środa, 30 marca 2016

28 marca 2016



1. Postanowiłem przełożyć koła z 750 do 735, gdyż opony na tych pierwszych były wyraźnie lepsze. Wymiana koła w samochodzie osobowym wymaga wykonania serii czynności w pewnwj kolejności. Najpierw trzeba poluzować śruby. Później po zablokowaniu przynajmniej jednego z kół za pomocą podnośnika unieść samochód. Wtedy odkręcić śruby, zdjąć koło, założyć nowe, wkręcić koło nowe, wkręcić śruby, spuścić samochód, przykręcić śruby. Przy przekładaniu kół z jednego do drugiego auta trzeba czynności te wykonywać w obu naraz.
Więc zacząłem od luzowania śrub. Najpierw w 750. Udało się. Później w 735. Tył poszedł stosunkowo łatwo. Z lewego przodu udało się z trzema. Zostały dwie. I to była zła informacja.

2. Znalazłem nasadową 17, przedłużkę, grzechotkę i rurę, by ramię przedłużyć. Jedna poszła. Druga nie. Włożyłem drugą rurę. Kręcę. Strzeliła grzechotka. Wyszukałem takie coś, co się wkłada w to coś, co się nasadza na śrubę i z tego czegoś pod kątem prostym wystaje pręt. Pręt przedłużyłem jeszcze dłuższą rurą. Cięgnę – pręt się gnie. Czyli nic z tego nie będzie. Poszedłem do sąsiada Gienka. Wyszukał lepszy klucz, lepszą grzechotkę. Odkręcił. Przechodzimy na drugą stronę. Poszły cztery. Jedna nie chce. Zaczynają się rozsypywać kolejne klucze. Do akcji włączył się szwagier sąsiada Gienka – Darek. Męczymy kolejne klucze. Bezskutecznie. Główka śruby zatraca powoli swój wielokątny kształt. Darek mówi, że bez spawarki nie pójdzie. Znaczy – trzeba do śruby dospawać nakrętkę. Spawarki nie ma. Trzeba czekać na to, aż z Zielonej wróci Tomek. Zięć sąsiada Gienka.
[tu upływa parę godzin, które schodzą nam na powolnych przygotowaniach do wyjazdu]

Wraca z Zielonej Tomek. Nieźle wygląda w garniturze. Patrzy na śrubę, mówi, że trzeba spróbować z kluczem pneumatycznym. Bierzemy wózek od Gienka i jedziemy do garażu, który kiedyś był pierwszym warsztatem Tomka. Ładujemy na wózek sprężarkę i jedziemy nazad.
Przy aucie się okazuje, że nie wziąłem przewodu ciśnieniowego. Wracam więc do garażu. Po drodze się okazuje, że jednak go wziąłem, tylko po drodze spadł z wózka.
Podpinamy kompresor, zakładamy klucz. Przychodzi przyszły zięć Gienka. Mówi, że to nie zadziała, bo kompresor jest zbyt słaby. Nikt się tym nie przejmuje, bo mówi to po niemiecku – jest wszakże Niemcem. Próbujemy – nie idzie. Potem zaczyna, z tym, że nie tyle odkręcać, co okręcać się wokół śruby. Rozpoczynamy akcję spawarka. W ostatniej chwili przed wyruszeniem ekspedycji do garażu po spawarkę Tomek pyta, czy auto jeździ. Jeździ. Rezygnujemy więc z wiezienia spawarki. Jadę pod garaż. Na podwórku trzeba wykonać prosty Sokoban, bo na drodze stoi Polo. Nie ma do niego kluczyków, kierownica jest zablokowana. Przepychamy go więc najpierw do przodu, by mogła minąć go beemka, później do tyłu, by beemka mogła podjechać pod garaż.
Przychodzi Józek, ojciec Tomka. Pyta, co robimy. Mówimy, że nie możemy odkręcić śruby. Mówi, że ją odkręci. My odpowiadamy: dobra, dobra. Bierze młotek słusznej wielkości. Nieco mniejszy stalowy pręt. Wali młotkiem w przyłożony do śruby pręt. Później odkręca śrubę palcami.

Lat temu ze dwadzieścia. Na zwierzynieckim Placu na Stawach była budka z artykułami żelaznymi. Sprzedawał w niej siwy pan z siwą brodą. Wszedłem tam kiedyś byłem po przysłowiowe kilo gwoździ [nie pamiętam przysłowia o kilogramie gwoździ, ale w dzisiejszych czasach 'przysłowiowe' może być wszystko]. Nim się zdążyłem odezwać siwy pan patrząc na mnie powiedział: Bez majzla i młota chujowa robota. Czym mogę panu służyć?
I to był znak, którego naonczas nie dostrzegłem. I to jest zła informacja.

3. Zmieniłem koła. Auto mi w międzyczasie spadło z podnośnika. Bez strat w sile żywej i sprzęcie Bogu dzięki. Ruszyliśmy koło dwudziestej. Planowaliśmy o piętnastej. Przez pierwsze sto kilometrów tłukły się koła, a przynajmniej prawe przednie. Dopiero przed Poznaniem kupiłem na stacji odpowiedniej wielkości klucz i koło dokręciłem. Więc się zrobiło przyjemniej. Jechaliśmy i jechaliśmy aż dojechaliśmy do Strykowa, gdzie przed maską wyrósł nam policjant z świecącą na czerwono pałką. Najpierw kazał mi dmuchać w kierunku czegoś żółtego, aż się zapali zielona lampka. Kiedy się zapaliła na zielono po raz drugi pogratulował mi odpowiedzialności i tego, że nie prowadzę po alkoholu. Później koniecznie chciał od Bożeny dokument potwierdzający jej obywatelstwo. Dokument był zagrzebany w bagażniku, więc musiało mu wystarczyć nasze oświadczenie. Do końca miał z tym jakiś problem. Ale większym było, że się okazało, że zamiast potwierdzenia posiadania polisy OC, Bożena wydrukowała przez pomyłkę potwierdzenie wpłaty, na którym był numer polisy, ale nie było numeru rejestracyjnego auta, które ta polisa dotyczyła. Czyli mandat. Pan policjant bardzo chciał tego mandatu nie nakładać, sugerował, byśmy poszukali w mejlach, czy nie ma gdzieś polisy wersji elektronicznej – nie było. Więc potwierdził w CEPiK-u, że polisa jest, wypisał mandat, powiedział, że auto piękne. I się pożegnaliśmy.
Złą informacją jest, że trwało to wszystko z pół godziny. Więc zamiast być w domu koło północy, byliśmy przed pierwszą.

27 marca 2016




1. Świąteczny poranek rozpocząłem od rodzinnej scysji. Nikt poza mną nie był zainteresowany co do powiedzenia mają bardziej lub mniej światłe umysły polskiej polityki.
Rodzina miała rację – niczego się nowego nie dowiedziałem. I to jest zła informacja.
Wczesnym popołudniem nawiedzili nas goście. Poznany w Bukareszcie właściciel pałacu w Bojadłach wraz z rodziną. Poprzednim razem byli w okolicach Bożego Narodzenia, więc ich wizyty około świąteczne stają się tradycją. Poplotkowaliśmy na tematy z pogranicza kultury, sztuki i dyplomacji. Było miło.

2. Udało się nam zrobić świątecznie dobry uczynek.
Właściwie przypadkiem, stojąc na ganku usłyszałem dochodzące z rynny dziwne dźwięki. Byłem przekonany, że mi się zdawało, żeby nie kot, który najwyraźniej też je usłyszał. Dziwne dźwięki zawsze będą mi się kojarzyć z pionierskim obozem o swojsko brzmiącej nazwie „Артек”. Chyba w liceum była czytanka o tym, że ktoś będąc na owym obozie wyszedł na plażę i usłyszał странные звуки czyli dziwne dźwięki. Tamte dźwięki wydawał delfin i na pewno nie brzmiały jak te, które wydała rynna.
Wezwałem dziewczyny i zaczęliśmy odkręcać rewizję [czy jak się ta zatkana blachą dziura w rynnie nazywa]. Odkręcała się słabo, bo śruby były zardzewiałe. W końcu się udało. Zdjęliśmy blachę i nic, bo za nią było pełno czarno-brązowej masy powstałej z błota, opadłych liści i czegoś innego, nad czego pochodzeniem woleliśmy się nie zastanawiać.
Trochę z duszami na ramionach zaczęliśmy wydłubywać tę masę wydłubywać kijaszkiem, przy każdym dłubnięciu się zastanawiając, czy ze środka nie wyskoczy jakiś zmutowany krokodyl. Albo co. Wielki robak. Albo mrowie małych. Albo wąż. No więc dłubiemy i dłubiemy. W końcu przedłubaliśmy się na drogą stronę. I wtedy z rynny wyleciał ptak. Znaczy wyleciał to za słabo powiedziane. To było 'wyleciał' do kwadratu. Brakuje mi słowa. Prosto na najwyższe drzewo nad ruinami remizy. Na najwyższą gałąź. Gdyby to była kreskówka – historia wyglądałaby tak: ptak [ciemny, nieco większy od wróbla] wieczorem zapił. Usiadł na dachu. Przysnął. Zsunął się do rynny. Stamtąd do rury spustowej [jak się ta pionowa rynna fachowo nazywa]. Budzi się rano. Ciemno, ciasno, trochę śmierdzi. Wysoko nad głową jasny punkt. Podlecieć się nie da. Wyspindrać też nie za bardzo. Jedyne, co może robić, to sobie obiecywać, że już nigdy kropli alkoholu do dzioba nie weźmie. Do tego kac, czyli suszy. No nie jest dobrze. Ten stan trwa. Nie jest dobrze.
W pewnym momencie słychać coś spod spodu. Pierwsza myśl – coś zaraz wylezie i zje. Ale może to i lepiej, bo przestanie suszyć. Nagle czuć świeże powietrze. Ziemia się usuwa spod nóg. Światło. Trzeba spierdalać [nie ponoszę odpowiedzialności za wyrazy, jakie myśli sobie ptak]. Ptak leci. Na najwyższą gałąź. Siada. I zaczyna puszczać wiąchę za wiąchą. Wśród słów niecenzuralnych cenzuralne jest tylko 'nie wierzę'.
A my mamy dwa sukcesy: uratowany ptak i wyczyszczona rynna.

3. Wpadłem wieczorem na chwilę do sąsiadów. Darek, szwagier Gienka ma brodę większą ode mnie. Niestety zamierza ją zgolić. Z dużą to będzie dla świata stratą, bo świetnie z tą brodą wygląda.
Jego żona, pielęgniarka na m.in. SOR-ze opowiedziała dykteryjkę o tym, że powiat nie płacił okolicznym izbom wytrzeźwień za usługi, więc izby przestały delikwentów z powiatu przyjmować. Co więc robi z nimi Policja? Przywozi ich do szpitala, gdzie zajmują łóżka aż dojdą do siebie. Wszyscy zadowoleni – delikwenci, bo nikt od nich nie egzekwuje kasy, do tego lepiej są traktowani niż na izbie. Powiat, bo problem ma załatwiony. Policja, bo nie musi kilometrów robić. Prawie wszyscy, bo personel szpitalny musi się z pijaczkami użerać. A, kiedy się użera – nie może się zajmować tym, czym się zajmować powinien przede wszystkim.
Nadworny Fotograf, który mi właśnie patrzy na ręce [kiedy to piszę] skomentował, że PRL jest wiecznie żywy. I to jest zła informacja.

poniedziałek, 28 marca 2016

26 marca 2016


1. Śnił mi się Pałac. Nieco zmodyfikowany. Na przykład wyposażony w dziwną kolejkę z wagonikami wielkości deskorolek, na których się siadało i było wiezionym przez dziwne korytarze. Przy okazji śniła mi się też polityka, ale o tym już pisać nie będę.
Po późnym śniadaniu wróciliśmy do układania parkietu. Wieczorem wsypałem do trociniaka sieniawskie brykiety z brunatnego węglą, jakoś mi się udało je rozpalić. Płonęły przez jakieś dwanaście godzin. Nagrzały powietrze na tyle, że klepki przestały się aż tak prężyć.
Układaliśmy, aż się okazało, że zaraz braknie kleju. Bożena wsiadła w auto i pojechała z dziewczynami do Mrówki. My układaliśmy dalej. Po chwili zadzwoniła, że Mrówka klejów do parkietu już nie sprzedaje. Bo kiedyś próbowała na tyle bezskutecznie, że musiała wywalić, bo się na półce zestarzał.
W każdym razie klej się skończył zanim my skończyliśmy. I to jest zła informacja. Dobrą jest, że parkietu nie braknie. Nawet zostanie. Może na jakiś pokoik na strychu.

2. Przenieśliśmy się przed dom, gdzie Bożena z dziewczynami wygrabiała liście spod grabu. Udało nam się sprzątnąć całkiem sporą powierzchnię. Pogoda była idealna do palenia liści. Było sucho i prawie nie wiało, więc nie było niebezpieczeństwa, że zadymimy całą przedświątecznie posprzątaną wieś.
Zatęskniliśmy za dyrektorem Zydlem, który już wielokrotnie dowiódł swoich talentów w grabieniu. Z tym, że to grabienie jest ogrodniczym tego słowa znaczeniu. Dawno go u nas nie było. I to jest zła informacja.

3. Niestety nie udało się uniknąć rodzinnych rozmów o polityce. Berlińska wersja narracji na temat wydarzeń kolońskich brzmi: po śledztwie się okazało, że wiele z tamtych kobiet kłamało.
Za to o pani Merkel mówi się, że nie będzie kanclerzem, bo popełniła błąd.

Wieczór tak mi się przeciągnął, że zobaczyłem jak zegarek w komputerze przeskakuje z 01:59 na 03:00. I to jest zła informacja.  

niedziela, 27 marca 2016

25 marca 2016



1. Z łóżka wyrwało mnie dwóch panów w niebieskich, niezbyt czystych Verschalungach [nie mam pojęcia dlaczego tak w mojej tradycji nazywa się ubiór roboczy]. Przyjechali terenowym fordem z drabiną na dachu. Fordem z napisem „Pogotowie Energetyczne”. Przyjechali przeprosić za śliwki. Było trochę jak w kreskówce. [Ostatnio w strasznie dużej liczbie sytuacji widzę kreskówkę, znaczy widzę, jak by wyglądały, gdyby były kreskówką]. Panowie się wiercili, wzrok im uciekał w stronę ziemi. Mówili, że to nie oni osobiście, ale szef im kazał podjechać i powiedzieć, żebyśmy napisali pismo. Pojechali.
Później przyjechało dwóch kolejnych. Matizem. Ci mieli krawaty. Kilka razy użyli zwrotu „mleko się rozlało”. Coś tam tłumaczyli, że drzewa były wysokie i było zagrożenie. Innymi słowy śliwki od czasu, kiedy je ostatnio widziałem urosnąć musiały do metrów pewnie z siedmiu. I, że pukali ale nikt nie otwierał. Nic dziwnego, bo nas nie było. Swoją drogą, jeśli się spóźnimy z płatnością – świetnie wiedzą jak nas znaleźć. Jeden z panów w krawatach próbował tłumaczyć, że jakoś byli w prawie. Niesłusznie rzecz jasna. Drugi go tonował. Stanęło na tym, że mamy napisać pismo. I drugie – żeby uregulować stan prawny. Bo słupy stoją bez żadnej umowy.
Złą informacją jest, że śliwki od tego wszystkiego nie odrosną.

2. Akumulator się naładował na tyle, że 750 zapaliła. Najpierw pracowała chyba połowa cylindrów. To i tak więcej, niż na przykład w nowych volvo. Wyturlałem się szopy. Silnik zaczął pracować normalnie. Do tego naprawił się wentylator nawiewu. Żywotność modelu E32 jest niesamowita.
Pojechaliśmy do Gminy kontynuować rozmowy o subwodomierzu wody gospodarczej.
Wpadliśmy na Wójta. Zobaczył nas, zaczął monolog. Zaczął od Trybunału Konstytucyjnego, potem było o niskim poziomie klasy politycznej, że politycy są beznadziejni, do tego otaczają się samymi miernotami. Później było o sześciolatkach, że tylko kłopot ma, że nie wolno słuchać ludzi, bo nic nie rozumieją, że władza jest od tego, żeby podejmować decyzje. Potem wrócił do Trybunału, że nie ma nic ważniejszego niż prawo. Opowiedział, o tym, że kiedyś wprowadzono przepis, że gminy musiały zapłacić podatek gruntowy od jakichś gminnych dróg. Sobie. Wójt nie płacił. Przyszła kontrol – kazała zapłacić. W związku z tym, że Gmina sobie zapłaciła, wzrosły jej przychody. Więc cofnięto jej subwencję. Wójt dowiedział się, że inne gminy gdzieś na wschodzie Polski wymyśliły, że jeżeli wstecznie zmienią te drogi w jakieś inne, które od podatku są zwolnione, to nie będą musiały płacić. Tak to zadziałało. Chciał zrobić tak samo, ale mu nie pozwolono – bo prawo nie może działać wstecz. Na wschodzie Polski może, na zachodzie – nie. Nie za bardzo zrozumiałem, jaki to miało mieć związek z Trybunałem, ale właściwie nie ma się czemu dziwić.
Wójt mówił chyba z godzinę. Bożena bohatersko próbowała z nim dyskutować. Z takim sobie skutkiem. Generalnie przedstawiciela władzy samorządowej z długim stażem poznać można po nienawiści do władz państwowych. Zwłaszcza ustawodawców. I to jest zła informacja.
Wójt poprosił mnie o pomoc w jednej gminnej sprawie. Cóż, jako miernota z otoczenia polityków mogę sobie z tym nie poradzić. Ale na pewno będę się starał. Niech lokalna społeczność ma ze mnie jakiś pożytek.

3. Wieczorem Józka wywarła na mnie presję i wróciliśmy do przerwanego ze dwa lata temu procesu układania parkietu. Chyba nadam rzeczonemu imię Muzeum Narodowego w Krakowie. Gmachu imię. Toutes proportions gardées – powstawały w podobnym tempie.
Jednym okiem obejrzałem początek „Golden Eye”. Nie wiem który raz. Z tym, że po raz pierwszy dotarło do mnie, że Bond nie mógł szybując dogonić samolotu. I to jest zła informacja.
Widziałem kilkadziesiąt lat temu etiudę filmową o tym, jak jeden pan opowiedział dowcip: przychodzi facet do lekarza z bandażem na nodze. Lekarz pyta – co się stało? Ten odpowiada, że się w głowę uderzył. Lekarz pyta – a dlaczego bandaż na nodze? Zsunął się – odpowiada facet. No i film był o tym, że w towarzystwie, któremu ten dowcip pan opowiadał, był inny pan, który zaczął tłumaczyć, że to niemożliwe, żeby się bandaż z głowy na nogę zsunął. No i później do opowiadacza wydzwaniał, że się konsultował z różnymi lekarzami i też mu potwierdzili, że się bandaż z głowy na nogę zsunąć nie może.
Więc Bond nie mógł dogonić tego samolotu, przyspieszał z przyspieszeniem ziemskim, a samolot miał pracujący silnik. No po prostu nie mógł. 




sobota, 26 marca 2016

24 marca 2016




1. Mamy w piwnicy kolekcję automatycznych pralek. Pierwsza przyjechała z meblami po ś.p. teściowej mojego stryja. [Stryj jest tak podobny do Gorbaczowa, że kiedy go spotykałem na ulicy myślałem: O, Gorbaczow! Ale tylko przez chwilę: Nie to jednak niemożliwe, żeby krakowską ulicą szedł Gorbaczow! No tak, to wujek Janusz!] Pralka była marki Indesit. Ładowana od góry. Najpierw szlag trafił jej grzałkę. Nie był to wielki problem, bo w zimnej wodzie też trochę prała. Później urwał się pasek. Wtedy Józka przywiozła z Berlina pralkę marki, której nie pamiętam. Z nią problem polegał na tym, że zawieszała się jedna ze szczotek. Musiałem ją rozbierać, wyciągać silnik, później składać. Tak często, że w końcu przestałem zakładać obudowę. Działała do momentu, kiedy szczotka przestała się dać poprawiać.
Wtedy prać zaczął Siemens od naszego kolegi, który raczej woli być anonimowy, żeby jego znajomi nie zarzucili mu, że wspiera niszczenie demokracji. Siemens podróżujący. Bożena miała go ze sobą w Pradze, czyli [poza drogą z fabryki do sklepu] przejechał z Warszawy do Rokitnicy, z Rokitnicy do Pragi [przez Drezno]. No i z Pragi do Rokitnicy. Siemens prał, aż dęba stanęło łożysko bębna. Ostatnią pralką była miniaturowa Candy od tego samego kolegi, którego nazwiska nie wymienię. Kolega pożycza mi smoking, w którym godnie reprezentuję Najjaśniejszą.
Miniaturowa Candy działała najkrócej. Puściłem pranie. Wracam po godzinie. W piwnicy śmierdzi spalenizną, w bębnie woda, do tego się okazało, że wywalony został bezpiecznik.
Nie wiem, co bardziej mnie przeraża – konieczność pozyskania kolejnej pralki, czy wynoszenie tych, co są z piwnicy. W każdym razie brak sprawnej pralki to zła informacja.

2. Postanowiłem wyprowadzić 750 na spacer. Akumulator okazał się martwy. Przez dobra pół godziny walczyłem z zamkiem w stodole zwanej stołówką, przedłużaczem, prostownikiem. Diody na prostowniku sugerowały, że akumulator nie chce współpracować. Postanowiłem się tym nie przejmować. I dobrze – po godzinie się okazało, że coś tam się naładował. Nie na tyle, żeby zapalić – ale zawsze coś.

Przyjechali panowie hydraulicy z Gminy. Weszli do piwnicy, popatrzyli na rury i stwierdzili, że nie założą wodomierza, bo rury mamy w technologii niekompatybilnej z ich technologią. I to jest zła informacja.

3. Wracając do pożyczanego od anonimowego kolegi smokingu. Świat schodzi na psy. Na oficjalnych posiłkach w Pradze i Budapeszcie wystarczał ciemny garnitur. Dobrze, że jeszcze na świecie są miejsca, gdzie należy [no dobra – poddam się dyktatowi purystów i nie napiszę 'ubierać'] zakładać frak.
Jest gdzieś na jakiejś wyspie placówka dyplomatyczna. Złożenie listów uwierzytelniających wymaga tam białego fraka ze złotym lampasem. Nikt oczywiście sobie takiego nie szyje ale jest na tej wyspie wypożyczalnia białych fraków ze złotym lampasem. Nie wiadomo, czy nie należy ona aby do jakiegoś krewnego gubernatora, który rzeczone listy przyjmując wymaga fraka białego ze złotym lampasem.
Oficjalne śniadanie czeski Prezydent wydał na Hradczanach. Do stołu podawali uczniowie jakiejś gastronomicznej szkoły – taka tam ponoć tradycja. Jednej dziewczynce coś się potłukło. Po wszystkim czeski Prezydent podszedł do niej i powiedział, żeby się nie przejmowała. To pewnie też tradycja.
Młodzież była strasznie zaangażowana. Blada, z wypiekami. 
Najpierw było wino białe. Później czerwone. Białe wypiłem, skosztowałem czerwonego. Przyszedł młody człowiek z piwem. Jak tu odmówić. Dopiłem czerwone. Piję piwo. Kelner nalewa mi czerwone. Trochę się zdziwiłem. Po chwili nalewa białe. Nie lubię, kiedy się dobro marnuje. Już miałem się zabierać za wypicie wszystkiego, co przede mną stało, kiedy skonstatowałem, że jeżeli wypiję, to mi znowu naleją. Więc przestałem. Nie dam z siebie zrobić Syzyfa.

Jednym z gości był poprzedni prezydent Czech, pan Klaus. Słyszałem historię, że kiedy był ministrem finansów doprowadził do tego, że państwo gwarantowało kredyty dla właścicieli odzyskiwanych kamienic. Dzięki temu wyremontowane praskie kamienice są własnością czeskiej klasy średniej, a nie – jak w Warszawie – dziwnych deweloperów z obcym kapitałem, którzy dość tanio odkupywali je od właścicieli. Czesi mają klasę średnią, my za to znanego i cenionego w świecie profesora Balcerowicza. Znaczy wygrywamy. I to jest zła informacja.



piątek, 25 marca 2016

23 marca 2016


1. Coś mi się śniło. No dobra – śniła mi się praca. Sugestywnie. Tak sugestywnie, że budząc się byłem przekonany, że w pokoju ze mną śpi kilka osób. Osób o dość ważnych funkcjach.
W 1987 roku, w czteroosobowym, kempingowym domku nad jeziorem Głębokim spaliśmy w chyba 20 osób. Na każdego przypadał pasek podłogi szerokości 40 cm. Zasadniczo, w tym standardzie moglibyśmy zakwaterować cały Pałac z częścią Kancelarii.
Jezioro Głębokie jest za Międzyrzeczem.
Zrobiłem sobie wtedy dziurę w nodze czymś, co specjalnie zostało zaprojektowane, by dziurawić nogi. Do dziś mi zresztą została blizna. Łaziłem w okolicach natenczas ruskiej bazy w dzisiejszej Kęszycy Leśnej, szukając Panzerwerków cofniętych względem linii. Znaczy – łaziłem po krzakach. Krzaki pachniały kijowskim metrem – do ruskiej bazy szła bocznica, której podkłady zakonserwowane były takim samym zajzajerem jak te z metra. Znaczy, wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to za zapach, bo w Kijowie pierwszy raz byłem dopiero rok później.
Panzerwerki były dwa. Oba [chyba] ze stalowymi klatkami schodowymi. Stalowe klatki schodowe mają to do siebie, że po czterdziestu paru latach potrafią tak zardzewieć, że częściowo znikają. A, że wcześniej ktoś wysadził to, co nad nimi było i do środka szybu wpadło sporo gruzu – schodów właściwie nie istniały. Trzeba się było wspinać po szybie windy. Dobre trzydzieści metrów. Wyłaziliśmy z kolegą Piromanem. Poszło gładko – po ciemku trudno o lęk wysokości. Było późno, szybko rozpoczęliśmy proces powrotu na kemping. Kilkunastokilometrowy proces.
Następnego dnia łaziłem po krzakach, chciałem zobaczyć co zostało z tego Panzerwerku. W pewnym momencie uderzyłem w coś nogą. Nawet niezbyt mocno. Po chwili poczułem, że w bucie chlupoce mi krew. Zupełnie, jak w góralskiej piosence. Okazało się że porządny, faszystowski potykacz przebijając opinacz komandosa [tak nazywaliśmy będące naonczas na wyposażeniu LWP buty] zrobił mi w nodze sporą dziurę. Niewiele myśląc wepchałem do tej dziury wiszące kawałki skóry, całość obwiązałem urwanym kawałkiem spodni i jakoś dokuśtykałem na kemping.
Centralny odcinek Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego odwiedzałem jeszcze wielokrotnie. Tyle razy, że dziś nie chce mi się tam włazić. I to jest zła informacja, bo nie prowadzam tam gości, na których kilometry podziemnych korytarzy zrobiłyby pewnie spore wrażenie.

2. Pojechaliśmy na Policję. Znaczy najpierw do Gminy. Wójta nie było, więc nie złożyliśmy mu wyrazów uszanowania. Za to wynegocjowaliśmy przyjazd panów, którzy mieli założyć nam wodomierz do wody gospodarczej. Od czasu uruchomienia kanalizacji podlewanie wyraźnie podrożało. Chyba, że się ma założony drugi wodomierz.
Kiedy ruszaliśmy do Świebodzina, z budynku Gminy wyszedł Gminny Strażnik. Niósł 20 jajek. Idą Święta.

Na Policji dyżurny kazał nam czekać na dzielnicowego. Siedzieliśmy w holu i obserwowaliśmy wychodzących z pracy pracowników komendy. Strasznie skrzypiały drzwi. Inaczej, kiedy się otwierały, inaczej kiedy zamykały. Na ścianie wisiał alkomat. Z instrukcją. Przez chwilę chciałem się skontrolować, ale pomyślałem, że nie ma co kusić losu. Jeszcze by się okazało, że mój organizm sam z siebie, wewnętrznie nie dość, że fermentuje, to jeszcze destyluje i to dlatego ciągle jestem taki zmęczony.

Przyszły dwie panie. Wyszedł do nich policjant. Tłumaczył, że jeśli ojciec dziecka przychodzi pijany i się awanturuje, to trzeba wezwać patrol. I patrol ojca dziecka zawiezie na izbę, bo dziecko musi mieć spokój.

Później ze środka komendy wyszedł niezupełnie ubrany pan i zapytał dyżurnego o jakieś klucze. Ten odpowiedział, że ktoś ich jeszcze nie oddał. Niezupełnie ubrany na to, żeby oddał, bo jak nie, to go w łeb walnie młotkiem. Przez chwilę się zastanawiałem, czy to nie groźby karalne, ale szybko przestałem – pan niezupełnie ubrany na pewno żartował. Inaczej dyżurny by inaczej zareagował.

W końcu przyjechał dzielnicowy. Właściwie dwóch. W tym jeden nasz. Sympatyczny młody człowiek, inteligentny, mówiący po polsku. Właściwie dlaczego się nie cieszyć z oczywistych rzeczy.

Bożena zaczęła zgłaszać podejrzenie popełnienia. W związku z rozmiarami szkód okazało się, że jest problem. Otóż zniszczenie drzew w ogrodzie, niezależnie od ich wartości to wykroczenie. W sadzie – przestępstwo. Wszystko rozbijało się chyba o definicję sadu. Czekaliśmy, aż się odezwie jakaś pani policjantka, która się na tym zna. Czekaliśmy i czekaliśmy. Для поддержения разговора zapytałem, czy bardzo im przeszkadza wakat na stanowisku Komendanta Głównego. Popatrzyli na mnie, jak na idiotę. –Może w Warszawie widać problem – odpowiedzieli.
Czekaliśmy. Znaczy Bożena czekała, bo ja pojechałem na dworzec po dziewczyny. Przyjechały. Koło przejścia, którym nie można przechodzić [przechodzi się sprawdzając wcześniej, czy nie stoi SOK] stał kontener na śmieci. Stał i dymił. Śmierdząco. Moja świętej pamięci babcia miała wdrukowany w przedwojennym gimnazjum strach przed chemicznym zapachem. Kiedyś przysposobienie obronne to było coś. Za moich czasów – już nie. W każdym razie nie czułaby się na tym dworcu komfortowo. Mimo iż szarą podkładową farbą odmalowano zadaszenia peronów i wejścia do podziemnego przejścia. Zawiozłem dziewczyny do Tesco i wróciłem na komendę. Jednak wykroczenie.
Bożena podpisała papiery i się pożegnaliśmy.

W Mrówce kupiliśmy węglarkę, szufelkę i jakiś nawóz. Wszedłem do Neonetu pooglądać telewizory. Podszedł pan sprzedawca. Powiedziałem, że szukam telewizora 4K z tunerem satelitarnym. Zaczął mi tłumaczyć, że od tunerów satelitarnych się teraz odchodzi. Jestem najwyraźniej starej daty. I to jest zła informacja. W Tesco przeczytałem tekst „Wprost” o Kindze. Red. Miziołek napisała, że Kinga była w Pradze budząc zainteresowanie czeskich mediów. Kingi w Pradze nie było. Ale właściwie jakie to ma znaczenie.

3. Wróciliśmy do domu. Chwilę po nas podjechał radiowóz z dzielnicowymi. Skoda Octavia. Z drzwi schodziła farba. I to jest zła informacja. Choć może raczej była to naklejona biała folia.
Poszliśmy za zwaną stołówką stodołę. Modus operandi szybko pozwolił im wskazać podejrzanego.


czwartek, 24 marca 2016

22 marca 2016



1. Opony stały ostatnio się ważnym elementem mojego życia. Mieliśmy wyjechać w poniedziałek. Jak najwcześniej. Znaczy miałem z pracy wyjść jak najwcześniej. Wyszło jak zwykle. Czyli, że im wcześniej chcę wyjść, tym wychodzę później. 
Wróciłem do domu, zdjąłem ubiór roboczy, przystąpiłem do próby zmiany koła w beemce, gdyż stała na flaku. Gdyby flak był PAX-em [powinno się pisać 'paksem', ale wtedy chyba nikt już by nie zgadł o co chodzi], mógłbym na flaku pojechać do męczygumy. I to byłby plus. Minusem by było, że bym pewnie męczygumy ze sprzętem do zakładania PAX-ów zbyt łatwo nie znalazł.
No więc próbuję zmienić koło. Znaczy najpierw nie mam czym ściągnąć plastikowego dekielka, który zasłania śruby. Szukam. Otwieram schowek. Niczego, co by się nadawało nie ma. Próbuję zamknąć. Przypominam sobie, że już trzy lata temu miałem się zająć naprawieniem zamknięcia, bo prawie nie działa. Prawie – czyli proces zamykania trwa dobre pół godziny, po którym się na czas jakiś zapamiętuje, że schowka otwierać nie należy. Szukam dalej. Bez skutku. W końcu próbuję użyć kluczyk do skrzynki na listy. Skutecznie i bez strat. Próbuję odkręcić śruby. Najpierw po dobroci. Później na siłę. Bezskutecznie. Myślę skąd wziąć kompresor, by na podpompowanym kole dojechać do męczygumy. Bezskutecznie. Wpadam na pomysł wezwania męczygumy samobieżnego. Dzwonię. Mówi, że może być za godzinę. Dobrze. Zaczekam. 
Idę do apteki. W aptece się przypominam sobie, że kartę zostawiłem na stole. Wracam do domu. Wracam do apteki. Moja ulubiona pani mówi, że widziała mnie w telewizji. Że fryzura mnie postarza. Zwłaszcza z tyłu. I to jest zła informacja. 
Przyjeżdża męczyguma. Porządnym kluczem z porządną przedłużką odkręca nieodkręcalne dla mnie śruby. Konstatuje, że jest młodszy od beemki. Na pierwszy rzut oka nie jest to takie oczywiste. Pytam jak idzie mu interes. Mówi, że myślał, że będzie lepiej. Nie znajduje dziury. Zakładamy, że rozszczelniło się przy feldze. Ściąga gumę, smaruje tym dziwnym smarem, zakłada, pompuje. Przed wyważeniem jeszcze raz dokładnie ogląda oponę. Znajduje gwóźdź. Ściąga gumę, wyciąga gwóźdź, łata, zakłada, pompuje, wyważa, przykręca, przeprasza, że tak długo trwało. Bez sensu, bo wcale długo nie trwało. [Gdyby ktoś potrzebował rozwiązać gumowy problem – szczerze polecam 504049142]

2. Z tego wszystkiego pojechaliśmy rano. Beemce należą się nowe amortyzatory, opony, przegląd instalacji elektrycznej. Zestaw naprawczy do skrzyni Suburbana czeka pod Waszyngtonem. Zanim trafi do Poznania, gdzie ta skrzynia leży. A później (już w skrzyni) do Boryszyna, gdzie stoi Suburban – upłynie jeszcze z miesiąc. Jak nie dwa.

Dom zimny. Nim się wypakowaliśmy – zaczął sypać grad. W związku z tym, że sypał na mnie pomyślałem, że lepiej by było, gdyby się dalej zajmował energetyką jądrową. Przestał sypać. Ubrałem gumofilce i udaliśmy się na obchód.
Za stodołą zwaną stołówką rosły śliwki. Węgierki. Bardzo smaczne. Tak bardzo, że rzadko udawało się nam je jeść, bo zazwyczaj, kiedy dojrzewały – dostawały nóg i gdzieś sobie szły. Od dobrych dziesięciu lat obiecywaliśmy sobie, że o nie zadbamy. Tak, by owocować mogły bardziej. Już nam się nie uda. Ktoś, podczas naszej nieobecności je ściął. Równo przy ziemi. Krzaki ułożył w dwóch rzędach. Nie dość, że pożytku z nich już nie będzie, to trzeba je będzie jeszcze uprzątnąć. Excusez le mot – kurwa mać.
W parku kilka przebiśniegowych dywaników. Bardzo ładnych dywaników.

Jakiś czas temu wywiozłem z domu do Pałacu telewizor. Patrzono na mnie dziwnie – wcześniej modny był transfer sprzętu RTV i AGD w przeciwną stronę. 
Miałem oglądać przy pracy. Okazało się, że nie mam właściwie czasu – ostatnio prawie mnie nie ma przy biurku.
Jestem więc od przekazu telewizyjnego odzwyczajony. A tu trafiłem na Brukselę. Ciężkie doświadczenie. Utkwiły mi dwie sceny. Młody psycholog nadużywający określenia „cholernie” i exposeł Zalewski siedzący obok pana Dziewulskiego. Jak by na to nie patrzeć – upadek naprawdę nigdyś niezłego specjalisty od spraw europejskich.
Jeszcze był sądowy rzeczoznawca od materiałów wybuchowych, który nim jeszcze cokolwiek było wiadomo zarzekał się, że materiały użyte w zamachach były zrobione na miejscu, z ogólnie dostępnym środków. Generalnie z tych w sumie trzech godzin, przez które oglądałem dwa informacyjne kanały – po wyciśnięciu waty – można by mieć informacji na jakieś trzy tweety. I to jest zła informacja.

3. Wieczorem, nie pamiętam dlaczego, przypomniała mi się uratowana flaga.
W zeszłą sobotę [tę zeszłą tydzień temu] pojechałem na Szaserów stomografować sobie głowę. Liczę na to, że dostanę zaświadczenie o posiadaniu mózgu. Na własne potrzeby – nikt, jak na razie, ode mnie takiego zaświadczenia nie wymagał. Tomograf kojarzył mi się z czymś strasznie hałaśliwym. Pani technik wyjaśniła mi, że najwyraźniej myliłem go z rezonansem.

Wracałem Trasą Łazienkowską. Przed mostem, na pasie dla autobusów leżała biało-czerwona flaga. Nie będę się wyzłośliwiał wymyślając skąd się tam wzięła, kto, w drodze na jaki marsz ją porzucił. Leżała. Kierowca autobusu, który mijałem delikatnie skręcił by na nią nie najechać. W połowie mostu postanowiłem po nią wrócić. Musiałem Wisłostradą dojechać do Poniatowskiego. Pomyliły mi się pasy, ale jakoś w końcu wbiłem się na most. Pogubiłem się trochę jadąc przez Saską Kępę. W końcu udało mi się wrócić na Łazienkowską. Stanąłem trochę utrudniając ruch. Wysiadłem i zebrałem flagę. Kiedyś bym czegoś takiego nie zrobił.
Miałem zagwozdkę z praniem flagi. Czerwona część sprawiała wrażenie farbującej białą. Zawierzyłem programowi pralki. Słusznie. Mam flagę. Nie mam kija. I to jest zła informacja. 

Obejrzeliśmy kawałek „Pulp fiction”. Nigdy wcześniej nie wsłuchałem się w cytat z Ezechiela. Reklamowa przerwa przerzuciła nas na „American Beauty”. Poprzedni raz oglądany z dziesięć lat temu. Tym razem jestem starszy od bohatera. Daje to inne spojrzenie. Niestety w połowie zasnąłem. Obudziłem się chwilę po strzale.
Generalnie dobrze się po strzale móc obudzić.