Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Andrzej Hrechorowicz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Andrzej Hrechorowicz. Pokaż wszystkie posty

środa, 16 sierpnia 2017

15 sierpnia 2017



1. Bożena zawiozła mnie na kolejowy dworzec. W literaturze występuje instytucja podwody. Ale zwykle w przeciwną stronę. Znaczy ze stacji do majątku.
Pociąg przyjechał mniej-więcej o czasie. Wagon z przedziałami. Naprzeciw mnie Azjata z ADHD i para: Nieazjata w typie Adama Hofmana sprzed zakończenia kariery politycznej i trudna do opisania dziewczyna. Azjata i Nieazjata mieli zegarki o średnicy zmierzającej do dziesięciu centymetrów. Nieazjata z partnerką porozumiewali się są pomocą tekstowych wiadomości w telefonach. Choć, co jakiś czas również zdarzało się im do siebie mówić. Podczas którejś z takich wymian werbalnych Nieazjata nazwał Azjatę Chińczykiem. Niezbyt celnie, gdyż robaki, które podejrzałem na Azjaty iPhone zdecydowanie nie były w typie chińsko-japońsko-koreańskim. Typ ten ma jakieś określenie, ale w tym momencie nie pamiętam jakie. I to jest zła informacja.
Czas temu jakiś Bożena kupiła mi w prezencie słuchawki, jaki podejrzałem w wyposażeniu cas. Kiedy casą lecieliśmy raz pierwszy słuchawki takie dano każdemu z pasażerów. Póżniej były tylko w części vipowskiej. Bose z aktywnym tłumieniem hałasu. Od kiedy je mam życie jest prostsze. Podczas koszenia i podróżowania. Nawet, kiedy trwa ono cztery i pół godziny, jak teraz, gdy pociąg jedzie przez Gniezno, bo tory są remontowane. Te same tory, które remontowane były parę lat temu.

2. W Warszawie ciepło, choć trudno powiedzieć, czy upał. Pałac stoi. Płotków nie ma. W piwnicy nazywanej grotą rozstawiono pingpongowy stół. Znaczy, mam wrażenie, że rozstawił go już ktoś wcześniej, ale tym razem ktoś (w znaczeniu jeden z fotografów i jeden z operatorów) grał. Muszę zapytać któregoś z kancelaryjnych nestorów, czy prezydent Wałęsa też grał w grocie, czy rozstawiano mu stół w kolumnowej. Kolumnowa nie takie rzeczy widziała i wcale mi nie chodzi o obrady okrągłego stołu.
Wróciłem do domu. Kwiaty na balkonie w świetnym stanie. I to osobista zasługa dyrektora Zydla, który wpadał je podlewać. Rośnie jeden wielki słonecznik, który najprawdopodobniej wyrósł z nasienia słonecznika rosnącego przy Klonowej naprzeciw hotelu. Przyuważyłem tamten odwiedzając Druha Podsekretarza, Odczekałem aż dojrzeje i zebrałem kilka nasion. I jest efekt.
Pojechałem na Wojskowe Powązki. Kierowca z Mytaxi nie bardzo wiedział, które są to są. Ledwo zdążyłem przed kolumną.
Uroczystość wręczenie pośmiertnych nominacji generalskich. Wzruszająca uroczystość. Mimo iż MON w tradycyjny dla siebie sposób nie dopilnował, by zaproszeni byli odpowiedni goście, czy znane były nazwiska odbierających nominacje osób. Ważne, że dla niezorientowanych w bałaganie wyglądało godnie. I interesująco. Zwłaszcza dotyczące historii fragmenty przemówienia pana Ministra. W uroczystości mieli brać udział przedstawiciele jednej z nowo powstałych brygad OT. Niestety coś im się pomyliło i przybyli spóźnieni o półtorej godziny. I to jest zła informacja, bo Obrona Terytorialna wbrew temu, co niektórzy mówią ma głęboki sens. I trzeba ją ze wszelkich sił wspierać.

3. Wieczorem dotarło do mnie, że Andrzej Hrechorowicz się jednak zwolnił. W związku z tym, że się zwalniał już od roku, miałem nadzieję, że się jednak nie zwolni, a się jednak zwolnił. I to jest zła informacja, bo zasadniczo, z żalu też się powinienem zwolnić. A nie mogę.
Mogę za to napisać, że przy tej liczbie [i determinacji] głupich bab i pyszałkowatych chłopów, jaka przez lata starała się Andrzeja do zwolnienia doprowadzić, wykazał się nie lada determinacją wytrzymując aż tyle. Hrechor to twarda sztuka, ale go w końcu dopadło zmęczenie materiału.

środa, 30 marca 2016

27 marca 2016




1. Świąteczny poranek rozpocząłem od rodzinnej scysji. Nikt poza mną nie był zainteresowany co do powiedzenia mają bardziej lub mniej światłe umysły polskiej polityki.
Rodzina miała rację – niczego się nowego nie dowiedziałem. I to jest zła informacja.
Wczesnym popołudniem nawiedzili nas goście. Poznany w Bukareszcie właściciel pałacu w Bojadłach wraz z rodziną. Poprzednim razem byli w okolicach Bożego Narodzenia, więc ich wizyty około świąteczne stają się tradycją. Poplotkowaliśmy na tematy z pogranicza kultury, sztuki i dyplomacji. Było miło.

2. Udało się nam zrobić świątecznie dobry uczynek.
Właściwie przypadkiem, stojąc na ganku usłyszałem dochodzące z rynny dziwne dźwięki. Byłem przekonany, że mi się zdawało, żeby nie kot, który najwyraźniej też je usłyszał. Dziwne dźwięki zawsze będą mi się kojarzyć z pionierskim obozem o swojsko brzmiącej nazwie „Артек”. Chyba w liceum była czytanka o tym, że ktoś będąc na owym obozie wyszedł na plażę i usłyszał странные звуки czyli dziwne dźwięki. Tamte dźwięki wydawał delfin i na pewno nie brzmiały jak te, które wydała rynna.
Wezwałem dziewczyny i zaczęliśmy odkręcać rewizję [czy jak się ta zatkana blachą dziura w rynnie nazywa]. Odkręcała się słabo, bo śruby były zardzewiałe. W końcu się udało. Zdjęliśmy blachę i nic, bo za nią było pełno czarno-brązowej masy powstałej z błota, opadłych liści i czegoś innego, nad czego pochodzeniem woleliśmy się nie zastanawiać.
Trochę z duszami na ramionach zaczęliśmy wydłubywać tę masę wydłubywać kijaszkiem, przy każdym dłubnięciu się zastanawiając, czy ze środka nie wyskoczy jakiś zmutowany krokodyl. Albo co. Wielki robak. Albo mrowie małych. Albo wąż. No więc dłubiemy i dłubiemy. W końcu przedłubaliśmy się na drogą stronę. I wtedy z rynny wyleciał ptak. Znaczy wyleciał to za słabo powiedziane. To było 'wyleciał' do kwadratu. Brakuje mi słowa. Prosto na najwyższe drzewo nad ruinami remizy. Na najwyższą gałąź. Gdyby to była kreskówka – historia wyglądałaby tak: ptak [ciemny, nieco większy od wróbla] wieczorem zapił. Usiadł na dachu. Przysnął. Zsunął się do rynny. Stamtąd do rury spustowej [jak się ta pionowa rynna fachowo nazywa]. Budzi się rano. Ciemno, ciasno, trochę śmierdzi. Wysoko nad głową jasny punkt. Podlecieć się nie da. Wyspindrać też nie za bardzo. Jedyne, co może robić, to sobie obiecywać, że już nigdy kropli alkoholu do dzioba nie weźmie. Do tego kac, czyli suszy. No nie jest dobrze. Ten stan trwa. Nie jest dobrze.
W pewnym momencie słychać coś spod spodu. Pierwsza myśl – coś zaraz wylezie i zje. Ale może to i lepiej, bo przestanie suszyć. Nagle czuć świeże powietrze. Ziemia się usuwa spod nóg. Światło. Trzeba spierdalać [nie ponoszę odpowiedzialności za wyrazy, jakie myśli sobie ptak]. Ptak leci. Na najwyższą gałąź. Siada. I zaczyna puszczać wiąchę za wiąchą. Wśród słów niecenzuralnych cenzuralne jest tylko 'nie wierzę'.
A my mamy dwa sukcesy: uratowany ptak i wyczyszczona rynna.

3. Wpadłem wieczorem na chwilę do sąsiadów. Darek, szwagier Gienka ma brodę większą ode mnie. Niestety zamierza ją zgolić. Z dużą to będzie dla świata stratą, bo świetnie z tą brodą wygląda.
Jego żona, pielęgniarka na m.in. SOR-ze opowiedziała dykteryjkę o tym, że powiat nie płacił okolicznym izbom wytrzeźwień za usługi, więc izby przestały delikwentów z powiatu przyjmować. Co więc robi z nimi Policja? Przywozi ich do szpitala, gdzie zajmują łóżka aż dojdą do siebie. Wszyscy zadowoleni – delikwenci, bo nikt od nich nie egzekwuje kasy, do tego lepiej są traktowani niż na izbie. Powiat, bo problem ma załatwiony. Policja, bo nie musi kilometrów robić. Prawie wszyscy, bo personel szpitalny musi się z pijaczkami użerać. A, kiedy się użera – nie może się zajmować tym, czym się zajmować powinien przede wszystkim.
Nadworny Fotograf, który mi właśnie patrzy na ręce [kiedy to piszę] skomentował, że PRL jest wiecznie żywy. I to jest zła informacja.

wtorek, 1 marca 2016

28 lutego 2016


1. Budzik siódma rano. Niedobrze. Pakowanie. Śniadanie. Do samochodu. Przejeżdżamy z pięćset metrów. Pierwszy wyciąg – znaczy, kolejka. Czteroosobowe wagoniki. Prawie nic nie widać – mgła. Jedzie z nami Doktor. Doktor ma lęk wysokości. Doktor jest prawdziwym bohaterem. W Szanghaju szedł po szklanej podłodze Perłowej Wieży [ze ćwierć kilometra pod nogami]. Poczucie obowiązku silniejsze ma niż strach. Jedziemy. Nic nie widać. Prawie. Trochę kiwa. Doktor blady, ale daje radę. Dojeżdżamy. Następna kolejka. Wagoniki kilkunastoosobowe. Widać nieco więcej. Kiwa. Doktor daje radę. Choć jest blady. Bardzo blady.
Jeden z kolegów opowiada, że zaraz będzie filar, który ma ze sto metrów. Ludzie są bez serca. I to jest zła informacja. Stumetrowego filaru zresztą nie ma.
Na stacji Łomnicki Staw okazuje się, że pogoda jest zbyt zła, byśmy pojechali wyżej, na szczyt Łomnicy. Pan Bóg kocha wojskowych doktorów.

2. Panowie Prezydenci się integrowali jeżdżąc na nartach. My, przy stoliku, z coraz lepszym widokiem na obserwatorium astronomiczne. Coraz lepszym, bo mgły było coraz mniej.
Poznałem smak Kofoli. Lokalnej wersji coli. Produkowanej od lat 60., wciąż niedającej się amerykańskiej konkurencji. Gospodarze sugerowali mieszanie jej z rumem. Kiedyś będę musiał spróbować.

Prezydenci mieli później latać śmigłowcem nad Tatrami. Nie latali, bo pogody nie stało. Wróciliśmy do hotelu. Hotel, a właściwie Grandhotel Praha, ładny. Na środku wyłożonej hotelowymi dywanami podłogi mozaika z trawertynu. Wzór, który pewnie się jakoś nazywa, ja tej nazwy nie pamiętam. I to jest zła informacja. Podobnie jak to, że w barze nie było Kofoli.
Winda przypomniała mi dzieciństwo. Miała tylko jeden przycisk – nie tak jak dzisiejsze, Dwa jeden do wciskania, kiedy się chce jechać w górę, drugi – w dół. Fascynują mnie ludzie nie rozumiejący tej prawidłowości. Znaczy wciskający oba przyciski i pytający, gdy zgaśnie przycisk „w dół”, czy winda jedzie w górę. Tu było tak, że wsiadając do pustej windy nie miało się żadnej gwarancji gdzie winda pojedzie. I czy do windy nie wsiądzie trzyosobowa rodzina w szlafrokach.

W hotelu poza spa, były jeszcze stoliki z szachami. W linowej kolejce usłyszałem, że roczny koszt kariery alpejskiego narciarza to milion złotych. Szachy są tańsze.

3. Wracaliśmy Zakopianką. Zatkaną. Od Lubnia było właściwie spoko. Choć, kiedy dojeżdżaliśmy do Warszawy ledwośmy żyli. Zakopane jest za daleko. Może dożyję czasów kiedy będzie bliżej. 400 kilometrów powinno się robić w cztery godziny. Plus przerwy na papierosa. O ile oczywiście ktoś pali. Myśmy jechali przez Katowice. Więc mieliśmy dalej. Ale byliśmy szybciej, niż gdybyśmy jechali przez Kielce. Pierwsza przerwa była na Orlenie naprzeciw Balic. Poprzednim razem stałem w zeszły piątek. Wcześniej z 15 lat temu. Siedziałem wtedy w barze. Na moich oczach samochód wpadł w poślizg i rozwalił dystrybutor. W amerykańskich filmach akcji w takich sytuacjach następuje widowiskowy wybuch. Tu nic takiego się nie stało. Z auta wysiadł tylko zawstydzony pan. Chyba dlatego nie da się w Polsce zrobić porządnego filmu akcji.
Druga przerwa była na takim jednym Shellu, staliśmy na nim kiedyś wracając z Bełchatowa.
Pamiętam, bo kupiłem wtedy worek małych snickersów.
Kupiłem je dla nadwornego fotografa. Niestety małe nie działają jak te z reklamy. I to jest zła informacja.




piątek, 12 lutego 2016

9 lutego 2016


1. Śniło mi się, że mnie porwano, by wyciągnąć ode mnie informacje o czym były rozmowy z Johnem Kerrym. Tłumaczyłem, że nie brałem w nich udziału – nie pomagało. Uratował mnie generał Petelicki z shotgunem.
Obudziłem się i dotarło do mnie, że za naszych czasów nie było wizyty Sekretarza Stanu w Polsce. Mogłem we śnie użyć tego argumentu. Nie użyłem. I to jest zła informacja.

2. Oj, gdyby twórcy polityczno-plotkarskich tygodnikowych rubryk wiedzieli z kim się spotkałem – mieliby używanie. Nie wiedzą. Więc mieć używania nie będą.
Po południu, w doborowym towarzystwie ruszyliśmy na północ. Kierowca wybrał siódemkę. Przyznał, że przed laty zrobił trasę do Gdańska w 2:40. Ładą Samarą. Nie miałem nigdy łady. Trochę szkoda, bo ta kwadratowa jakoś mi się podobała.
W okolicach Mławy stanęliśmy na popas. Zamówiłem barszcz. Był niedobry. Placki ziemniaczane. Były niedobre. Poprawiłem niedobrą mrożoną pizzą. Jak szaleć to szaleć.
Przez bar przewijało się towarzystwo trochę jak z Pitbulla. Serialu.

Po drodze dopadła mnie jakaś twitterowo-medialna histeria w związku z odbieraniem panu Grossowi orderu. Histeryczna histeria. Wrażenie było takie, jakby żołnierze GROM-u gdzieś właśnie lądowali, by rzeczony order z klapy wyrywać.
Cóż, jest w kolejce paru poważnych zawodników, których odznaczenia wołają o pomstę do nieba. Pan paranaukowiec wraz ze swoimi wielbicielami mogą więc spać spokojnie.
Procedury nie oznaczają intencji. Niestety nawet poważni ludzie tego najwyraźniej nie chcą zrozumieć. I to jest zła informacja.

3. Wylądowaliśmy w hotelu Haller w Pucku. Hotel sprawiający wrażenie bardzo nowego. Co właściwie zabawne – postawiony był przy wsparciu Funduszu Rybackiego.

Ciekaw jestem, czy by się udało wydatkować środki z Funduszu Rybackiego na budowę skoczni narciarskiej gdzieś w Tatrach. Właściwie to nie tyle jestem ciekaw, co – jestem przekonany, że jakoś by się dało.

Razem z Nadwornym Fotografem poszliśmy nad Zatokę na spacer. Ale ciemno było, choć oko wykol. I to jest zła informacja

W łazience przez chwilę nienawidziłem projektanta wnętrz, który wymyślił, żeby uchwyt słuchawki prysznica umieścić tak, by woda się lała poziomo. Dość szybko nienawiść przeszła mi w podziw. Miał gość fantazję.
Równie ciekawym pomysłem była szafka na minibarową lodówkę. Pusta w środku. Ja tam od minibarów trzymam z daleka. Czego i Państwu życzę.