1. Arłukowicz powiedział mądre zdanie. Złą informacją jest, że tylko jedno. W „Kawie na ławę” mówił o tym, że pigułka dzień po nie może zastępować antykoncepcji. Że można ją stosować wyłącznie w sytuacji wyjątkowej.
Łatwo to zrozumieć, kiedy się czyta w ulotkach tych pigułek, że do lekarza należy iść, jeżeli skutki uboczne będą trwać dłużej niż dwa miesiące. To znaczy, że producentowi nie mieści się w głowie, że ktoś będzie próbował stosować je częściej. A jak będzie w rzeczywistości?
Jestem na tyle stary, żeby pamiętać czasy, gdy za antykoncepcję robiła aborcja. Początek lat dziewięćdziesiątych. Bardziej to było popularne wśród kolegów, niż koleżanek.
Dzisiejsze piętnastolatki nie są raczej mądrzejsze od ówczesnych dwudziestolatków. Zasadniczo piętnastolatki nie są jakoś specjalnie mądre. Poza wyjątkami, rzecz jasna. Ale wyjątki, jak sama nazwa wskazuje, nie są zbyt popularne. Nie pozwalamy piętnastolatkom palić, nie pozwalamy pić alkoholu, nie pozwalamy prowadzić samochodów, nie pozwalamy kupować Red Bulla, generalnie na mało im pozwalamy, a nagle wymagamy od nich, żeby by byli odpowiedzialni za swoje zdrowie. Od wszystkich piętnastolatków. I od tych, którzy są jak dorośli, i tych, którzy wciąż nie przestali być dwunastolatkami.
Nasza ulubiona Anna Maria Żukowska tłumaczyła, że po pierwsze nie przy antykoncepcji awaryjnej czas ma znaczenie, więc nie można czekać na termin u ginekologa, po drugie wizyta może kosztować i pięćset złotych, a młodzież nie ma kasy. Od przedstawicielki sejmowej lewicy wolałbym chyba słyszeć, że będzie walczyć o dostępność lekarzy ginekologów. Byłoby to oczywiście bardziej skomplikowane. Wolny dostęp do pigułek dzień po jest prostszy. Rzekł bym: po korwinowsku prostszy. Jestem sumie w stanie sobie wyobrazić rodziców, którzy są pomysłem zachwyceni, gdyż spada z nich odpowiedzialność. Nie będą musieli wiedzieć o wpadkach swoich dzieci. Dzieci będą to załatwiać we własnym zakresie. Ci sami rodzice zachwyceni są też likwidacją zadań domowych, ale to już inna historia.
2. Drugi temat w „Kawie”. Czy Kamiński był torturowany. Przecież tysiące ludzi karmionych jest sondami. Nikomu się nie chciało zajrzeć do konwencji. I to jest zła informacja. Gdyby komuś się chciało zajrzeć (mnie to się marzy, że w takich sytuacjach robi to Konrad Piasecki i potem wyszydza nieprzygotowanych polityków, ale w tej konwencji programu to tak nie działa), to by wiedział, że argumentacja w tej dyskusji jest z dupy. Albowiem Konwencja Narodów Zjednoczonych przeciwko Torturom i Innym Okrutnym, Nieludzkim lub Poniżającym Traktowaniu lub Karaniu, częściej nazywana Konwencją przeciwko Torturom, przyjęta przez Zgromadzenie Ogólne ONZ 10 grudnia 1984 roku, definiuje tortury jako: każdy akt, przez który celowo zadaje się silny ból lub cierpienie, fizyczne lub psychiczne, osobie w celu uzyskania od niej lub od osoby trzeciej informacji lub przyznania się, w celu ukarania jej za czyn, który osoba ta lub osoba trzecia popełniła lub jest podejrzana o popełnienie, lub zastraszenia lub przymusu, lub z jakiegokolwiek powodu opartego na dyskryminacji dowolnego rodzaju, gdy taki ból lub cierpienie jest zadawane przez funkcjonariusza publicznego lub inną osobę działającą w imieniu państwa.
Czyli to, czy coś jest torturą, wynika z celu, a nie formy działania. Prosty przykład. Źli i brzydcy Amerykanie torturowali swoich więźniów puszczając im muzykę z jakiejś kreskówki, a miliony dzieci oglądały te kreskówkę i nie były torturowane. Mam nadzieję, że to jest jasne, bo nie chce mi się wypisywać kolejnych przykładów. Na przykład dentysty, który nie torturuje. Chyba, że torturuje, bo jego działanie, wykonywane na polecenie kogoś, kto działa w imieniu państwa, ma zastraszyć czy dyskryminować.
3. O, wszystkie dzisiejsze negatywy będą z jednej „Kawy na ławę”. Trzecia sprawa. Pegasus. Konrad opowiadał straszne herezje, choć nie ma się specjalnie czemu dziwić, bo generalnie na ten temat prawie wszyscy, zwłaszcza ci zainteresowani, herezje opowiadają. Ale po kolei. Dawno, dawno temu, w 2015 roku, miałem szkolenie kontrwywiadowcze. Bardzo fachowy człowiek z Abwehry (ciekawem czy twórcy nazwy ABW, nazwali ją w ten sposób ze świadomością, że szybko tak będzie nazywana) opowiadał nam, co się może stać, jeżeli nie będziemy uważać. Tłumaczył, że na każdy telefon można się włamać, z każdego telefonu można skopiować zawartość, każdy telefon można przejąć, uzyskując dostęp do jego mikrofonu, czy kamery. Dlatego też trzeba uważać, co się na telefonie ma. Sugerował, żeby wyjeżdżając za granicę, zwłaszcza do krajów, które nie są specjalnie przyjazne, specjalnie przygotowywać telefon, by na przykład nie mieć całej książki telefonicznej, korespondencji mejlowej etc. To był rok 2015, kiedy o Pegasusie nikt jeszcze nie słyszał. Parę lat później, kiedy o Pegasusie słyszeli już wszyscym zapytałem go, co to za narzędzie. Odpowiedział, że działa jak dziesiątki innych, z tą różnicą, że bardzo łatwo się można włamać na iPhone, co wcześniej tak łatwe nie było.
Tłumaczył że od kiedy źli ludzie przestali się komunikować za pomocą SMS-ów i rozmów telefonicznych, ci dobrzy, którzy tych złych ścigają, używają narzędzi, które umożliwiają śledzenie komunikacji przez WhatsApp, Signal, Telegram etc. Najłatwiej jest czytać tę komunikację bezpośrednio na telefonach, bo wtedy nie jest kodowana.
Pegasus nie ma w sobie nic specjalnie diabelskiego, poza tym, że się można łatwo włamać na iPhone, co wcześniej, przy użyciu innych narzędzi, było dużo bardziej czasochłonne.
News, że telefon Brejzy był dotknięty Pegasusem to żaden news. Co to znaczy? To znaczy, że był tego powód wystarczający do przekonania sędziego, by wyraził na to dotknięcie zgodę. Jakby to powiedzieć, samo bycie opozycyjnym politykiem nie daje immunitetu od śledztw, które mogą się zakończyć zarzutami karnymi.
No i jeszcze jedna rzecz, trudno mi uwierzyć, żeby służby działały nielegalnie – w znaczeniu, żeby stosowały technikę bez zgody sądu, również trudni mi uwierzyć, żeby służby specjalne ciekły do mediów materiałami uzyskanymi za pomocą tej techniki. Jestem się gotów założyć, że to, co wyciekło, wyciekło na następnym etapie. Z prokuratury. Bo prokuratorzy mają w naszym systemie zupełnie inną pozycję.
Sąsiad Tomek odkrył, że w grzejniku był bezpiecznik termiczny spalony. Za jakieś pięć złotych uda się naprawić grzejnik, który z niewiadomych przyczyn kosztował półtora tysiąca. Vivat Zero waste!