sobota, 6 stycznia 2024

5 stycznia 2024


1. Kancelaria w sprawie słynnego ułaskawienia prowadzi niestety komunikację nieco wsobną. Dla prostego człowieka, który wiedzę o kwestiach prawnych czerpie z amerykańskich seriali, niekoniecznie dotrze informacja o tym, że w najważniejszym polskim podręczniku prawa karnego napisano o abolicji indywidualnej. Dotrze – w znaczeniu, że człowiek zrozumie, co to znaczy.

Dużo łatwiejszym do przyjęcia jest komunikat: Jak można ułaskawić niewinnego? Przecież przed prawomocnym wyrokiem każdy jest niewinny. He, he. Zwłaszcza gdy jest to poparte tekstem: współczesne prawo nie zna takiej sytuacji.
A przecież zna. Dlaczego Nixon nie stanął przed sądem? Bo go Ford ułaskawił. A czy został skazany przez jakiś sąd? Nie został. Nie stanął przed sądem. Bo go Ford ułaskawił. Wszelkie przestępstwa, które mógł popełnić podczas pełnienia urzędu prezydenta. Amerykański prezydent może ułaskawić jeszcze przed postawieniem w stan oskarżenia. Nikt się jakoś specjalnie nie oburza. Jest traktowane jako element systemu checks and balances. Chodzi o to, żeby w sytuacji gdy władza sądownicza odwali jakąś manianę, władza wykonawcza mogła to skorygować.

He shall have Power to grant Reprieves and Pardons for Offences against the United States, except in Cases of Impeachment” – „He” czyli Prezydent Stanów Zjednoczonych. 

U nas wygląda to tak:
Prezydent Rzeczypospolitej stosuje prawo łaski. Prawa łaski nie stosuje się do osób skazanych przez Trybunał Stanu.

Można odnieść wrażenie, że ktoś od kogoś odpisywał. 
Tak, wiem, że w Ameryce biją murzynów. To jest zła informacja. Ja tego nie pochwalam. 

Gdyby się komuś chciało poszperać – przeczytałem gdzieś, że prawo do ułaskawienia, w dowolnym momencie procedury sądowej, ma prezydent Austrii, nie mogę teraz tego znaleźć. 
Austria jest bliżej niż Stany. Ale tam pewnie sami faszyści. 

2. Zdziwiony brakiem dzwonka listonosz przyniósł paczkę z Niemiec. Dzwonka nie było, bo się zepsuł. A to był porządny chiński dzwonek. Przestało działać gniazdo ładowania. Chwilę przed listonoszem przyjechał kurier, który przyniósł nowy dzwonek, więc zdjąłem stary. Listonosz miał podejrzenia, że dzwonek zniknął w noc sylwestrową. A tu nic sensacyjnego się nie wydarzyło. W paczce z Niemiec (spod Wuppertalu, a to w Niemczech) była kieszeń na dysk do XServe. 
XServe, to – jak sama nazwa wskazuje – serwer produkcji Apple. Bardzo piękny. Kupiłem sobie taki w prezencie, bo od lat marzyłem, by taki mieć. A kupiłem przez brata mojego Michała. Otóż alkoholizowałem się z kolegą moim Kubą w „Noli”, knajpie przy Wilczej. Wspominaliśmy ciężkie czasy COVID-u. Ja złapałem od Kuby. Później równolegle leżeliśmy w szpitalach. No i brat mój Michał wysłał mi wiadomość, że jest Xserve na Allegrze. Za grosze. Więc niewiele myśląc kliknąłem. Przez te wspomnienia, nie zwróciłem uwagi na to, że jest bez kieszeni na dyski. Więc, kiedy serwer przyszedł, musiałem jakieś kombinacje alpejskie stosować, by go uruchomić. System z pendrajwa na USB, dysk po FireWire. Chodził, ale nie za bardzo. Równocześnie się okazało, że kieszeni, których zawsze było na Allegrze multum, nie ma wcale. Dopiero po paru tygodniach trafiem na jedną na eBay-u. I ją listonosz przyniósł. No i serwer ruszył. Teraz będę musiał przeorganizować sieć w domu. I to jest zła informacja, bo robię to raz na ruski rok, więc za każdym razem muszę cobie przypominać o co chodzi z tymi maskami podsieci, adresami, portami etc.

3. Spadł śnieg. Ale tylko trochę. Niby biało, a jednak błoto. Do tego wiało. Piesek na spacerze był zasadniczo grzeczny. Dopiero na koniec bardzo się był zainteresował powieszonym na drzewie sąsiadów jedzeniem dla sikorek. Bogu dzięki powieszonym na tyle wysoko, że się nie zdecydował na próbę zerwania. No i jak go wyciągałem spod sąsiedzkiego drzewa, to się rozbrykał. I rozbrykany był właściwie do wieczora. Złą informacją jest, że nikt nie wymyślił smartfonów dla psów. Dostawałby taki pies smartfon i się wgapiał jak ludzkie dzieci. 

piątek, 5 stycznia 2024

4 stycznia 2024



1. Wipler. Nie przepadam. Odniosłem wrażenie, że przyszedł do Mazurka, by powiedzieć, iż Tomasz Karolak nie oddał mu trzydziestu tysięcy złotych. W pewnym momencie powiedział coś, co brzmiało, jakby uważał, że nie należy pozbawiać immunitetu profesora Grodzkiego. Bo wszyscy wiedzieli, o co jest oskarżany, a i tak na niego zagłosowali. Złą informacją jest, że Robert nie zapytał w takim razie czy Wipler, jak koledzy z Konfederacji, uważa, że należy szybko pozbawić mandatów Kamińskiego i Wąsika. Wszyscy wiedzieli o co z nimi chodzi. Kamiński dostał trzy razy a Wąsik dwa razy więcej głosów niż Wipler.


2. Musiałem podjechać do miasta. Do weterynarza i po ziemniaki. Psa coś ugryzło w plecy. Rozdrapał to. Zaczęło się jadzić. Smarowaliśmy maścią do krowich wymion. Bardzo jest skuteczna, ale się skończyła. Stąd weterynarz. Ziemniaki zaś potrzebne były na kolację. Drugi raz w życiu zapomniałem wziąć kwitek na lidlowym parkingu. I to jest zła informacja, mimo iż drugi raz uszło mi to płazem. Kiedyś może nie ujść. A zapłacenie opłaty podwyższonej jest jeszcze głupsze niż wędrówka do niezbyt działającego parkomatu, by wziąć darmowy parkingowy bilet. Zanieść go do samochodu, umieścić w widocznym miejscu i pójść do sklepu, zrobić zakupy. I po pewnym czasie wydłubywać dziesiątki tych biletów, które utknęły w niezbyt dostępnych miejscach. 

Zrobiło się zimno. Padało i wiało. Pogoda taka, że psa nie wygonisz. Ale co zrobisz, gdy pies nie zna tego powiedzenia i żąda wygonienia? Nic nie zrobisz. 


3. Szydzą z Pawła Wrońskiego, nowego rzecznika MSZ. Ja nie szydzę. Praca w rządowej komunikacji nie jest łatwa. Zwłaszcza dla kogoś, kto przychodzi z mediów. Najpierw człowiekowi się wydaję, że przecież jest mądrzejszy niż wszyscy wkoło, więc będzie świetnie. Po chwili się okazuje, że nawet jeżeli jest mądrzejszy, to i tak niewiele to może pomóc. No i się okazuję, że rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana. No i co chwilę wybucha jakiś pożar. Spokój osiąga się wtedy, gdy do człowieka dotrze, że ma tak mały wpływ na rzeczywistość, iż właściwie nie ma się czym przejmować.

Oglądałem jednym okiem awanturę, którą sprokurował Hołownia. Naszła mnie myśl, że gdyby ktoś kiedyś zaproponował mi stanowisko marszałka sejmu, to bym odmówił. Do pełnienia takiej funkcji potrzebne jest choć minimalne przygotowanie. I trochę pokory. 

Słyszałem kiedyś ogólnowojskowy dowcip. Dokładnie (a właściwie prawie wcale) go nie pamiętam. Było tam coś o punktowaniu za donosy. Najwięcej punktów było za doniesienie na samego siebie. Coś takiego zrobił dziś marszałek Hołownia, tłumacząc przed kamerami, że próbował wywrzeć wpływ na dobór składu orzekającego w Sądzie Najwyższym.

Szymon Hołownia marszałkiem niecałe dwa miesiące, więc dopiero się rozkręca. I to jest zła informacja. 




czwartek, 4 stycznia 2024

3 stycznia 2024


1. U Mazurka Gawkowski. Lewicowiec w starym SLD-owskim stylu. Czyli taki, co to ma gadane i nic tego nie może zmienić. Najpierw bronił legalności przejmowania telewizji. W najprostszy sposób. Nie przyjmując argumentów. No i cisnąć Mazurka, by zająć się poważnymi sprawami, czyli cyfryzacją i bezpieczeństwem w Sieci. A kiedy już do tego doszło, przez spory czas opowiadał o nieistniejącej infolinii. Mazurek zadzwonił ze studia. Nie mógł się połączyć (gdyż infolinia nie istnieje), Gawkowski zarzekał się, że istnieje i że potwierdzi to dziesięć minut po zakończeniu audycji. Kiedy Mazurek powiedział, że infolinii nie ma, Gawkowski bez zmrużenia oka zaczął opowiadać, że i tak by nie mogła działać, bo jest zbyt wiele zgłoszeń. 
To fascynujące w sumie, że wicepremier zachowuje się, jakby był w opozycji, znaczy mógł gadać, co ślina mu na język przyniesie zakładając, że nikt go z tego nie będzie rozliczał. To fascynujące, choć to zła informacja, bo znaczy że tacy ludzie, jak Gawkowski mentalnie nie są przygotowani do sprawowani władzy w naszej umęczonej latami pisowskiego reżimu Ojczyźnie. 

2. Pojechałem do miasta spotkać się z fizjoterapeutą. Spotkanie było dotkliwe, choć nie tak, że wcześniejsze. Po którymś z wcześniejszych kupiłem sobie atlas. Kiedy to mówię, zwykle pada pytanie: grzybów? Nie – odpowiadam – Świata, bo zawsze chciałem zobaczyć jak wygląda Ameryka. I śmiechom nie ma końca. No więc atlas skupiłem po tym, jak pan fizjoterapeuta stwierdził, że mam tak coś nie tak w plecach, że nie jest pewien, czy mi będzie w stanie pomóc. Atlas kupiłem w Międzyrzeczu, od pana, który trzymał go na strychu. Zeszło chwilę nim się udało atlas zdemontować. I później zmontować. W każdym razie, od tego czasu ćwiczę dwa razy dziennie po dziesięć minut. I przynosi to pozytywne efekty. I w tym zgadzamy się z panem fizjoterapeutą. Złą informacją jest, że sobie takiego atlasu nie kupiłem dwa lata wcześniej. Mniej bym wtedy żarł środków przeciwbólowych więc wątrobę bym miał zdrowszą. A wątroba to przecież bardzo ważny w życiu Polaka organ.

3. Przez pół dnia pisałem felieton. O tym samym, co zwykle. Na koniec się okazało, że muszę chyba wyciąć ustęp o ostatnim, wciąż funkcjonującym w KRS prezesie Telewizji. Wyciąć muszę, bo tekst wyszedł zbyt długi, a do tego sam ustęp nie jest specjalnie do tekstu pasujący. Ale żeby się nie zmarnował, zamieszczę go poniżej:
Nie płakałem po ostatnim, wciąż widniejącym w KRS, prezesie TVP. Prawdopodobnie dlatego, że mam go za żenującą postać. Nie od początku znajomości, gdyż najprzód był dla mnie niegroźnym intelektualistą. Przynależny z automatu każdemu szacunek straciłem do niego w 2017 roku, konkretnie 31 lipca. Nie przyszedł wtedy do Muzeum Powstania Warszawskiego odebrać Krzyż Zasługi, który miał wtedy dostać razem z Dawidem Wildsteinem za organizację festiwalu „Warszawa, miasto dwóch powstań”. To, że nie przyszedł, to nie był aż taki problem. Różne sytuacje się zdarzają. Niestety dotarło do mnie, że tłumaczył się z nieprzyjścia strachem przed prezesem Kurskim. Tym, że jeżeli Kurski zobaczy, że medal od prezydenta odbiera, to może się to Kurskiemu nie spodobać, więc może mieć kłopoty, a przecież od paru miesięcy kieruje TVP1 (to był ten moment, kiedy po sądowych wetach, Andrzej Duda był wrogiem numer jeden Prawa i Sprawiedliwości). Nie płakałem po nim, bo chyba nie ma po kim płakać.”
Kurier przyniósł część do gienkowego volvo. Złą informacją jest, że przez publicystyczne obowiązki nie miałem kiedy jej Gienkowi zanieść, więc kolejny dzień nie będzie miał dostępu do swojego bagażnika.

Rudolf okiem noktowizyjnej kamery, ustawionej by informować o chcących wrócić do domu zwierzętach wygląda zupełnie jak swój ojciec, gdyż w podczerwieni znikają żółte plamy. 


 

środa, 3 stycznia 2024

2 stycznia 2024


1. Kot u Mazurka. Nie jestem za bardzo w stanie zrozumieć powodów, dla których Robert rozmawia ze swoimi kolegami artystami. Znaczy, to nieprawda, że nie jestem w stanie. Jestem. Rozmawia z nimi dlatego, że są jego kolegami. Nie rozumiem raczej dlaczego tych rozmów słucham, skoro moimi kolegami nie są. W odległych czasach, kiedy byłem dziennikarzem lajfstajlowym (co samo w sobie jest tautologią), wywiady z aktorami, których zwykle nie rozpoczynałem na trzeźwo, zaczynałem od pytania: czy uważasz, uważa pan/pani, że inteligencja przeszkadza aktorom w pracy? Reakcje zwykle były dość zabawne. 

Koncept, że inteligencja przeszkadza aktorom w pracy nie był mój. Usłyszałem te słowa od kolegi z podstawówki, Jasia Sznajda. Z Jasiem łączyły nas wspólne klasówki z chemii. Otóż było tak, że rzeczonego przedmiotu uczył nas dr Paśko, który jako wykładowca ówczesnej WSP, testował na nas projekt podręcznika do chemii. Uczył chemii w sposób rewolucyjny. Teraz to mało co pamiętam, ale w liceum jeszcze rozwalałem system, gdyż wiedziałem więcej niż było trzeba. Dr Paśko robił co chwilę klasówki. Żeby nie było spisywania, dzielił nas na trzy grupy. Z siedzącym obok Jasiem, korzystając z prawa do robienia notatek – rozpisywania wzorów na brudno, używając wspólnej kartki, konsultowaliśmy się co do odpowiedzi na pytania, dzięki czemu zwiększaliśmy prawdopodobieństwo sukcesu. 

Lat parę po zakończeniu podstawówki wpadłem na Jasia, chwilę po tym, jak rzuciła mnie pierwsza narzeczona, co zasadniczo nie było prawdą, ale to zupełnie inna historia, w każdym razie nie chciałbym być znowu późnym nastolatkiem, bo to jednak żenujący był czas, no i rzeczona narzeczona zaczęła się spotykać z pewnym przedstawicielem arystokratycznej rodziny o spełnionych później aktorskich ambicjach. No i Jaś, syn aktorki i profesora medycy stwierdził właśnie, że inteligencja przeszkadza aktorom w pracy. I stąd to wziąłem. Narzeczona jest od trzydziestu lat żoną kolegi mojego z liceum, arystokrata jest grającym raczej ogony aktorem, a Jaś lekarzem. Nie widziałem do lat ponad trzydzieści. Słyszałem, że się kiedyś, z powodów politycznych, zachował jak excusez le mot chuj. Ale cóż, takie czasy. I to jest zła informacja. 


2. Co dzień (chyba, że mnie nie ma) chodzę ze psem (Drachem) na spacer. Procedura wygląda tak: wzuwam trzewiki wojskowe (Wojsko Polskie ma teraz bardzo dobre buty), ubieram (nie mogę sobie darować krakowskiego regionalizmu) za dużą kurtę, zabieram smycz behawioralną (zdarza się, że wszystkie te czynności pies (Drach) usiłuje mi uniemożliwić), przed bramką uwiązuję psa (Dracha) i wychodzimy. Przez chwilę jest spokój. Później pies (Drach) wchodzi w utarczkę z psem sąsiada. Bywa to dla mnie trudne, gdyż całą swoją pięćdziesięciokilową masą próbuje się wyrwać i polecieć pod sąsiedzką bramkę. Wtedy znikąd pojawia się pies sąsiada Gienka Lucky i sam przeprowadza atak na wymienioną wcześniej bramkę. Wtedy udaje się psa (Dracha) odciągnąć i udajemy się w stronę lasu. Razem z psem sąsiada Gienka Lucky'm (Choć właściwie Lucky jest bardziej psem żony sąsiada Gienka – Jolki). Ale ostatnio jest tak, że sąsiad, ten z bramką, gdzieś psa zamyka. Więc pies (Drach) nie próbuje atakować bramki, więc pies Lucky się nie pojawia. Wtedy pies (Drach), w połowie drogi do lasu rozpoczyna protest. Znaczy całym sobą nie chce iść dalej. Ja się excusez le mot wkurwiam i próbuję go wlec w stronę lasu, ale w końcu się poddaję. Idziemy wtedy przez wieś, gdzie w końcu pies Lucky się do nas dołącza. 

I tak było tym razem. Na koniec poszliśmy zupełnie do innego lasu. Pies Lucky się znudził i poszedł do domu, myśmy weszli w knieje. Pies (Drach) zaczął w pewny momencie świrować. Trwało to chwilę. Na koniec czmychnął przed nami albo duży koziołek, albo mały jeleń. Pies (Drach) by go pewnie dogonił. Ale był na smyczy, więc się nie dowiem co by się wtedy stało. I to jest zła informacja. Wilczarz mojej matki kiedyś poleciał za sarną, dopadł ją, przewrócił, całą wylizał, i puścił. Psychoterapia musiała ją później wiele kosztować. 



3. Musiałem pojechać do Zielonej. Nawet nie było specjalnych korków. Wracając słuchałem Przydacza w RMF-ie. Ze społecznościowych mediów wynika, że najbardziej rezonował fragment o możliwości wysłania budżetu do TK. No więc najświatlejsi przedstawiciele narodu się oburzali, najwyraźniej niedoczytując punktu drugiego, artykułu 224 Konstytucji: W przypadku zwrócenia się Prezydenta Rzeczypospolitek do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie zgodności z Konstytucją ustawy budżetowej albo ustawy o prowizorium budżetowym przed jej podpisaniem, Trybunał orzeka w sprawie nie później niż w ciągu dwóch miesięcy id dnia złożenia wniosku w Trybunale.

Wieczorem obejrzeliśmy film „She Said”, co jakiś geniusz przetłumaczył na „Jednym Głosem”. W summie uwielbiam oglądać filmy o amerykańskich mediach. W Polsce to wszystko działa inaczej. I to jest zła informacja. 

wtorek, 2 stycznia 2024

1 stycznia 2024


1. Kochany pamiętniku, od niepamiętnych czasów pamiętam, że nie lubiłem pierwszego dnia roku. Definitywnie kończył świąteczne tygodnie i nie chodzi o czas, w którym we wszystkich sklepach słychać że man it doesn't show signs of stopping and I brought me some corn for popping, the lights are turned way down low. Let it snow! Let it snow!  Swoją drogą, w tym roku, podczas wizyty w zielonogórskim centrum handlowym, po raz pierwszy zrobiło mi się niedobrze, po wysłuchaniu czterdziestopięciominutowego zestawu okołoświątecznych piosenek. Chodzi mi o czas, który zaczyna św. Mikołaj, później są dziesiątki opłatków/śledzików, Święta, dziwny czas przed Sylwestrem, no i Sylwester właściwy. 
Przychodzi później ten pierwszy dzień roku. No i człowiek musiał się zbierać i wracać do Warszawy, do bardziej lub mniej idiotycznej pracy. Od czterech lat nie musimy do Warszawy wracać, ale dziwne poczucie żalu we mnie jakoś zostało. A może po prostu chodzi o kaca, choć właściwie nie dałem wcale w palnik, gdyż z sąsiadem Gienkiem zrobiliśmy niewiele ponad połówkę, a jak wiadomo, pół litra na dwóch to nic. No dobra, może trochę więcej, ale na pewno było mniej niż litr. A litr na dwóch, a właściwie na dwóch i pół, to niewiele więcej niż nic. Ale może chodzi o wspomnienia kacy sprzed lat.
Tak, czy inaczej nie lubię pierwszego dnia roku. I to jest zła informacja, bo właściwie powinienem się cieszyć, że udało mi się do kolejnego roku dożyć, co w dzisiejszych czasach wcale nie jest takie oczywiste. 

2. Kaca to miałem dzień wcześniej. Najpierw przez to, że wożę sobie tonik z Niemiec. „Thomas Henry Tonic Water”. Nie jest tak słodki, jak te dostępne u nas. Mogę więc wypić dużo więcej ginu. Od tego się zaczęło. Później Bożena z Józką oglądały drugą serię „Morning Show”. No i doszły do odcinka COVID-owego, który niestety zrobiony został tak dobrze, że nie mogę go oglądać. Niby prawie trzy lata upłynęły od moich przejść, ale jakieś mi się drzwiczki w głowie otwierają, a je nie chcę sobie tego przypominać. Poszedłem więc do sąsiadów, licząc na to, że zastanę jeszcze Gienka, który miał imieniny. Gienka nie było i to jest zła informacja, wypiłem więc z jego zięciem Tomkiem ze trzy piwa, które z wcześniejszym ginem, i kolacyjnym winem zaowocowały samopoczuciem tak takim sobie, że następnego dnia pierwszym alkoholem, jaki przyjąłem było otwarte o północy, bardzo zresztą dobre, musujące wino z Gostchorza. To ze dwadzieścia kilometrów ode mnie. Polski Francuz robi. 
No więc całą niedzielę byłem ledwo przytomny. Umartwiłem się przedpołudniową publicystyką. Z ciekawostek: dotarła, że o ile można próbować tłumaczyć likwidację TVP i rozgłośni radiowych prezydenckim wetem (wyraźnie piszę: próbować tłumaczyć, nie tłumaczyć), to z likwidacją PAP-u jest zupełnie inaczej, gdyż pieniądze na PAP są gdzie indziej, w innej ustawie. Innymi słowy, pan premier ze swoim podpułkownikiem od kultury nawet się nie starają zachowywać pozorów. To było u Rymanowskiego. U Piaseckiego, mam wrażenie, że wszyscy na wszystkich wrzeszczeli, poza Andrzejem Zybertowiczem, który bardziej milczał. Choć kolega Szczucki też chyba nie wrzeszczał. Chyba przeżywa na razie fakt, że w tego rodzaju programach raczej nie ma szans na merytorykę. Od telewizyjnej publicystyki oderwał mnie sąsiad Gienek, któremu się przestały otwierać piąte drzwi w volvo. Wyciągnął coś, co internet nazywa mikrostycznikiem. To coś według miernika działało – czyli wciśnięte zwierało, ale po podłączeniu do samochodu działo nie za bardzo. Samo podpięcie kostki powodowało otwarcie zamka. I tyle, bo późniejsze naciskanie mikrostycznika nie zmieniało nic. Analizowaliśmy sytuację we trzech, bo później dołączył Tomek, przez prawie trzy pół godziny i nic z naszych analiz nie wyszło. Poszliśmy więc z Gienkiem do Józka, który jeździ takim samym volvo (niegdyś tomkowym) i tam podłączyliśmy gienkowy mikrostycznik i też nie działał tak, jak powinien. Innymi słowy, wbrew temu, co pokazywał miernik, mikrostycznik jest zepsuty. Nowy, parę godzin później zamówiony został na Allegro. Powinien przyjść we czwartek. 

3. Winny jestem wyjaśnienia kwestii naszej domowej fauny. Otóż Kocia już z nami nie ma. Po tym, jak sprowadził do domu Rudzię z dzieckiem płci żeńskiej i zrobił Rudzi kolejne, czyli Rudolfa, zrobiło mu się w domu ciasno, poszedł po zapałki i tyle go widzieli. Jest jeszcze jedna kotka, która znalazła się nie wiadomo skąd pod płotem i wezwała na ratunek Bożenę. Kotka nazywa się Zaraza i jako jedyna z towarzystwa prawie nie ma rudego elementu. No i mamy psa, który mimo wieku młodzieńczego jest mądrzejszy od nas, a przynajmniej tak uważa. Pies ma rok z kawałkiem i jest owczarkiem środkowoazjatyckim, ale nie tak dużym, jak te, które na youtubowych filmach awanturują się z niedźwiedziami. Psu Bożena dała Drach. 
Zwierzęta przeżyły sylwestrowe strzelania. Przez cały wieczór Drach, po każdej eksplozji żądał wypuszczania i leciał by sprawdzić co i gdzie hałasuje. Przed północą dostał kość, porządną z prosciutto i zasadniczo przestał się hałasami interesować. 
Zresztą coś się przez ostatnie lata stało takiego, że mieszkańcy naszej wsi, poza paroma wyjątkami, przestali wystrzeliwać w powietrze równowartości minimalnych krajowych pensji. I nie chodzi o to, że minimalne krajowe poszły wielokrotnie w górę. Chodzi o to, że generalnie przestali strzelać w ogóle. Kolejny dowód na tezę doktora Sokołowskiego, że mieszkańcy wsi zostali nową klasą średnią i zmieniają swoje zwyczaje. Ale to nie jest zła informacja. Złą jest, że zmywarce na bardziej wysofistykowanych programach nie podoba się ciśnienie wody i nie wiem, co z tym zrobić. 


 

piątek, 22 lipca 2022

21 lipca 2022

1. Już zaczynałem pisać o amerykańskiej trzeciorzędnej kinematografii, ale zaczepił mnie dyrektor Lubuskiego Centrum Informacyjnego, biura w urzędzie marszałkowskim – pan Michał Iwanowski. 
Wbrew mojemu przekonaniu, prawdopodobnie do sporej Państwa części nie dotarło, że pani Marszałek Województwa Lubuskiego Elżbieta Anna Polak wypowiedziała nam („Gazecie Lubuskiej”) wojnę. Poszło o opisywaną przez nas od miesiąca aferę molestowania/mobingu w Wojewódzkim Ośrodku Ruchu Drogowego. Pani Marszałek w spotykany sposób próbowała wywrzeć presję na prezesa naszego oddziału, Grzegorza Widenkę. I w niespotykany, na redakcję, wysyłając podpisane przez swojego rzecznika pismo, w którym wzywa redaktora naczelnego do weryfikacji piszących w gazecie autorów. 
Spotykany – polskim politykom zdarzały się takie działania. 
Niespotykany – urzędnicy takich rzeczy w otwarty sposób nie robili. 
A przynajmniej ani ja, ani ludzie, ż którymi rozmawiałem nie słyszeli o czymś takim. Urzędy – jak zapisano w Konstytucji – działają na podstawie i w granicach prawa. Nie istnieje przepis, który upoważnia Urząd Marszałkowski do wpływania na skład redakcji. Istnieje za to przepis, który zabrania utrudniania krytyki prasowej. A czymże innym jest próba usunięcia autora niepochlebnych w jej mniemaniu tekstów?


2. Miałem pisać o wykwitach amerykańskiej kinematografii. Konkretnie o użytym w zylionie seriali motywie miasteczka na końcu świata, a konkretniej, na Środkowym Zachodzie, do którego przypadkiem trafia bohater, albo nie przypadkiem, i w tym miasteczku się okazuje, że rządzi twardą ręką burmistrz z szeryfem i sędzią. Burmistrz może być biznesmenem, albo biznesmen rządzi burmistrzem. Robią co chcą. Robią zło i nikt się im nie sprzeciwia, bo wszyscy się ich boją. 
No i bohater zaczyna z nimi walczyć. Z czasem pojawiają się jacyś sojusznicy – mieszkańcy widzą, że się można sprzeciwić. Bohater walczy skutecznie. Na koniec przyjeżdża kawaleria, FBI, albo Gwardia Narodowa, albo policja stanowa. No i wszystko się dobrze kończy. Bohater odjeżdża w siną dal, albo zostaje szeryfem. Albo burmistrzem. 
Te wykwity amerykańskiej kinematografii chodzą mi po głowie, gdy obserwuję zachowania pani Marszałek i jej akolitów. Otóż mam wrażenie, że jak antagonistom amerykańskiego bohatera, wydaje się im, że mogą wszystko. A przez to, że im się to wydaje – to robią. Wydaje się – to słabo powiedziane – oni wierzą, że mogą.

3. Wróćmy do pana dyrektora Iwanowskiego. 
[Tu link: https://www.lubuskie.pl/wiadomosci/18982/kto-nastaje-na-czyja-niezaleznosc-polemika]
W zamieszczonym na urzędowym portalu publicystycznym tekście opisuje zmiany właścicielskie w gazetach Polska Press. Generalnie zarzuca „Lubuskiej” zależność od rządu. I przede wszystkim to, że się zajmujemy ciągłym „wyciąganiem i eksponowaniem rzekomych afer w urzędzie marszałkowskim, mniej lub bardziej wydumanych.” 
Podstawowa różnica pomiędzy mną, a panem dyrektorem polega na tym, że gdyby do mnie zadzwonił któryś z członków rządu i wydał mi jakieś polecenie, to – w zależności od stopnia z nim znajomości, w bardziej lub mniej żołnierskich słowach – wysłałbym go tam, gdzie powinni trafiać ludzie, którym się coś poważnie pomyliło. 
Pan dyrektor zaś i jego pracownicy, jako urzędnicy, nie mają takiej wolności, gdyż nie są dziennikarzami. Są urzędnikami. I biorą pieniądze za realizowanie polityki urzędu. I muszą robić to, co im ich władza każe. 
Różnica: dziennikarz – urzędnik. Dziennikarz może. Urzędnik nie może. 
Wiem to bardzo dobrze, gdyż przez pięć lat byłem urzędnikiem. I pewnie, gdyby mnie te ograniczenia nie uwierały, byłbym nim dalej. 
Pan dyrektor z „Gazetą Lubuską” zestawia „Naszą Lubuską” wydawany przez urząd periodyk, który rozdawany jest mieszkańcom województwa. Przynajmniej niektórym, bo na moją wieś nie dochodzi. W moim urzędzie zajmowałem się bardzo podobnymi rzeczami, co pan dyrektor. Ale nigdy mi przez głowę nie przeszło, żeby działania mojego biura nazywać działalnością dziennikarską, czy porównywać z jakimkolwiek normalnym medium. Biuro prasowe, czy centrum informacyjne ma się zajmować nie publicystyką, tylko informowaniem o działalności urzędu. 

Dyrektor przypomina profesora Bodnara, który w sprawie Polska Press interweniował w UOKiK-u. Dyrektor może nie wiedzieć, że w biurze Rzecznika Praw Obywatelskich dyskutowano nad przepisami, które zabroniłyby samorządom wydawania swoich „gazet”. Mówiono, że udające normalne gazety periodyki dezinformują społeczeństwo. A do tego, wydawane za publiczne pieniądze, są w o niebo lepszej sytuacji niż normalne lokalne media. I to psuje rynek. 

W amerykańskim filmie zwykle bywa finałowa walka, po której przyjeżdża kawaleria. U nas – mam wrażenie – do finałowej walki nie dojdzie, gdyż nasi antagoniści, wcześniej, poprzewracają się o własne nogi.


niedziela, 17 lipca 2022

17 lipca 2022

Człowiekowi, który od trzydziestu lat funkcjonuje na medialnym rynku wydawać się może, że już wszystkie próby nacisków widział. A tu nagle, po serii krytykujących zaniechania urzędu tekstach, urząd ten postanawia, nie próbując zachować jakichkolwiek pozorów, doprowadzić do usunięcia z redakcji tych tekstów autora. Witamy w Lubuskiem, województwie, którym Platforma rządzi nieprzerwanie od 2006 roku. 



1. Mogą mi Państwo wierzyć bądź nie, ale sporo w swoim życiu widziałem. Byłem w redakcji „Wprost”, kiedy w czerwcu 2014 roku weszli tam funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Szarpanina przed kamerami wyglądała idiotycznie. Miesiąc później, na imprezie u ambasadora amerykańskiego, rozmawiałem z nieszczęsnym prokuratorem generalnym Seremetem. Powiedziałem mu, że skoro przyjechałem do redakcji „Wprost”, żeby solidarnie z innymi dziennikarzami utrudniać działania służb, to ktoś mi zarzut w związku z tym utrudnianiem powinien postawić. Przyznał mi rację. Ale jakoś nikt mnie na prokuraturę nie wzywał.
Później, pod koniec roku, chodziłem na proces Bogu ducha winnych reporterów TV Republika i Polskiej Agencji Prasowej, których policja wygarnęła z grupy dziennikarzy relacjonujących awanturę w PKW, godzinami trzymała na dołku, by na koniec postawić im przed sądem idiotyczny zarzut: naruszenia miru domowego. Sędzia Mrozek, po wysłuchaniu plączących się w zeznaniach policjantów, leśnych dziadków z PKW i przedstawicieli Kancelarii Prezydenta, stając na głowie, by problem rozwiązać, uniewinnił oskarżonych, tłumacząc, że doszło do pomyłki.
Wcześniej, w 2012 roku stałem przed redakcją „Rzeczpospolitej”, gdy po słynnym spotkaniu koło śmietnika, za artykuł „Trotyl na wraku tupolewa”,w którym, jak się później okazało, ani jedno słowo nie było nieprawdą, dokonano czystki w redakcji.
Później, kiedy funkcjonowałem na styku polityki i mediów, też widziałem różne rzeczy, ale czegoś takiego, jak to, co się teraz – excusez le mot – odwala w lubuskim województwie, muszę przyznać, nie widziałem.


2. Jakiś czas temu zaprosiliśmy do współpracy Roberta Bagińskiego. Gorzowskiego blogera. Postać mocno kontrowersyjną. Zrobiliśmy to z pełną świadomością tych kontrowersji. Z jednej strony chodziło o poszerzenie spektrum prezentowanych na naszych łamach poglądów, z drugiej – pozyskanie dobrego autora. Jego język jest dla mnie trochę może zbyt barokowy, ale w Lubuskiem trudno o lepsze pióro. Bagiński ma do tego coś, na czym zależy chyba każdej gazecie – wiedzę. Przez dekady funkcjonował na marginesie lubuskiej polityki i chyba wszystko, czego był świadkiem, zapamiętał. No i jeszcze jedno. W 2019 roku Urząd Marszałkowski nagrodził go... „za bezkompromisowe punktowanie mankamentów lokalnej polityki”.

Decyzja nasza zaowocowała sygnałami niezadowolenia kilku przedstawicieli prawej strony lubuskiej polityki. Te sygnały wzięliśmy – jak Jagiełło nagie miecze – za dobrą wróżbę. Jedną rzecz muszę wyraźnie zaznaczyć – żaden tych sygnalizujących nie przekroczył granicy pomiędzy sygnalizowaniem niezadowolenia, a próbą wywierania nacisku. (Zresztą niech by tylko który spróbował.)
Bagiński zaczął publikować. Teksty – jeżeli się nie ma uczulenia na barokowość języka – całkiem niezłe. Rozchodzące się ze sporym echem. Czyli dokładnie takie, jakie miały być.


3. Od roku wgryzam się w lubuską politykę. I od roku narasta we mnie wrażenie, że nasz samorząd wojewódzki jest jak polski rząd przed wyborami w 2015 roku. Mamy tu nawet swoją Ewę Kopacz. Taką Ewę Kopacz, tylko bardziej. Mamy przedziwną siatkę powiązań, interesów, zależności. Siatkę zdecydowanie ponadpartyjną. Przez jedenaście lat ten układ funkcjonował praktycznie bez żadnej medialnej kontroli. Sytuacja zmieniła się po przejęciu „Lubuskiej” przez Orlen. Znaczące jest, że większość dziennikarzy, którzy z niej odeszli, obawiając się ponoć politycznych nacisków, odnalazła się szybko jako urzędnicy w marszałkowskim Lubuskim Centrum Informacyjnym. Większość dziennikarzy regionalnych mediów wciąż zachowuje wstrzemięźliwość w rozliczaniu wojewódzkiego samorządu, mówiąc cicho, że nie wiadomo, co będzie po następnych wyborach.
W przypadku czystki w „Rzeczpospolitej” to nie Donald Tusk zadzwonił do Hajdarowicza, KPRM nie wysłał pisma z żądaniem zrobienia porządku z Gmyzem. Po zajeździe (w mickiewiczowskim znaczeniu) na „Wprost”, Tusk szybko zareagował zwołując konferencję prasową i wyciszając sprawę. Kwestię zatrzymania w PKW rozwiązał sędzia Mrozek. Pani Marszałek tej lekcji nie odrobiła. Zaczęła wydzwaniać. A później zaprosiła do urzędu naszego prezesa.

Na ścianie wisi mi świadectwo aplikacji administracyjnej. Większość pozyskanej tam zupełnie niepotrzebnej wiedzy zdążyłem zapomnieć. Ale coś tam mi zostało. Na przykład to, że artykule 7. tak popularnej w pewnych kręgach konstytucji napisano, że organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa. Urząd marszałkowski jest organem władzy publicznej. Może robić wyłącznie to, do czego prawo go upoważnia i wyłącznie w sposób, który prawa nie łamie. Można się zastanawiać, czy Elżbieta Anna Polak, gdy dzwoni do prezesa wydawnictwa, dzwoni jako urząd – marszałek województwa, czy dzwoni jako pani Elżbieta Anna Polak. Ale w sytuacji, gdy wręcza temu prezesowi pismo Zarządu Województwa, w którym wzywa do rzetelnej weryfikacji osób współpracujących z redakcją – jest to zdecydowanie działanie formalne. Działanie, które zdecydowanie przekracza prawne ramy, w których urząd może funkcjonować. Innymi słowy nie jest sprawą urzędu ustalanie składu redakcji. Co więcej, istnieje w Polsce coś, co się nazywa Prawo prasowe. Mimo, iż powstało w mrokach stanu wojennego, to wciąż obowiązuje. Ustawodawca poza obowiązkami dziennikarzy wpisał w nie ochronę prawa do medialnej krytyki. Tłumienie jej jest przestępstwem. Podobnie nadużywanie swego stanowiska i działanie na szkodę innej osoby z powodu krytyki prasowej. A jak inaczej nazwać presję mającą na celu usunięcie z redakcji autora krytycznych wobec urzędu tekstów. Gdyby prokurator generalny interesował się czymś poza walką polityczną w ramach rządzącej koalicji, mógłby się tym zająć.

Nikt z moich rozmówców nie był w stanie uwierzyć, że samorządowy urzędnik może robić coś takiego, w taki sposób. Chętnie bym zapytał partyjnych kolegów pani Marszałek, czy kiedy przejmą władzę w Polsce, to wszędzie tak będzie wyglądać?
Na razie do redakcji zgłaszają się kolejni ludzie, opowiadający kolejne historie, których wcześniej nikt tu nie chciał opisywać.

Na odchodnym pani marszałek zapowiedziała naszemu prezesowi, że rozpoczyna wojnę z „Gazetą Lubuską”. Najlepszym komentarzem wydaje się przypomniany przez prezydenta Dudę cytat: Nie strasz, nie strasz…