czwartek, 21 listopada 2024

17–20 listopada 2024


1. Zapuściłem się w pisaniu przez Warszawę. Otóż weekend przespałem. Poniedziałek spędziłem na konferencji poświęconej bezpieczeństwu energetycznemu naszej części Europy. A właściwie w tej konferencji kuluarach. A wieczór na przyjęciu wydanym przez konferencji organizatorów. Lali bardzo porządne wino. Grzechem byłoby nie pić. Dyskutowałem na tematy energetyki jądrowej, smutnego losu prosumentów, ochronie zabytków i Trójmorzu. To ostatnie z największym zaangażowaniem, bo z wina przeszedłem na armagnac, rozmówca zaś był porządny, amerykański. 
Po wszystkim z moim byłym współpracownikiem wylądowaliśmy w zamykającej się właśnie knajpie, gdzie Białorusini udają Włochów. Ale nie za bardzo. 
Z obcymi Białorusinami lepiej nie próbować small talków o polityce. Gdyż nigdy nie wiesz, czy masz do czynienia z kimś, kto uciekł przed Łukaszenką, czy takim, kogo związana z reżimem rodzina wysłała do Europy, bo tu fajniej. zarówno jedni, jak i drudzy mogą mieć opory, by wchodzić w rozmowy o złym i brzydkim Bat'ce, ponieważ białoruskie służby chodzą po Warszawie i podsłuchują, kto co mówi. 
Myśmy w każdym razie nie rozmawiali, tylko pili Limoncello. 
We wtorek dochodziłem do siebie. Nie była to jakaś bardzo skomplikowana droga. Odwiedziłem generała Kraszewskiego z jego wiernym towarzyszem Gwizdałą. Zajmują się dronami. Takimi, które potrafią atakować rojem. 
Na Okęciu, w saloniku Polonez cięli płytki. I było to trudne, aż mi się przypomniało, że mam słuchawki, co to tłumią hałas. I się id razu zrobiło przyjemnie. 
Samolot odleciał z piętnastominutowym opóźnieniem. Ale doleciał. Mgły nie było. Za to wiało. Nawet bardzo wiało. Ubawiła mnie para, która zerwała się z miejsc, nim samolot na dobre stanął. Polecieli w kierunku wyjścia. Tymczasem schody jeszcze nawet nie ruszyły w stronę samolotu. 
W końcu schody dojechały. Wysiedli. Spotkałem ich czekających przy bagażowej taśmie. Nic nie zyskali, a jeszcze zebrali od szefowej pokładu za wstawanie, nim kapitan wyłączy „zapiąć pasy”
Wróciłem do domu. Po drodze miejscami lało jak z cebra. Obejrzeliśmy pierwszy odcinek drugiej serii „Starego Człowieka”. Złą informacją jest, że pogubiłem wątki. Pamiętałem tylko, że to dobry serial.

2. Byłem w Gminie. Było miło. Byłem z pieskiem. Piesek wybrał nietypową trasę. Skończyło się na czterdziestominutowej dyskusji, w którą stronę idziemy. Ze straszenim (kłapaniem paszczą w wyskoku, na wysokości mojego nosa), podszczypywaniem, szarpaniem. Byłem twardy i postawiłem na swoim. Niestety przez las wracaliśmy po ciemku. Znalazłem jedną kanię. Koniec listopada, a wciąż grzyby. 
Później pojechaliśmy z pieskiem na zastrzyk. Zastrzyk za siedem stówek. Mam wrażenie, że mnie bardziej bolał niż pieska. Pan weterynarz powiedział, że w Lubelskiem jest epidemia wścieklizny, która przebiega w nietypowy sposób. Można ją pomylić z kocim katarem. Jest przekonany, że to element wojny hybrydowej. 
Opowiadał, że kiedyś znikąd pojawiła się w Wielkiej Brytanii pryszczyca. No i ze śledztwa wyszło, że ktoś nią świadomie zarażał. 

3. Zostałem autorem „Wszystko, co Najważniejsze”. Ostatni felieton w „Dzienniku Polskim” poszedł w czerwcu, więc przerwa spora. Napisałem o kandydatach na kandydatów w najbliższych wyborach. LINK
Dawno takiej dyskusji nie było pod moim tekstem. 

Wieczorem obejrzeliśmy kolejne odcinki „Starego Człowieka”, nie wiem gdzie kręcili Afganistan, ale wygląda naprawdę nieźle. 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz