Pokazywanie postów oznaczonych etykietą MRU. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą MRU. Pokaż wszystkie posty

piątek, 25 marca 2016

23 marca 2016


1. Coś mi się śniło. No dobra – śniła mi się praca. Sugestywnie. Tak sugestywnie, że budząc się byłem przekonany, że w pokoju ze mną śpi kilka osób. Osób o dość ważnych funkcjach.
W 1987 roku, w czteroosobowym, kempingowym domku nad jeziorem Głębokim spaliśmy w chyba 20 osób. Na każdego przypadał pasek podłogi szerokości 40 cm. Zasadniczo, w tym standardzie moglibyśmy zakwaterować cały Pałac z częścią Kancelarii.
Jezioro Głębokie jest za Międzyrzeczem.
Zrobiłem sobie wtedy dziurę w nodze czymś, co specjalnie zostało zaprojektowane, by dziurawić nogi. Do dziś mi zresztą została blizna. Łaziłem w okolicach natenczas ruskiej bazy w dzisiejszej Kęszycy Leśnej, szukając Panzerwerków cofniętych względem linii. Znaczy – łaziłem po krzakach. Krzaki pachniały kijowskim metrem – do ruskiej bazy szła bocznica, której podkłady zakonserwowane były takim samym zajzajerem jak te z metra. Znaczy, wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to za zapach, bo w Kijowie pierwszy raz byłem dopiero rok później.
Panzerwerki były dwa. Oba [chyba] ze stalowymi klatkami schodowymi. Stalowe klatki schodowe mają to do siebie, że po czterdziestu paru latach potrafią tak zardzewieć, że częściowo znikają. A, że wcześniej ktoś wysadził to, co nad nimi było i do środka szybu wpadło sporo gruzu – schodów właściwie nie istniały. Trzeba się było wspinać po szybie windy. Dobre trzydzieści metrów. Wyłaziliśmy z kolegą Piromanem. Poszło gładko – po ciemku trudno o lęk wysokości. Było późno, szybko rozpoczęliśmy proces powrotu na kemping. Kilkunastokilometrowy proces.
Następnego dnia łaziłem po krzakach, chciałem zobaczyć co zostało z tego Panzerwerku. W pewnym momencie uderzyłem w coś nogą. Nawet niezbyt mocno. Po chwili poczułem, że w bucie chlupoce mi krew. Zupełnie, jak w góralskiej piosence. Okazało się że porządny, faszystowski potykacz przebijając opinacz komandosa [tak nazywaliśmy będące naonczas na wyposażeniu LWP buty] zrobił mi w nodze sporą dziurę. Niewiele myśląc wepchałem do tej dziury wiszące kawałki skóry, całość obwiązałem urwanym kawałkiem spodni i jakoś dokuśtykałem na kemping.
Centralny odcinek Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego odwiedzałem jeszcze wielokrotnie. Tyle razy, że dziś nie chce mi się tam włazić. I to jest zła informacja, bo nie prowadzam tam gości, na których kilometry podziemnych korytarzy zrobiłyby pewnie spore wrażenie.

2. Pojechaliśmy na Policję. Znaczy najpierw do Gminy. Wójta nie było, więc nie złożyliśmy mu wyrazów uszanowania. Za to wynegocjowaliśmy przyjazd panów, którzy mieli założyć nam wodomierz do wody gospodarczej. Od czasu uruchomienia kanalizacji podlewanie wyraźnie podrożało. Chyba, że się ma założony drugi wodomierz.
Kiedy ruszaliśmy do Świebodzina, z budynku Gminy wyszedł Gminny Strażnik. Niósł 20 jajek. Idą Święta.

Na Policji dyżurny kazał nam czekać na dzielnicowego. Siedzieliśmy w holu i obserwowaliśmy wychodzących z pracy pracowników komendy. Strasznie skrzypiały drzwi. Inaczej, kiedy się otwierały, inaczej kiedy zamykały. Na ścianie wisiał alkomat. Z instrukcją. Przez chwilę chciałem się skontrolować, ale pomyślałem, że nie ma co kusić losu. Jeszcze by się okazało, że mój organizm sam z siebie, wewnętrznie nie dość, że fermentuje, to jeszcze destyluje i to dlatego ciągle jestem taki zmęczony.

Przyszły dwie panie. Wyszedł do nich policjant. Tłumaczył, że jeśli ojciec dziecka przychodzi pijany i się awanturuje, to trzeba wezwać patrol. I patrol ojca dziecka zawiezie na izbę, bo dziecko musi mieć spokój.

Później ze środka komendy wyszedł niezupełnie ubrany pan i zapytał dyżurnego o jakieś klucze. Ten odpowiedział, że ktoś ich jeszcze nie oddał. Niezupełnie ubrany na to, żeby oddał, bo jak nie, to go w łeb walnie młotkiem. Przez chwilę się zastanawiałem, czy to nie groźby karalne, ale szybko przestałem – pan niezupełnie ubrany na pewno żartował. Inaczej dyżurny by inaczej zareagował.

W końcu przyjechał dzielnicowy. Właściwie dwóch. W tym jeden nasz. Sympatyczny młody człowiek, inteligentny, mówiący po polsku. Właściwie dlaczego się nie cieszyć z oczywistych rzeczy.

Bożena zaczęła zgłaszać podejrzenie popełnienia. W związku z rozmiarami szkód okazało się, że jest problem. Otóż zniszczenie drzew w ogrodzie, niezależnie od ich wartości to wykroczenie. W sadzie – przestępstwo. Wszystko rozbijało się chyba o definicję sadu. Czekaliśmy, aż się odezwie jakaś pani policjantka, która się na tym zna. Czekaliśmy i czekaliśmy. Для поддержения разговора zapytałem, czy bardzo im przeszkadza wakat na stanowisku Komendanta Głównego. Popatrzyli na mnie, jak na idiotę. –Może w Warszawie widać problem – odpowiedzieli.
Czekaliśmy. Znaczy Bożena czekała, bo ja pojechałem na dworzec po dziewczyny. Przyjechały. Koło przejścia, którym nie można przechodzić [przechodzi się sprawdzając wcześniej, czy nie stoi SOK] stał kontener na śmieci. Stał i dymił. Śmierdząco. Moja świętej pamięci babcia miała wdrukowany w przedwojennym gimnazjum strach przed chemicznym zapachem. Kiedyś przysposobienie obronne to było coś. Za moich czasów – już nie. W każdym razie nie czułaby się na tym dworcu komfortowo. Mimo iż szarą podkładową farbą odmalowano zadaszenia peronów i wejścia do podziemnego przejścia. Zawiozłem dziewczyny do Tesco i wróciłem na komendę. Jednak wykroczenie.
Bożena podpisała papiery i się pożegnaliśmy.

W Mrówce kupiliśmy węglarkę, szufelkę i jakiś nawóz. Wszedłem do Neonetu pooglądać telewizory. Podszedł pan sprzedawca. Powiedziałem, że szukam telewizora 4K z tunerem satelitarnym. Zaczął mi tłumaczyć, że od tunerów satelitarnych się teraz odchodzi. Jestem najwyraźniej starej daty. I to jest zła informacja. W Tesco przeczytałem tekst „Wprost” o Kindze. Red. Miziołek napisała, że Kinga była w Pradze budząc zainteresowanie czeskich mediów. Kingi w Pradze nie było. Ale właściwie jakie to ma znaczenie.

3. Wróciliśmy do domu. Chwilę po nas podjechał radiowóz z dzielnicowymi. Skoda Octavia. Z drzwi schodziła farba. I to jest zła informacja. Choć może raczej była to naklejona biała folia.
Poszliśmy za zwaną stołówką stodołę. Modus operandi szybko pozwolił im wskazać podejrzanego.


środa, 19 listopada 2014

18 listopada 2014



1. Kiedy wstałem okazało się, że nie ma jeszcze wyników wyborów. A byli tacy, co to przez całą noc zamiast spać, czekali na te wyniki. 
Włączyłem telewizor na konferencję PKW. Wystąpił na niej pan z firmy, która przygotowywała system. Mówił, że wszystko działa, tylko, że iksemele się nie drukują. Cokolwiek by to miało znaczyć.
Firma z Łodzi wyglądająca na jedną z zyliona stworzonych by przyjąć milion złotych z Innowacyjnej Gospodarki. Swoją drogą ile unijnej kasy poszło na nikomu niepotrzebne do niczego informatyczne projekty. Można było za te pieniądze zrobić coś konkretnego. Panele solarne kupić. Fabrykę benzyny syntetycznej postawić. Myślmy dofinansowali całkiem nieźle sobie radzącą branżę. I to nie jest dobra informacja. I wcale nie chodzi o to, że im zazdroszczę.

2. Wszechświat toczył się po podłodze ze śmiechu (czy jak się tam tłumaczy ROTFL) z Leśnych Dziadków z PKW. Ale jak złego zdania o nich i ich predyspozycjach do pracy w tak ważnym miejscu by się nie miało, watro było usłyszeć, o tym, że w ich mniemaniu za wybór tej dziwnej łódzkiej firmy winę ponosi system zamówień publicznych.
To typowy przykład wylewania dziecka z kąpielą. W imię walki z korupcją z jednej strony paraliżuje decyzje, z drugiej prowadzi często do wyboru najgorszych ofert.
Żeby tego uniknąć ludzie kombinują. Poruszają się na granicy prawa. Przekraczają tę granicę. A tu nagle PiS powołuje CBA i dociera do ludzi, że jutro może o świcie do nich wpaść z wizytą. A oni przecież nie dla siebie, tylko, żeby to jakoś działało. Więc w następnych wyborach głosują na PO.
Ale nie o tym miało być.
Mnie tam się wydaje, że jeżeli np. Wojsko chce sobie kupić Superby, bo już je ma, to powinno móc. Ważne, żeby za nie nie przepłaciło. 
Ale u nas trzeba zrobić przetarg. I nie można w nim wskazać konkretnego samochodu. Więc się pisze w warunkach, że musi być wyposażony w parasol. Opisał to kiedyś Samar.
Czyli chodzi o to, że przepisy często zmuszają do ich omijania. I to jest zła informacja, bo jak raz ominie w sprawie słusznej, to później mu się normy luzują. I zaczyna omijać w sprawach słusznych mniej.

3. Postanowiłem zaryzykować i porzucić na chwilę politykę. Poszedłem do Domu Whisky na tzw. testing. Pani Bryony MacIntyre opowiadała o Glenmorangie i Ardbegu. Glenmorangie jest destylowane w alembikach zaprojektowanych do produkcji ginu. Strasznie wysokich. Muszę sobie podobny zrobić. 
Poza trzema klasycznymi, robią cztery rodzaje whisky, które po 10 latach w beczkach po burbonie trafiają na dwa lata do beczek po róźnych (na ogół bardzo słodkich) winach. Ciekawe smaki.
Ale nie wiem, czy najbardziej nie pasuje mi Ardbeg. Ma aromat podkładów kolejowych. Takich ze Związku Radzieckiego. Pamiętam ten zapach z kijowskiego metra.
Kiedyś (w 1988 roku) szedłem przez las (Międzyrzecki Rejon Umocniony). Idę i idę. Szukam bunkra poprawnie nazywanego Panzerwerkiem. I nagle czuję zapach kijowskiego metra. No to się dziwię. Idę i nagle w środku lasu widzę bocznicę kolejową. Na nowych drewnianych podkładach. To były tory do sowieckiej bazy w Kęszycy Leśnej. Sowieckie tory.
Baza w Kęszycy to ciekawe miejsce. Podczas wojny Niemcy formowali tam muzułmańskie Waffen SS. Ale nie o tym.
Ardbegi są trzy. Im starszy, tym mniej śmierdzący. Wieczór był super. Pani mówiła angielskim, z którego mało co rozumiałem, ale za to bardzo ładnie brzmiał. 
Pani chyba była z tej wyspy, gdzie Ardbega robią.
Warto być zaprzyjaźnionym z „Domem whisky” – znaczy być ich ulubionym klientem. Wtedy się bywa zapraszanym na takie próbowania. Tym razem do poszczególnych gatunków dobrano różne rodzaje sera i czekolady. I to nie jest zły pomysł.
Upiłem się w bardzo przyjemny sposób. Złą informacją jest, że się potwierdziło że nie będzie w Polsce można kupić Nadurry, mojej ulubionej whisky Glenlivet.