w dzisiejszych czasach wcale nie jest takie oczywiste. 

2. Kaca to miałem dzień wcześniej. Najpierw przez to, że wożę sobie tonik z Niemiec. „Thomas Henry Tonic Water”. Nie jest tak słodki, jak te dostępne u nas. Mogę więc wypić dużo więcej ginu. Od tego się zaczęło. Później Bożena z Józką oglądały drugą serię „Morning Show”. No i doszły do odcinka COVID-owego, który niestety zrobiony został tak dobrze, że nie mogę go oglądać. Niby prawie trzy lata upłynęły od moich przejść, ale jakieś mi się drzwiczki w głowie otwierają, a je nie chcę sobie tego przypominać. Poszedłem więc do sąsiadów, licząc na to, że zastanę jeszcze Gienka, który miał imieniny. Gienka nie było i to jest zła informacja, wypiłem więc z jego zięciem Tomkiem ze trzy piwa, które z wcześniejszym ginem, i kolacyjnym winem zaowocowały samopoczuciem tak takim sobie, że następnego dnia pierwszym alkoholem, jaki przyjąłem było otwarte o północy, bardzo zresztą dobre, musujące wino z Gostchorza. To ze dwadzieścia kilometrów ode mnie. Polski Francuz robi. 
No więc całą niedzielę byłem ledwo przytomny. Umartwiłem się przedpołudniową publicystyką. Z ciekawostek: dotarła, że o ile można próbować tłumaczyć likwidację TVP i rozgłośni radiowych prezydenckim wetem (wyraźnie piszę: próbować tłumaczyć, nie tłumaczyć), to z likwidacją PAP-u jest zupełnie inaczej, gdyż pieniądze na PAP są gdzie indziej, w innej ustawie. Innymi słowy, pan premier ze swoim podpułkownikiem od kultury nawet się nie starają zachowywać pozorów. To było u Rymanowskiego. U Piaseckiego, mam wrażenie, że wszyscy na wszystkich wrzeszczeli, poza Andrzejem Zybertowiczem, który bardziej milczał. Choć kolega Szczucki też chyba nie wrzeszczał. Chyba przeżywa na razie fakt, że w tego rodzaju programach raczej nie ma szans na merytorykę. Od telewizyjnej publicystyki oderwał mnie sąsiad Gienek, któremu się przestały otwierać piąte drzwi w volvo. Wyciągnął coś, co internet nazywa mikrostycznikiem. To coś według miernika działało – czyli wciśnięte zwierało, ale po podłączeniu do samochodu działo nie za bardzo. Samo podpięcie kostki powodowało otwarcie zamka. I tyle, bo późniejsze naciskanie mikrostycznika nie zmieniało nic. Analizowaliśmy sytuację we trzech, bo później dołączył Tomek, przez prawie trzy pół godziny i nic z naszych analiz nie wyszło. Poszliśmy więc z Gienkiem do Józka, który jeździ takim samym volvo (niegdyś tomkowym) i tam podłączyliśmy gienkowy mikrostycznik i też nie działał tak, jak powinien. Innymi słowy, wbrew temu, co pokazywał miernik, mikrostycznik jest zepsuty. Nowy, parę godzin później zamówiony został na Allegro. Powinien przyjść we czwartek. 

3. Winny jestem wyjaśnienia kwestii naszej domowej fauny. Otóż Kocia już z nami nie ma. Po tym, jak sprowadził do domu Rudzię z dzieckiem płci żeńskiej i zrobił Rudzi kolejne, czyli Rudolfa, zrobiło mu się w domu ciasno, poszedł po zapałki i tyle go widzieli. Jest jeszcze jedna kotka, która znalazła się nie wiadomo skąd pod płotem i wezwała na ratunek Bożenę. Kotka nazywa się Zaraza i jako jedyna z towarzystwa prawie nie ma rudego elementu. No i mamy psa, który mimo wieku młodzieńczego jest mądrzejszy od nas, a przynajmniej tak uważa. Pies ma rok z kawałkiem i jest owczarkiem środkowoazjatyckim, ale nie tak dużym, jak te, które na youtubowych filmach awanturują się z niedźwiedziami. Psu Bożena dała Drach. 
Zwierzęta przeżyły sylwestrowe strzelania. Przez cały wieczór Drach, po każdej eksplozji żądał wypuszczania i leciał by sprawdzić co i gdzie hałasuje. Przed północą dostał kość, porządną z prosciutto i zasadniczo przestał się hałasami interesować. 
Zresztą coś się przez ostatnie lata stało takiego, że mieszkańcy naszej wsi, poza paroma wyjątkami, przestali wystrzeliwać w powietrze równowartości minimalnych krajowych pensji. I nie chodzi o to, że minimalne krajowe poszły wielokrotnie w górę. Chodzi o to, że generalnie przestali strzelać w ogóle. Kolejny dowód na tezę doktora Sokołowskiego, że mieszkańcy wsi zostali nową klasą średnią i zmieniają swoje zwyczaje. Ale to nie jest zła informacja. Złą jest, że zmywarce na bardziej wysofistykowanych programach nie podoba się ciśnienie wody i nie wiem, co z tym zrobić. 


 

piątek, 22 lipca 2022

21 lipca 2022

1. Już zaczynałem pisać o amerykańskiej trzeciorzędnej kinematografii, ale zaczepił mnie dyrektor Lubuskiego Centrum Informacyjnego, biura w urzędzie marszałkowskim – pan Michał Iwanowski. 
Wbrew mojemu przekonaniu, prawdopodobnie do sporej Państwa części nie dotarło, że pani Marszałek Województwa Lubuskiego Elżbieta Anna Polak wypowiedziała nam („Gazecie Lubuskiej”) wojnę. Poszło o opisywaną przez nas od miesiąca aferę molestowania/mobingu w Wojewódzkim Ośrodku Ruchu Drogowego. Pani Marszałek w spotykany sposób próbowała wywrzeć presję na prezesa naszego oddziału, Grzegorza Widenkę. I w niespotykany, na redakcję, wysyłając podpisane przez swojego rzecznika pismo, w którym wzywa redaktora naczelnego do weryfikacji piszących w gazecie autorów. 
Spotykany – polskim politykom zdarzały się takie działania. 
Niespotykany – urzędnicy takich rzeczy w otwarty sposób nie robili. 
A przynajmniej ani ja, ani ludzie, ż którymi rozmawiałem nie słyszeli o czymś takim. Urzędy – jak zapisano w Konstytucji – działają na podstawie i w granicach prawa. Nie istnieje przepis, który upoważnia Urząd Marszałkowski do wpływania na skład redakcji. Istnieje za to przepis, który zabrania utrudniania krytyki prasowej. A czymże innym jest próba usunięcia autora niepochlebnych w jej mniemaniu tekstów?


2. Miałem pisać o wykwitach amerykańskiej kinematografii. Konkretnie o użytym w zylionie seriali motywie miasteczka na końcu świata, a konkretniej, na Środkowym Zachodzie, do którego przypadkiem trafia bohater, albo nie przypadkiem, i w tym miasteczku się okazuje, że rządzi twardą ręką burmistrz z szeryfem i sędzią. Burmistrz może być biznesmenem, albo biznesmen rządzi burmistrzem. Robią co chcą. Robią zło i nikt się im nie sprzeciwia, bo wszyscy się ich boją. 
No i bohater zaczyna z nimi walczyć. Z czasem pojawiają się jacyś sojusznicy – mieszkańcy widzą, że się można sprzeciwić. Bohater walczy skutecznie. Na koniec przyjeżdża kawaleria, FBI, albo Gwardia Narodowa, albo policja stanowa. No i wszystko się dobrze kończy. Bohater odjeżdża w siną dal, albo zostaje szeryfem. Albo burmistrzem. 
Te wykwity amerykańskiej kinematografii chodzą mi po głowie, gdy obserwuję zachowania pani Marszałek i jej akolitów. Otóż mam wrażenie, że jak antagonistom amerykańskiego bohatera, wydaje się im, że mogą wszystko. A przez to, że im się to wydaje – to robią. Wydaje się – to słabo powiedziane – oni wierzą, że mogą.

3. Wróćmy do pana dyrektora Iwanowskiego. 
[Tu link: https://www.lubuskie.pl/wiadomosci/18982/kto-nastaje-na-czyja-niezaleznosc-polemika]
W zamieszczonym na urzędowym portalu publicystycznym tekście opisuje zmiany właścicielskie w gazetach Polska Press. Generalnie zarzuca „Lubuskiej” zależność od rządu. I przede wszystkim to, że się zajmujemy ciągłym „wyciąganiem i eksponowaniem rzekomych afer w urzędzie marszałkowskim, mniej lub bardziej wydumanych.” 
Podstawowa różnica pomiędzy mną, a panem dyrektorem polega na tym, że gdyby do mnie zadzwonił któryś z członków rządu i wydał mi jakieś polecenie, to – w zależności od stopnia z nim znajomości, w bardziej lub mniej żołnierskich słowach – wysłałbym go tam, gdzie powinni trafiać ludzie, którym się coś poważnie pomyliło. 
Pan dyrektor zaś i jego pracownicy, jako urzędnicy, nie mają takiej wolności, gdyż nie są dziennikarzami. Są urzędnikami. I biorą pieniądze za realizowanie polityki urzędu. I muszą robić to, co im ich władza każe. 
Różnica: dziennikarz – urzędnik. Dziennikarz może. Urzędnik nie może. 
Wiem to bardzo dobrze, gdyż przez pięć lat byłem urzędnikiem. I pewnie, gdyby mnie te ograniczenia nie uwierały, byłbym nim dalej. 
Pan dyrektor z „Gazetą Lubuską” zestawia „Naszą Lubuską” wydawany przez urząd periodyk, który rozdawany jest mieszkańcom województwa. Przynajmniej niektórym, bo na moją wieś nie dochodzi. W moim urzędzie zajmowałem się bardzo podobnymi rzeczami, co pan dyrektor. Ale nigdy mi przez głowę nie przeszło, żeby działania mojego biura nazywać działalnością dziennikarską, czy porównywać z jakimkolwiek normalnym medium. Biuro prasowe, czy centrum informacyjne ma się zajmować nie publicystyką, tylko informowaniem o działalności urzędu. 

Dyrektor przypomina profesora Bodnara, który w sprawie Polska Press interweniował w UOKiK-u. Dyrektor może nie wiedzieć, że w biurze Rzecznika Praw Obywatelskich dyskutowano nad przepisami, które zabroniłyby samorządom wydawania swoich „gazet”. Mówiono, że udające normalne gazety periodyki dezinformują społeczeństwo. A do tego, wydawane za publiczne pieniądze, są w o niebo lepszej sytuacji niż normalne lokalne media. I to psuje rynek. 

W amerykańskim filmie zwykle bywa finałowa walka, po której przyjeżdża kawaleria. U nas – mam wrażenie – do finałowej walki nie dojdzie, gdyż nasi antagoniści, wcześniej, poprzewracają się o własne nogi.


niedziela, 17 lipca 2022

17 lipca 2022

Człowiekowi, który od trzydziestu lat funkcjonuje na medialnym rynku wydawać się może, że już wszystkie próby nacisków widział. A tu nagle, po serii krytykujących zaniechania urzędu tekstach, urząd ten postanawia, nie próbując zachować jakichkolwiek pozorów, doprowadzić do usunięcia z redakcji tych tekstów autora. Witamy w Lubuskiem, województwie, którym Platforma rządzi nieprzerwanie od 2006 roku. 



1. Mogą mi Państwo wierzyć bądź nie, ale sporo w swoim życiu widziałem. Byłem w redakcji „Wprost”, kiedy w czerwcu 2014 roku weszli tam funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Szarpanina przed kamerami wyglądała idiotycznie. Miesiąc później, na imprezie u ambasadora amerykańskiego, rozmawiałem z nieszczęsnym prokuratorem generalnym Seremetem. Powiedziałem mu, że skoro przyjechałem do redakcji „Wprost”, żeby solidarnie z innymi dziennikarzami utrudniać działania służb, to ktoś mi zarzut w związku z tym utrudnianiem powinien postawić. Przyznał mi rację. Ale jakoś nikt mnie na prokuraturę nie wzywał.
Później, pod koniec roku, chodziłem na proces Bogu ducha winnych reporterów TV Republika i Polskiej Agencji Prasowej, których policja wygarnęła z grupy dziennikarzy relacjonujących awanturę w PKW, godzinami trzymała na dołku, by na koniec postawić im przed sądem idiotyczny zarzut: naruszenia miru domowego. Sędzia Mrozek, po wysłuchaniu plączących się w zeznaniach policjantów, leśnych dziadków z PKW i przedstawicieli Kancelarii Prezydenta, stając na głowie, by problem rozwiązać, uniewinnił oskarżonych, tłumacząc, że doszło do pomyłki.
Wcześniej, w 2012 roku stałem przed redakcją „Rzeczpospolitej”, gdy po słynnym spotkaniu koło śmietnika, za artykuł „Trotyl na wraku tupolewa”,w którym, jak się później okazało, ani jedno słowo nie było nieprawdą, dokonano czystki w redakcji.
Później, kiedy funkcjonowałem na styku polityki i mediów, też widziałem różne rzeczy, ale czegoś takiego, jak to, co się teraz – excusez le mot – odwala w lubuskim województwie, muszę przyznać, nie widziałem.


2. Jakiś czas temu zaprosiliśmy do współpracy Roberta Bagińskiego. Gorzowskiego blogera. Postać mocno kontrowersyjną. Zrobiliśmy to z pełną świadomością tych kontrowersji. Z jednej strony chodziło o poszerzenie spektrum prezentowanych na naszych łamach poglądów, z drugiej – pozyskanie dobrego autora. Jego język jest dla mnie trochę może zbyt barokowy, ale w Lubuskiem trudno o lepsze pióro. Bagiński ma do tego coś, na czym zależy chyba każdej gazecie – wiedzę. Przez dekady funkcjonował na marginesie lubuskiej polityki i chyba wszystko, czego był świadkiem, zapamiętał. No i jeszcze jedno. W 2019 roku Urząd Marszałkowski nagrodził go... „za bezkompromisowe punktowanie mankamentów lokalnej polityki”.

Decyzja nasza zaowocowała sygnałami niezadowolenia kilku przedstawicieli prawej strony lubuskiej polityki. Te sygnały wzięliśmy – jak Jagiełło nagie miecze – za dobrą wróżbę. Jedną rzecz muszę wyraźnie zaznaczyć – żaden tych sygnalizujących nie przekroczył granicy pomiędzy sygnalizowaniem niezadowolenia, a próbą wywierania nacisku. (Zresztą niech by tylko który spróbował.)
Bagiński zaczął publikować. Teksty – jeżeli się nie ma uczulenia na barokowość języka – całkiem niezłe. Rozchodzące się ze sporym echem. Czyli dokładnie takie, jakie miały być.


3. Od roku wgryzam się w lubuską politykę. I od roku narasta we mnie wrażenie, że nasz samorząd wojewódzki jest jak polski rząd przed wyborami w 2015 roku. Mamy tu nawet swoją Ewę Kopacz. Taką Ewę Kopacz, tylko bardziej. Mamy przedziwną siatkę powiązań, interesów, zależności. Siatkę zdecydowanie ponadpartyjną. Przez jedenaście lat ten układ funkcjonował praktycznie bez żadnej medialnej kontroli. Sytuacja zmieniła się po przejęciu „Lubuskiej” przez Orlen. Znaczące jest, że większość dziennikarzy, którzy z niej odeszli, obawiając się ponoć politycznych nacisków, odnalazła się szybko jako urzędnicy w marszałkowskim Lubuskim Centrum Informacyjnym. Większość dziennikarzy regionalnych mediów wciąż zachowuje wstrzemięźliwość w rozliczaniu wojewódzkiego samorządu, mówiąc cicho, że nie wiadomo, co będzie po następnych wyborach.
W przypadku czystki w „Rzeczpospolitej” to nie Donald Tusk zadzwonił do Hajdarowicza, KPRM nie wysłał pisma z żądaniem zrobienia porządku z Gmyzem. Po zajeździe (w mickiewiczowskim znaczeniu) na „Wprost”, Tusk szybko zareagował zwołując konferencję prasową i wyciszając sprawę. Kwestię zatrzymania w PKW rozwiązał sędzia Mrozek. Pani Marszałek tej lekcji nie odrobiła. Zaczęła wydzwaniać. A później zaprosiła do urzędu naszego prezesa.

Na ścianie wisi mi świadectwo aplikacji administracyjnej. Większość pozyskanej tam zupełnie niepotrzebnej wiedzy zdążyłem zapomnieć. Ale coś tam mi zostało. Na przykład to, że artykule 7. tak popularnej w pewnych kręgach konstytucji napisano, że organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa. Urząd marszałkowski jest organem władzy publicznej. Może robić wyłącznie to, do czego prawo go upoważnia i wyłącznie w sposób, który prawa nie łamie. Można się zastanawiać, czy Elżbieta Anna Polak, gdy dzwoni do prezesa wydawnictwa, dzwoni jako urząd – marszałek województwa, czy dzwoni jako pani Elżbieta Anna Polak. Ale w sytuacji, gdy wręcza temu prezesowi pismo Zarządu Województwa, w którym wzywa do rzetelnej weryfikacji osób współpracujących z redakcją – jest to zdecydowanie działanie formalne. Działanie, które zdecydowanie przekracza prawne ramy, w których urząd może funkcjonować. Innymi słowy nie jest sprawą urzędu ustalanie składu redakcji. Co więcej, istnieje w Polsce coś, co się nazywa Prawo prasowe. Mimo, iż powstało w mrokach stanu wojennego, to wciąż obowiązuje. Ustawodawca poza obowiązkami dziennikarzy wpisał w nie ochronę prawa do medialnej krytyki. Tłumienie jej jest przestępstwem. Podobnie nadużywanie swego stanowiska i działanie na szkodę innej osoby z powodu krytyki prasowej. A jak inaczej nazwać presję mającą na celu usunięcie z redakcji autora krytycznych wobec urzędu tekstów. Gdyby prokurator generalny interesował się czymś poza walką polityczną w ramach rządzącej koalicji, mógłby się tym zająć.

Nikt z moich rozmówców nie był w stanie uwierzyć, że samorządowy urzędnik może robić coś takiego, w taki sposób. Chętnie bym zapytał partyjnych kolegów pani Marszałek, czy kiedy przejmą władzę w Polsce, to wszędzie tak będzie wyglądać?
Na razie do redakcji zgłaszają się kolejni ludzie, opowiadający kolejne historie, których wcześniej nikt tu nie chciał opisywać.

Na odchodnym pani marszałek zapowiedziała naszemu prezesowi, że rozpoczyna wojnę z „Gazetą Lubuską”. Najlepszym komentarzem wydaje się przypomniany przez prezydenta Dudę cytat: Nie strasz, nie strasz…



niedziela, 29 maja 2022

27–29 maja 2022




1. Piątek. Z redaktorem Olszańskim udaliśmy się do Gorzowa, gdzie redaktor Olszański rozpoczął prace nad artykułem. Ja zaś – na przykład – poznałem profesora, który w Polsce pierwszy przeprowadził przeszczep szpiku. Ciekawa postać. Nauczką dla mnie powinna być obserwacja, że gdy ktoś w życiu ma poważne osiągnięcia, to na starość może opowiadać suchary i tak wszyscy się z nich śmieją. Innymi słowy: jeżeli chcę móc opowiadać na starość suchary, powinienem coś w życiu osiągnąć. I to jest zła informacja. 

Zrobiliśmy sobie z redaktorem Olszańskim krótki spacer śladami publikacji w naszej gazecie. Okazało się, że większość opisywanych tematów wciąż gorzowskich dzieje się rzut beretem od naszej gorzowskiej redakcji. Jest w tym jakaś logika. 

We środę, mój nowy szef, sfotografował mnie w koszulce, którą dostałem w poniedziałek od Julii. Wysłałem jej to zdjęcie, żeby nie było, że nie noszę. A noszę. Julia zdjęcie wrzuciła na Twitter z cytatem z naszej w Krakenie rozmowy. 

Przeczytałem kuriozalny tekst Dominiki Wielowiejskiej o PAD. Informatorzy jak u redaktor Miziołek, wnioski w stylu pisarza Piątka. 

2. Sobota. Byliśmy w gościach w Wielkopolsce. A konkretnie: w Kopanicy. Myślałem, że mi się COVID już pozacierał. Jednak niekoniecznie. I to jest zła informacja. Gospodarz też ciężko przechodził. Zaczęliśmy się wymieniać doświadczeniami. 

Wieczorem „Stranger Things 4”. Pierwsze trzy odcinki chyba nudne. Piszę „chyba”, bo większość przespałem. 

3. Niedziela. Wróciłem do zeszłorocznego projektu skręcania regałów w stołówce. Skręciłem jeden. Zajęło mi to godzinę. Zostały jeszcze dwa. Powinienem zdążyć je skręcić przed końcem dekady. 
Wyprowadziłem Suburbana. Zrobiłem nim kółko: przez Skąpe, Łąkie i Ołobok. Skrzynia się sama z siebie nie naprawiła. I to jest zła informacja, bo trochę liczę na cud.

Wieczorem przyszli sąsiedzi Tomek i Gienek z sołtysem. Sołtys chce kontynuować prace przy stawkach. Tomek chce je zarybić. Ja będę płukał studnię dolewając do nich wody. 

Czwarty odcinek „Stranger Things 4” jakby lepszy. Ale może chodziło o to, że go nie przespałem. 







 

piątek, 27 maja 2022

26 maja 2022


1. U Mazurka szołmen z Niebezpiecznika. Słuchałem tylko końcówkę, ale i tak wygląda na to, że była to najbardziej dla słuchaczy przydatna rozmowa w tym roku. 
Jechałem szybko do Zielonej. Szybko, gdyż wyjechałem zbyt późno. Dawno temu założyłem do Suburbana B6 Bilsteina. Jeżeli mam chcę prowadzić Lawinę jedną ręką – powinienem zrobić z nią to samo. I to jest zła informacja, gdyż to nie są tanie rzeczy. 

2. Przyjechałem. W telewizorze zjazd Solidarności. Na zjazd, poza TVP Info nie wpuszczono żadnych mediów. Ani jednych, ani drugich. Ciekawe, czy gdyby w którejś z redakcji działała Solidarność i dziennikarze byli związku członkami, to też by ich nie wpuszczono. 
Był kiedyś plan, żeby zrobić – jak w Stanach – akredytacje prezydenckie, które umożliwiałyby wchodzenie wszędzie tam, gdzie jest Prezydent. Wszędzie, znaczy: na każdą imprezę w jakiej bierze udział. Plan był. Wyszło jak zwykle. I to jest zła informacja. 

3. Po tym jak pan naprawiacz uzdrowił kosę, pali ona od pierwszego razu. Wszystko super, tylko dość szybko skończyła się żyłka. Znalazłem jakąś mniejszej średnicy. Niby działała, ale krótko. I to jest zła informacja, bo nim chabazie wykoszę, to wyrosną tak wielkie, że trzeba je będzie usuwać spychaczem, a takiego na stanie jeszcze nie mam. 

Polecam mój felieton do Pulsu: https://gazetalubuska.pl/neofita-lubuski-poprawiny-felieton-marcina-kedryny/ar/c1-16375613


 

czwartek, 26 maja 2022

16–25 maja 2022


Kochany pamiętniku, dawno mnie tu nie było. A trochę się wydarzyło. 


16 maja. 
Pojechaliśmy do Świebodzina. Wszystko przez to, że po zimie nie udało mi się odpalić kosy spalinowej. Koło elewatora był wypadek. Garbus (nowy) z Krosna spotkał się z oplem. Opel na drzewie, garbus (nowy) na środku drogi, straż, policja, karetka. Jechać się nie da. Powstał więc samozwańczy objazd. Przez niezbyt dokładnie wyznaczone ulice, kawałek pola, i czyjś podjazd. Właściciel podjazdu nienawistnie polewał rzeczony podjazd wodą, gdyż każdy przejeżdżający przez podjazd samochód wznosił chmurę pyłu. 
Nic z kosą nie załatwiłem, gdyż pana naprawiacza nie było widać. I to jest zła informacja. Zrobiliśmy zakupy. Różne, więc zeszło nam z półtorej godziny. Wracamy. Droga dalej zablokowana. Przed blokadą stoi ten sam autobus, co wcześniej. Objazd. Podjazd podlewa zraszacz. Pan od podjazdu stoi i patrzy nienawistnie. 
Droga zablokowana była przez jakieś trzy godziny. Przekonany byłem, że co najmniej ktoś zginął. A tu nie. Po prostu była zablokowana. 

17 maja. 
Oglądaliśmy „Anatomię skandalu” na Netfliksie. Nie jest to arcydzieło, ale parę wątków zostało poprowadzonych naprawdę nieźle. No i bohater. Chwilę mi zeszło, nim rozpoznałem w nim Quinna z „Homeland”. Netflix robi coraz gorsze seriale. I to jest zła informacja. 

18 maja. 
Podróż do Warszawy z kotami. Trzema kotami, gdyż Kocio został na posterunku. Najbardziej zdenerwowana była Rudzia. Było o wiele mniej dotkliwie, niż się spodziewałem.
Droga w ciągu dnia zawsze trwa dłużej, więc ledwo zdążyłem do Pałacu. Złą informacją jest, że nie zadałem żadnego z dwóch pytań, na które miałem pomysł. 
Wieczorem byliśmy w Bibendzie. Z trzech razy było najsłabiej. 

19 maja.
https://gazetalubuska.pl/neofita-lubuski-problemy-bylego-urzednika-felieton-marcina-kedryny/ar/c1-16353683

20 maja.
Byłem w Mordorze. Później byłem w jednym z siłowych resortów. 

21 maja. Przegląd audi. Coś cieknie zza skrzyni. I to jest zła informacja. 
Później był ślub. Pierwszy raz byłem na przedsoborowej mszy. Nie mogę się oprzeć myśli, że gdyby nie zmiana liturgii mógłbym dłużej chodzić na msze. Dobrze, że teksty o podporządkowaniu żony mężowi były w niezbyt dziś popularnej łacinie, gdyż obecne feministki mogły by się zacząć awanturować. 
Wesele. Bawiłem się tak dobrze, że trudno mi coś o tym napisać. 
Złą informacją jest, że dwóch ludzi, z którymi chciałem dłużej porozmawiać, po zupie wyszło i pojechało do Kijowa. 

22 maja.
Niedziela. Całą właściwie przespałem. Wieczorem zaczęliśmy oglądać „Prawnika z Lincolna”. Netflix robi coraz gorsze seriale. I to jest zła informacja. 

23 maja.
Rano byłem u doktora. Właściwie: profesora doktora habilitowanego nauk medycznych. Było – jak zwykle – interesująco. Później się spotkałem z Julią, która ze Lwowa, przez Warszawę, leciała do Davos. Davos w lecie? Bez sensu. 
Później pojechałem na wieś. Z kotami. Trzema. Dojechałem przed zmrokiem. Złą informacją jest, że nie zauważyłem, że powinienem wystawić kubeł z szkłem. Następna okazja będzie w lipcu.

24 maja.
Okazało się, że akumulator w Lawinie rozładował się do imentu. Znaczy tak bardzo, że ładowarka postanowiła, że jest sześciowoltowy. Użyłem sposobu, jaki podejrzałem u Jacka z JSS. Czyli podpiąłem równolegle drugi akumulator. Ładowarka ruszyła. Po paru godzinach mogłem pojechać do Świebodzina. Do naprawiacza. Z kosą. Był. Mówię, że nie mogę odpalić. Pyta, czy pompowałem. Potwierdzam. Przynoszę kosę. Pompuje. Odpala od pierwszego razu. Nie wierzę. On też. Mówi, że po prostu chciałem się przejechać. Wróciłem. Odpaliłem. Kosiłem. Złą informacją jest, że mogłem zacząć kosić miesiąc temu. 

25 maja. 
Najpierw Zielona, później Gorzów. Później Świebodzin. Bożena przyjechała bardzo długim pociągiem. Same chyba niemieckie wagony.