Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rybitzki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rybitzki. Pokaż wszystkie posty

sobota, 21 marca 2015

20 marca 2015


1. Kiedy się kładłem spać liczba polskich ofiar zamachu w Tunezji wynosiła siedem. Kiedy się obudziłem spadła do jednej, by po jakimś czasie urosnąć do dwóch. [By w końcu dojść do trzech. W Bogu nadzieja, że na tym się zatrzymać]. Piszę w tak obcesowy sposób, bo dlaczego mam się zachowywać lepiej niż najważniejsze osoby w Państwie.
Pan Prezydent, którego sztab dzień wcześniej ogłosił przerwę w kampanii od rana błyszczał w mediach. Kolega Rybitzki poszedł na Żurawią, żeby zobaczyć jak wygląda zawieszona kampania. No i się okazało, że wygląda zupełnie jak niezawieszona.
Coś jak głodówka rotacyjna posła Boniego.
Zadzwonił pan od Bilsteinów. Udało się je naprawić. Będę musiał w poniedziałek wziąć Bożenie auto i znowu się udać w labirynt uliczek o logicznie niezwiązanych nazwach. Wygląda na to, że Suburban będzie w końcu gotowy. Nie wiem tylko jak tę jego gotowość sfinansuję. I to jest zła informacja.

2. W TVN24 wystąpił Stephen Mull. Oglądanie Jego Ekscelencji zawsze poprawia mi humor. To, o czym mówi dowodzi, że nie wszystko naszym tytanom od polityki zagranicznej udało się zepsuć.
Pod Warszawą rozstawiła się bateria Patriotów. I to jest bardzo dobra informacja.

Swoją drogą ciekawe, kiedy di polskich polityków dotrze, że amerykańscy żołnierze mogą być u nas ciągle nie będąc stale. Pewnie nie szybko. I to jest zła informacja.

1979 roku w domu kultury na krakowskim osiedlu Piaski Nowe była wystawa poświęcona rocznicy wybuchu II wojny światowej. Wśród eksponatów był kajet jakiegoś pana, który czterdzieści lat wcześniej był pewnie trochę starszy niż ja trzydzieści pięć lat temu. Pan ten mieszkał na Piaskach. Ze wzgórza, na którym później wybudowano osiedle obserwował walki samolotów nad Krakowem. Obserwował i szkicował. Miał talent.
Do naszkicowania pojedynku rakiety Patriot z Iskanderem aż takiego talentu nie trzeba.

3. U red. Olejnik wystąpił prof. Balcerowicz. Trochę przykro było słuchać jak polityk wygrywa z profesorem. Komunikat Duda odpowiada za to, że podatnicy stracili trzy i pół miliarda jest jednak na poziomie dziadka Waldemara.
Choć właściwie nie ma się czemu dziwić. Obaj panowie zainwestowali strasznie dużo w projekt III RP.
Wręcz zabawny był moment, w którym red. Olejnik próbowała tłumaczyć profesorowi, że za większość strat odpowiadają SKOK-i wołomińskie, które z PiS-em nie mają nic wspólnego. Profesor zaczął tłumaczyć, że to nie ma znaczenia, bo SKOK-i to zło.

Redaktor Piasecki napisał na Twitterze: „Co by nie powiedzieć – zablokowanie ustawy dającej KNFowi nadzór nad SKOKami okazało się drogim błędem.”
Jestem cichym wielbicielem red. Piaseckiego. Uważam, że ma talent. Potrafi szybko ripostować i nie pozwala rozmówcom wchodzić sobie na głowę.
Niestety ciągle popełnia błąd polegający na tym, że traktuje media społecznościowe niezbyt poważnie. Zapomina, że nie jest jednym z miliarda twitterowiczów, że jest redaktorem Piaseckim, którego (prawie) codziennie można posłuchać w radio, a w piątek obejrzeć w telewizorze. A zapominając dość lekko sobie waży słowa.

Razem z red. Pieńkowskim zaczęliśmy z red. Piaseckim dyskutować. No i z tej dyskusji wyszło, że nikomu się nie chce czytać Konstytucji. A nawet jak ktoś już zacznie tę Konstytucję czytać, to czasem trudno ją zrozumieć.

Ale od początku. Szeroko rozumiana Platforma od kilku dni podnosi zarzut, że prezydent Kaczyński wysyłając ustawę podporządkowującą SKOK-i nadzorowi KNF do Trybunału Konstytucyjnego zablokował ją powodując wielkie straty.
Chwytliwy tekst. Prezydent Kaczyński nie żyje. Bronić swojej decyzji nie może. Podaje się od razu kwotę 3 500 000 000 zł. I od razu robi się z tego największa afera polityczno-finansowa Polski.

Od czego jest Prezydent? Prezydent jest od pilnowania Konstytucji (art. 126)
Na biurko Prezydenta trafiają ustawy. Prezydent może je podpisać. Wtedy wchodzą w życie. Może je zawetować – wtedy wracają do sejmu. Może je też odesłać do Trybunału Konstytucyjnego w celu sprawdzenia ich zgodności z Konstytucją.

Prezydent ustawy podpisuje, kiedy nie ma do nich zastrzeżeń. Wetuje – kiedy ma na to ochotę. Co się dzieje, kiedy ma podejrzenia, że coś w ustawie nie jest zgodne z konstytucją? Wysyła taką ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. I dopóki z tego Trybunału ustawa nie wróci – nie może jej podpisać.
Czy Prezydent może ustawę podpisać i później odesłać do Trybunału? Nie, gdyż może podpisywać ustawy o których konstytucyjności jest przekonany. Jest przecież strażnikiem Konstytucji (art. 126)
Czy Prezydent może podpisać ustawę częściowo? Nie, nie może.

Co zrobił prezydent Kaczyński? Ustawę o SKOK-ach wysłał do Trybunału. Co zrobił Trybunał? Stwierdził niekonstytucyjność kilku jej zapisów. [Więc trudno zarzucić prezydentowi Kaczyńskiemu, że oszukał wszystkich wysyłając dobrą ustawę do Trybunału, żeby ją zablokować]

Co by zrobił prezydent Kaczyński, gdyby jej nie wysłał do Trybunału Konstytucyjnego?
Złamałby Konstytucję.

Pamiętacie OFE i to, że Kancelaria Prezydenta Komorowskiego odmawiała udostępnienia opinii, na podstawie których prezydent Komorowski zdecydował się podpisać ustawę mimo wielu głosów, że jest niekonstytucyjna? Dlaczego odmawiała? Bo gdyby się okazało, że jest w nich coś, co by mogło świadczyć o niekonstytucyjności ustawy byłby to dowód na złamanie prawa przez prezydenta Komorowskiego.

Słowo „konstytucja” pada tu więcej razy niż „Duda” we wstępniakach red. Lisa.

Zła informacją jest, że dziennikarzom nie chce się zadzwonić do jakiegoś prawnika, który o Konstytucji ma pojęcie. I powtarzają spin wymyślony pewnie przez ministra Kamińskiego, bo któż inny by wpadł na tak łatwy do wywrócenia pomysł. Po telefonie do prawnika by można sprawdzić kto z posłów odpowiadał sprzeczne z Konstytucją fragmenty ustawy o SKOK-ach. Zaprosić go do studia i zapytać jak się czuje mając na sumieniu te 3500000000 zł.
Tylko lepiej nie mówić, że stracili te pieniądze prości podatnicy, bo to też nie jest takie proste.  

czwartek, 19 marca 2015

18 marca 2015


1. Po pierwsze wczorajszy kwiatek to nie krokus. Trwa dyskusja na temat tego, czy to krokus, zawilec czy przylaszczka.
Zadzwonił pan od bilsteinów. Nie udało się ich w prosty sposób rozebrać. I to jest zła informacja. Trzeba zrobić to siłowo, co będzie się wiązać z uszkodzeniem tzw. modułów. Nie wiem co to jest. Kosztuje 100 złotych.

Ministerstwo Obrony Narodowej wrzuciło na Twittera zdjęcie uroczystości z okazji 70. rocznicy walk o Kołobrzeg i Zaślubin Polski z Morzem. Na zdjęciu widać prezydenta Komorowskiego w kościele.
Zdziwiłem się, gdyż pamiętałem, że zaślubin Polski z morzem dokonał generał Haller w lutym 1920 w Pucku. Od 1920 do 2015 roku upłynęło więcej niż 70 lat. Później sobie przypomniałem, że za komuny wykreślono gen. Hallera zastępując go jakimś kapralem, który wrzucił obrączkę w 1945 (chyba nawet taka scena była w „Czterech Pancernych”). Zresztą czytałem gdzieś, że ta sytuacja nie miała miejsca, tylko zostało wymyślona później przez komunistyczną propagandę.
Jeżeli pan Prezydent nie przestanie być panem Prezydentem być może w sierpniu będzie świętował 101 rocznicę bitwy pod Grunwaldem.

2. Razem z kolegą Grzegorzem pojechaliśmy do Victorii porozmawiać z synem „Złotego Ułana”. Ale najpierw zostaliśmy zatrzymani przez kontrolerów biletów. Stałem jak debil z biletem w ręce, bo kasownik był w trybie „tylko karta” [Teraz już rozumiem co to znaczy]. Kontroler najpierw przysłuchiwał się naszej z Grzegorzem na temat kasownika rozmowie, później nas złapał. Wynegocjowałem najpierw, żebyśmy mogli dojechać na interesujący nas przystanek. Później ja oskarżyłem pana kontrolera, że specjalnie zablokował kasownik, by utrudnić nam skasowanie. A kolega Grzegorz wykonał atak z pozycji pryncypialnych powołując się na konstytucyjne prawa. Trwało to chwilę. Kiedy odmówiłem podania miejsca pracy, a kolega Grzegorz sfotografował wielokrotnie legitymację pana kontrolera ten się poddał. Oddał mi dowód, odwrócił się na pięcie i poszedł. Jego tolerancja na świrów najwyraźniej się wyczerpała.
Żeby nie było, że moje tłumaczenia, że nie miałem zamiaru oszukać Miasta Stołecznego nie były ściemą – osobiście zniszczyłem nieskasowany bilet.

Zasiedliśmy w lobby Victorii czekając na pana Jana. Jakoś nie myśleliśmy ani o „07 zgłoś się”, ani o zamachu na Abu Daouda. W końcu przyszedł pan Jan i zaczął opowiadać. Rozmawiał zasadniczo kolega Grzegorz. Mnie się było trudno w tę rozmowę wcinać. Ale chyba świat na tym dużo nie stracił. Pan Jan znany jest w Polsce z ufundowania pomnika „Złotego ułana” w Kałuszynie. Pan Jan jest majętnym człowiekiem. Prze lata był światowym potentatem w produkcji pocztówek ze zdjęciami gwiazd. Mówi, że wydrukował ich z miliard. I – jak na jednej nie ma zbyt dużego zarobku, to na miliardzie już się trochę zbierze. Poza zdjęciami gwiazd (najwięcej zarobił na di Caprio) pan Jan inwestował w nieruchomości. Zbudował klasycystyczny pałac w stylu stanisławowskim. I ćwiczy balet. Wystawił w swoim pałacu „Jezioro łabędzie”, w którym zatańczył. Generalnie ma chłop fantazję. I pieniądze na jej realizowanie. Choć chłop nie jest chyba odpowiednim określeniem, bo krew pan Jan ma błękitną.
Teraz chce wybudować łuk triumfalny. Z okazji setnej rocznicy bitwy warszawskiej. Ciut wyższy od tego paryskiego. Na łuku pięciometrowy Marszałek wskazujący ręką na wschód. Łuk z białego marmuru. Takiego, jak ten, z którego zbudowano Tadź Mahal. Marmuru o właściwościach granitu.

Uważam, że to zajebisty pomysł. Jak spotkam prezydenta obywatela Jóźwiaka – będę lobbował. Prezydentowi Obywatelowi ponoć zawdzięczamy maszt z flagą przed Arkadią, więc może się da namówić. Sytuacja czysta – pan Jan płaci za wszystko.
Jeśli Miasto nie będzie współpracować, to łuk mógłby powstać pod Radzyminem.

Pan Jan ma zamiar w przyszłym tygodniu wyzwać na pojedynek przywódcę brytyjskiej prawicy, który w sposób niepochlebny wypowiada się o Polakach pracujących z Zjednoczonym Królestwie. Kolega Grzegorz zapytał pana Jana, czy potrafi fechtować. Pan Jan odpowiedział, że nie ale się nauczy. I to jest zła informacja, bo jeżeli zasiecze brytyjskiego polityka to pewnie trafi do więzienia i z triumfalnego łuku będą nici.

3. Wybraliśmy się z kolegą Rybitzkim na biforek przed TweetUpem z Kandydatem Dudą. Do knajpy, która się chyba nazywała Warszawska. Ale głowy nie dam. Kolega Rybitzki poleca piwa produkowane w browarach pana Jakubiaka. Ja chyba wielbicielem nie jestem.
TweetUp był w Trzeciej Wazie, która chyba pisze się przez V. Kandydat Duda idąc w ślady ambasadora Mulla zebrał grupę ludzi, która by normalnie miała małe szanse się spotkać. Nie było posła Błaszczaka. I to jest zła informacja. Sztabowi kandydata Dudy znowu się udał bardzo śmieszny numer. Koło południa na 300polityce ukazał się tekst, w którym dwóch anonimowych spindoktorów Platformy mówiło, że PiS nie jest w stanie narzucać własnej narracji. Z godzinę później pojawił się trzeci tweet posła Błaszczaka. Pojawił się i przykrył wszystko. I konferencję pani Premier o zmianach w systemie podatkowym. I wizytę Prezydenta na Pomorzu.
Kiedy PO próbuje coś robić w temacie „Social Media” kończy się jak ze stroną naszprezydent.pl.

czwartek, 5 marca 2015

4 marca 2015




1. Przez większość dnia zajmowałem się sprawami, o których nie mogę napisać. I to jest zła informacja, bo tak właściwie, to uważam, że byłyby warte opisania.
W przerwie w sprawach, o których nie mogę napisać zintegrowałem się z blogerem Rybitzkim, który dwa razy (przynajmniej) powtórzył, że poznając dziewczynę nie patrzy w dowód rejestracyjny jej samochodu. Bloger Rybitzki opiekował się samochodem swojej narzeczonej. Samochodem renault Thalia.
Thalia to jeden z najbrzydszych samochodów we Wszechświecie a zarazem dowód na to, że Francuzi mają jakieś poczucie humoru. Talia to córka Zeusa i Mnemozyny. Muza komedii.

2. Zabrałem się za „Esquire”. Litościwie ominąłem edytorial naczelnego. Z pokorą przyjąłem fakt, że redakcja promuje Pawła Smoleńskiego (choć człowiek w moim wieku i z moimi doświadczeniami powinien takie czasopismo potraktować jak najtańsze świece zapłonowe firmy Bosch). Przeczytałem, że kolega Jemielita (którego serdecznie pozdrawiam) rozmawiał z pilotem Baranem prywatnie osiem godzin (fascynujące: – excusez le mot – po chuj mnie ta informacja, skoro spisano z tych ośmiu godzin jakieś dwadzieścia minut).

Dość szybko doszedłem do tekstu Philipa Boyesa o prezydencie Putinie. Do rzeczonego autora mam stosunek o tyle osobisty, że jestem tymczasowym opiekunem archiwum wycinków prasowych jego ojca. Do tego czymś, do czego najbardziej z pracy w „Malemenie” tęsknię jest dzielenie biurka z jego siostrą.
Dlatego nie będę recenzował całego tekstu. Przepiszę tylko dwa pierwsze zdania: „Władimir Putin nie jest dziś najpopularniejszym europejskim przywódcą. Jego notowania spadną jeszcze bardziej, jeśli nie powstrzyma wspieranych przez Rosjan separatystów we wschodniej Ukrainie i jeśli przerwie zawieszenie broni.”

Z powodów wymienionych wyżej Philipa zostawię w spokoju, ale pochylę się nad Redakcją. Określenie „popularny” po polsku nie do końca znaczy to samo, co „popular” po angielsku. Ale to nie jest największy problem.
„Esquire” jest magazynem dla odpowiednio sytuowanych mężczyzn. Ci odpowiednio sytuowani mężczyźni tzw. LOL-kontent pozyskują z Wykopu, Demotywatorów czy od przyjaciół z fejsbuka. Nie potrzebują do tego drukowanego czasopisma.

Philip Boyes pisał przemówienia prof. Buzkowi w czasach, kiedy ten był przewodniczył Europejskiemu Parlamentowi. Jeżeli te przemówienia były na takim poziomie jak ten tekst do „Esquire” to bardzo zła informacja.

3. W Genewie właśnie się zaczynają targi motoryzacyjne. I mnie tam nie ma. I to jest zła informacja.

sobota, 28 lutego 2015

27 lutego 2015


1. Musiałem użyć budzika. Staram się żyć w ten sposób, żeby nie musieć tego robić. No więc wstałem, wziąłem prysznic (nie pomógł – dalej spałem) ubrałem się, poszedłem do sklepu, gdzie kupiłem

dwa banany, butelkę Kingi Pienińskiej i pół litra Jacka Danielsa. Ze sklepu, piechotą udałem się na Nowogrodzką, po drodze czytając jak red. Wójcik prostuje, co napisałem o tzw. drugim zegarku ministra Kamińskiego w poprzednich Negatywach. „Fakt” przywiązuje większą wagę do faktów niż niejedna gazeta, której dziennikarze mają się za lepszych.

Razem z kolegą Rybitzkim wsiedliśmy do Dudabusu. Pan o fizjonomii SS-mana, przedstawiający się „biuro prasowe” wygnał nas na tył autobusu. Pilnując byśmy się nie zmieszali z młodzieżówką PiS. Autobus ruszył. Na placu Zawiszy minęliśmy redaktora Gmyza. Nie, żebyśmy pana redaktora zauważyli, zauważyliśmy tweeta w którym to konstatował.
Jechaliśmy na zachód Autostradą Wolności, rozmawiając z red. Pereirą o „Zwykłym polskim losie”. Redaktor Pereira tłumaczył, że pomysł zamordowania milicjanta to nie są żadne śmichy-chichy. Trudno się było z nim nie zgodzić. Ten milicjant mógłby być czyimś ojcem. Mógł na przykład być ojcem Jurka Owsiaka.
I wtedy Polska by była zupełnie inna niż jest. Podróżujące z nami panie redaktorki nie mogły uwierzyć, że książka kończy się w październiku 1992 roku.
Mnie się przypomniała dykteryjka, którą przed kilkunastu laty usłyszałem od red. Rumianka.

Redaktor Rumianek karierę telewizyjną rozpoczynał od pracy w Redakcji Wojskowej TVP. I jako reporter tejże redakcji leciał kiedyś dokądś helikopterem z Ministrem Obrony Narodowej. I rzeczony minister zaczął opowiadać pewną zabawną (w swoim mniemaniu) historię. Otóż była jednostka wojskowa, w której nie było „niepowrotów”. Znaczy, żołnierze z przepustek wracali zawsze na czas. A nie dość, że wracali, to jeszcze niechętnie na te przepustki jeździli. Rzecz była na tyle podejrzana, że aż przeprowadzono śledztwo. Niczego nie wykazało, więc wysłano agenta undercover. No i rzeczony agent wykrył, że jednostka przez ścianę sąsiadowała z ośrodkiem opieki społecznej. Żołnierze odkryli, że przez strych da się do tego ośrodka wejść, porwali stamtąd kilka umysłowo cofniętych dziewcząt i zainstalowali je gdzieś w koszarach i uprawiali z nimi seks. Taka sytuacja.

Redaktor Rumianek dziwił się wtedy, jak minister może takie rzeczy opowiadać dziennikarzom i jeszcze się z tego śmiać. Minister. No właśnie nie pamiętam. Może to był wiceminister. Nazwiska nie pamiętam, ale jakoś mi się skojarzyło.

Dwa razy przez autobus przebijał się operator TVN taszcząc kamerę. Za każdym razem mówił, że przeprasza, że jest w ciąży. Humor operatorów jest nie do podrobienia. Kiedy przebił się na przód za drugim razem i przez czas dłuższy kręcił to drogę, to Kandydata na tył przyszedł pan z biura prasowego (ten o fizjonomii SS-mana) i poprosił dziennikarza TVN, żeby ten wywarł presję na operatorze, żeby już skończył. Dziennikarz TVN skądinąd rozsądnie zapytał, dlaczego on (człowiek o fizjonomii SS-mana) sam mu tego nie powie. Człowiek (o fizjonomii SS-mana) odpowiedział, że nie chce wywierać presji na wolne media. Co było nawet śmieszne.

Rozmawialiśmy z paniami redaktorkami o kondycji dziennikarstwa. Na przykład o tym, że starszy analityk Szacki rozwinął skrzydła od czasu, kiedy przestał pracować w Gazecie. No i usłyszałem, dlaczego starszy analityk Szacki jest starszym analitykiem. Otóż wcześniej analitycy w think tanku „Polityki” dzielili się na młodszych analityków i analityków, ale stwierdzono, że młodszy analityk nie brzmi wystarczająco prestiżowo, więc młodsi analitycy stali się analitykami, a analitycy – starszymi analitykami. Logiczne.

Nie można było oczywiście ominąć tematu „Durczoka”. Postawiłem tezę, że większości polskich mediów trudno zajmować się tematem molestowania, bo większość miała jakiegoś naczelnego, który miał zwyczaj romansowania z pracownicami. Niektórzy z tych naczelnych wciąż są naczelnymi. Na mediach elektronicznych znam się słabo – ci, którzy się znają lepiej mówią, że specyfika pracy powoduje, że przez lata takie zachowania były tam oczywiste.
Na mediach papierowych znam się lepiej. Redaktor Pereira raczył powątpiewać, że napiszę „Adam Michnik”. Napisałem. Mogę napisać jeszcze „Grzegorz Lindenberg”, mogę np. „Piotr Najsztub”.
Problem polega na tym, że coś, co w korporacyjnej Ameryce jest potępiane od wielu lat, w Polsce zaczyna być od niedawna. I właściwie trudno powiedzieć, od kiedy jest. Zresztą nawet kobiety nie są tak jednogłośne w potępianiu tego rodzaju zachować u szefów. Potępiają zdecydowanie te, które nie mają takich doświadczeń. Choć nie do końca. Jedna z moich młodszych koleżanek napisała na fejsie przed paroma dniami, że Durczoka nie żałuje, ani mu nie współczuje. Że pracuje w korporacji i ma nadzieję, że teraz, nareszcie, paru gości zostanie skłonionych do tego, żeby się nad sobą porządnie zastanowić.
Pamiętam, że tej koleżance uwiedzenie bezpośredniego przełożonego zajęło kiedyś parę tygodni.

W każdym razie teraz ten, kto podważa wiarygodność tekstów we „Wprost” jest za molestowaniem. I to jest zła informacja.

2. Dojechaliśmy do Władysławowa (nie mylić z Władysławowem) Dudabus zatrzymał się przy gminnym ośrodku zapobiegania nie pamiętam czemu. Kandydat wysiadł, wygłosił przemówienie, później dyskutował z obywatelami. Jeden zaczął krzyczeć, że nie pozwoli złego słowa powiedzieć na Edwarda Gierka, trochę bez sensu, bo Kandydat akurat mówił, że zadłużenie z czasów Gierka było niższe niż to, które powstało w ciągu ostatnich lat. Ale reszta obywateli zakrzyczała obywatela się awanturującego. Ja udałem się do pobliskiego sklepu spożywczo-monopolowego, gdzie się okazało, że poza alkoholem można kupić jedynie batoniki. Za radą pani sprzedawczyni wziąłem Grześka – Toffi, którego zjadłem ze smakiem. W gminie Władysławów są bunkry, czyli jest zajebiście.
Bunkry, czyli bardziej schrony bojowe wybudowano w 1939 roku, po czym wycofano się bez walki. Zabrakło kogoś, kto by zaprotestował – i żądał, żeby zamiast fortyfikacji wybudowano przedszkole.

Kandydat zostawił w autobusie iPada. Niestety zahasłowanego, a już myślałem, że się zabawię w prof. Kuźniara.
Mieliśmy ruszać, ale zgubiła się ekipa TVN. Redaktor Pereira sugerował, żeby jechać bez nich. Żartowniś.
Ruszyliśmy do Turka. Tak, wiem, że odmienia się – Turku, ale co ja poradzę, że mnie Turek śmieszy.







Turek spore miasto. Ze słusznej wielkości rynkiem. Przy rynku kebab. Turecki kebab. Znaczy tak się nazywa. Znaczy nie tylko mnie Turek śmieszy.
Na rynku kamień. Na kamieniu napis: „Jesteśmy w Unii Europejskiej. Turek. 1.05.2004” Przypomniał mi się wstęp do Winnetou, w którym Karol May napisał – „Turcja, ten chory człowiek Europy”.




Kandydat wygłosił przemówienie, porozmawiał z mieszkańcami i poszedł pod kościół złożyć kwiaty pod tablicą pamięci Lecha Kaczyńskiego. Obok była druga poświęcona zamordowanym w Katyniu mieszkańcom ziemi turkowskiej. 78 nazwisk. Obok tablica poświęcona turczanom zamordowanym przez hitlerowców w obozach i więzieniach – ze dwa razy więcej nazwisk.
Aż mnie kusiło, żeby metodą dr. Kunerta poszukać powtarzających się nazwisk. Niestety musieliśmy się spieczyć.
Wróciliśmy na rynek, gdzie Kandydat udzielał wywiadu lokalnej telewizji, a panowie z biura prasowego pilnowali (również stosując nielegalnie przymus bezpośredni), żeby nikt nie wszedł w kadr.
Na balkonie kamienicy obok kebabu wisiał napis – „Mówimy nie decyzji Komisji Europejskiej w sprawie zamknięcia elektrowni i kopalni »Adamów«”. To ma być pierwsza polska elektrownia zamknięta ponoć w związku z polityką klimatyczną. Węgiel się ponoć i tak powoli kończy, ale jeszcze na dobrych parę lat by starczyło. Przy minimum samozaparcia by się dało w Brukseli załatwić przesunięcie decyzji. Ale kogo w Warszawie może interesować coś, co się nazywa Turek.
I to jest zła informacja.
Przysłuchiwałem się dyskusji grupki stojących z boku obywateli, którzy najpierw się zastanawiali, czy Kandydat jest wierzący, później na chwilę przywołali temat ułaskawienia, by przejść do osoby lokalnego dziennikarza rozmawiającego z Kandydatem. Pani mówiła, że go nienawidzi, bo kiedyś była jego sąsiadką, a on głośno w nocy imprezował, więc nie mogła spać. Nienawidziła go tak bardzo, że powtarzała to kilka razy.

Z Turka, no dobra, z Turku ruszyliśmy do Słupcy. Kandydat przyszedł do nas przez chwilę porozmawiać. Opowiedzieliśmy mu o konferencji, którą zwołał wcześniej kierownik sztabu pana Prezydenta, wyciągając sprawę ułaskawienia. Kandydat odpowiedział, że wszystko, co miał do powiedzenia w tej sprawie powiedział cztery lata temu. Po tym, kiedy prokuratura śledztwo umorzyła nie dopatrując się sensu w złożonym przez Kancelarię Prezydenta Komorowskiego zawiadomieniu.


Swoją drogą tekst redaktora Krzymowskiego byłby kuriozalny, gdyby nie to, że ostatnio w „Newsweeku” i na „naTemat” takie teksty powoli stają się normą. Mocny tytuł, ciut słabszy lead. I później właściwy tekst, w którym wszystko się nieco rozmywa.

Reporter TVN koniecznie chciał, żeby Kandydat sprawę skomentował. Zastanawialiśmy się nawet ile razy będzie pytanie powtarzał. Metoda red. Rachonia jest dziś bardzo popularna. Kandydat coś odpowiedział i najwyraźniej nie dał się na niczym złapać, bo nic z pracy ekipy TVN nie załapało się do wieczornych Faktów.

W Słupcy stanęliśmy na pustym targowisku. Na którym ktoś sprzedawał kolekcję antycznej elektroniki. Telewizory kineskopowe, magnetowid, resztki po drukarkach HP i kilka kilkunastoletnich telefonów komórkowych. Dudabus stanął między ZUS-em, Galerią Słupecką, Szaletem Miejskim i Strażą Pożarną. Kandydat wygłosił przemówienie i porozmawiał z mieszkańcami. W Galerii Słupeckiej jest sklep chiński, można też kupić utensylia konieczne przy produkcji domowych wędlin.

W Słupcy zjedliśmy obiad. Przy obiedzie odbyłem nieprzyjemną rozmowę na temat dziennikarstwa motoryzacyjnego. Jedna z pań redaktorek. Konkretnie red. Baranowsk,a była na prezentacji Qashqaia w Chorwacji. Trafiła do samochodu z dwoma młodymi ludźmi z jakiegoś tam portalu, którzy opowiadali jakie cudowne jest życie dziennikarzy motoryzacyjnych bo samochody mają za darmo porządne, mogą podjechać pod uczelnię i laski rwać, a na karty paliwowe robić zakupy na stacjach benzynowych. Żeby nie wstyd, który mi po wybitej w Navarze szybie został, to bym zadzwonił do Doroty i spróbował ustalić co to za młodzieńcy byli. Żeby jakąś zemstę wymyślić, bo po takim czymś trudno dowodzić, że pięciogwiazdkowy hotel nie wpływa u normalnych a na ocenę samochodu.

3. Ze Słupcy ruszyliśmy do Wrześni. Września to słusznej wielkości miasto. Dudabus stanął na płycie rynku. Przedstawiciele mieszkańców czekali z transparentami. Okazało się, że miejscowy PiS-owski aktyw nie zorganizował nagłośnienia. Co zostało źle odebrane przez obecnych. Rozmawialiśmy z paniami, które zaczęły narzekać na powstającą fabrykę Volkswagena. Brzmiało to tak – z warszawskiego punktu widzenia – abstrakcyjnie, że aż zaczęliśmy je dopytywać. Cóż złego jest w sukcesie ministra Piechocińskiego? Ze dwa tysiące nowych miejsc pracy. Panie odpowiedziały, że by wolały, żeby te miejsca pracy były w polskim przedsiębiorstwie, bo oddano ziemię Niemcom, a bez ziemi nie ma Polski. Panie nie były opisywanym wielokrotnie typem z moherowym beretem. Nie były specjalnie stare i nie sprawiały wrażenia excusez le mot pierdolniętych. Wtedy mi się przypomniało, że znam już kilku Wielkopolan, którzy organicznie nie znoszą Niemców. A to Września. Miasto niby spore, ale nie aż tak, żeby się osobiście nie znało rodzin tych dzieci od strajku.

Kandydat rozmawiał z obywatelami. Ja słuchałem jak dwóch panów z boku rozmawia o tym, że nie bardzo rozumieją jak się to stało, że we Wrześni wciąż wygrywa PO. Tylko przez chwilę nie rozumieli, bo szybko sobie wyjaśnili, że ludzie narzekają, a później – jak przychodzi co do czego – nie idą na wybory. Kandydat poszedł złożyć kwiaty najpierw pod pomnikiem pomordowanych przez UB, później pod pomnikiem tych dzieci od strajku. Strasznie ten pomnik jest brzydki. I to jest zła informacja.
Wcześniej miała miejsce dość zabawna sytuacja, bo miejscowy aktyw nie był pewien, czy są przygotowane kwiaty do złożenie przez kandydata, więc wykonano parę nerwowych ruchów. Ważne, że się okazało, że wszystko jest w porządku. Kandydata specjalnie – jak usłyszałem – przeprowadzono dwa razy pod ratuszem, żeby wyprowadzić z równowagi urzędujących tam urzędników. Naród wrzesiński bardzo był obecnością Kandydata podekscytowany, jedna pani nawet wręczyła mu telefon, żeby porozmawiał z jej córką. Później jeden pan powiedział, że to historyczny dzień dla Wrześni.

Z Wrześni ruszyliśmy kulczykowym odcinkiem Autostrady Wolności do Konina. Redaktor Pereira udał się na przód, by przeprowadzić z Kandydatem rozmowę. Zrobiło się nerwowo, gdyż usłyszeliśmy, że Kandydat z Konina wraca samochodem, więc szans na rozmowy później już nie będzie. Panie redaktorki z jednej strony chciały z Kandydatem porozmawiać, z drugiej nie chciały przerywać redaktorowi Pereirze. Nawet oferowałem im pomoc, ale postanowiły zaczekać.

Redaktor Pereira nagrywał do samiuśkiego Konina. W którym, w auli jakiejś szkoły było zebranie z aktywem. Kandydat wygłosił bardzo dobre przemówienie, odebrał do dzieci kwiaty, zrobiono mu z nimi zdjęcie. Porozmawiał bezpośrednio z ludźmi. Po czym odpowiedział na pytania lokalnych mediów. Między pytania lokalnych mediów z energią, jak podczas konferencji w KPRM, wbił się redaktor Pereira, który zacytował tweet niejakiego Niklewicza cytującego słowa premier Kopacz, że najbliższych latach Polska ma stać się jednym z 20 najbogatszych krajów świata. Kandydat odpowiedział, że się z tego cieszy.
Chodziło o to, że wcześniej Kandydat coś takiego powiedział, a kiedy to powiedział, to na oficjalnym koncie prezydenta Komorowskiego pojawił się komentarz, że to jest całkowicie nierealne.

Ze szkoły pojechaliśmy pod jakiś chyba kościół. Złożyć kwiaty pod tablicą. Piszę chyba kościół, bo architekt pozwolił sobie na wiele. Na fasadzie budowli przedstawiono symbolicznie ważne wydarzenia z życia św. ojca Kolbego. Nowatorsko przedstawiono.

Zapytano nas, czy się obrazimy, jeżeli kandydat pojedzie w Dudabusie jeszcze z godzinę, a później przesiądzie się do służbowej Octavii. Powiedzieliśmy, że się nie obrazimy.
Ruszyliśmy. Kandydat przyszedł do nas na tył i do samej Warszawy, znaczy z dwie i pół godziny rozmawialiśmy. Dla tej rozmowy opłacało się przemęczyć te kilkanaście godzin. Znam Kandydata dobrze i od dawna. Bardzo dawna. Wciąż mnie zadziwia.

I tu się muszę przyznać, że mój perfidny plan z ósmej rano spalił na panewce. Otóż przy pomocy przemyconej na pokład Dudabusu flaszki Jacka Danielsa chciałem wprowadzić nieco pamiętanej z czasów licealnych świeżości. Niestety się okazało, że właściwie nikt nie chce w tym performance uczestniczyć. Coś tam wypił red. Pereira. Usta zamoczył kolega Rybitzki, więc właściwie musiałem wypić flaszkę sam. Nie był to dla mnie jakiś specjalny wyczyn. Przez cały czas udało mi się trzymać fason, poza jednym momentem, kiedy w dość nowatorski sposób próbowałem analizować historię Rabacji Galicyjskiej. Zrobiło się wtedy przez chwilę bardzo cicho.
Następnym razem muszę wziąć mniejszą flaszkę.




sobota, 21 lutego 2015

21 lutego 2015


1. Kiedyś mi się wydawało, że różnica pomiędzy dziennikarzem a blogerem polega na tym, że ten pierwszy musi swoją pracę wykonywać zgodnie ze sztuką. A blogera – nie. Czasy mamy takie, że pojęcie sztuki nabrało nowych znaczeń. Choć raczej zatraciło znaczenia stare.
Po ludzku: nie ma żadnych powodów, żebym miał opory związane z zapisywaniem czegokolwiek, co usłyszę. I to jest zła informacja.

Po pierwsze usłyszałem, że Gremi w osobie pana Hajdarowicz negocjuje zakup „Dziennika – Gazety Prawnej”. Parę godzin później usłyszałem, że Infor w osobie pana Pieńkowskiego negocjuje zakup zakup „Rzeczpospolitej”. To drugie jest jednak bardziej prawdopodobne. Małe szanse, żeby pan Pieńkowski uzyskał podobne warunki, jak wtedy, kiedy przejmował Der Dziennik. O ile się nie mylę zapłacił był za ten tytuł –10 milionów euro (to przed 10 to minus).

Pracujący w „Dzienniku” kolega opowiadał mi skądinąd fascynującą dykteryjkę o zachowaniu niektórych dziennikarzy (również społeczno-ekonomicznych) w momencie zmiany właściciela tytułu. Otóż zarabiający Springerowskie pieniądze, uprawnieni do trzymiesięcznego wypowiedzenia, godzili się na przejście do Inforu na gorsze warunki finansowe, po czym byli zwalniani z miesięcznym wypowiedzeniem. Dziennikarze piszący udzielający rad, jak się zachować na rynku pracy.

Dlaczego informacji, która jest poniżej nie zachowałem dla siebie?
Chodzi o człowieka, który ocenia i piętnuje dwulicowość, wydaje werdykty dotyczące innych osób, komentuje najważniejsze wydarzenia, Przez lata stał się autorytetem dla wielu młodych dziennikarzy. Obowiązują go nieco inne standardy niż gwiazdy rocka. Jego środowisko, środowisko mediów, obowiązują pewne reguły. (dalej mi się nie chce tego przepisywać)
Otóż usłyszałem, że redaktor Latkowski ma romans z podległą mu pracownicą. Niby się z tym kryje, ale świat jest mały, więc są też świadkowie.
Choć może to, z czym ci świadkowie mieli do czynienia to tylko poszlaki. Może wnioski, które z tych poszlak wyciągnęli są oparte o wadliwą logikę, spaczoną przez zwykłą niechęć. Bo przecież nieprawdopodobne jest, żeby red. Latkowski był takim idiotą.
Cóż, nie mogłem tego zachować dla siebie. Mam nadzieję, że jakieś medium zbada tę sprawę i wynikami śledztwa sukcesywnie się podzieli z opinią publiczną.

2. Poszedłem na piwo z kolegą Rybitzkim. Poszedłem bez grosza przy duszy. I to jest zła informacja. Kolega Rybitzki opowiedział mi o pierwszym forum blogerów w Gdańsku, na którym był w ekipie Salonu24. Ja byłem w Gdańsku rok później. I wiele słyszałem o tym, co ekipa Salonu24 tam wyprawiała. Cóż, nie usłyszałem wszystkiego.
Siedzieliśmy i plotkowali. Jak na mężczyzn przystało. Później dołączyła do nas narzeczona Rybitzkiego, która pracuje w internetowym Cosmo.
Pewna moja koleżanka była w Cosmo (analogowym) fotoedytorką. Była, Bo tę pracę rzuciła. Powiedziała, że co roku przychodzi miesiąc, w którym magazyn publikuje tekst o seksie analnym, a ona musi znaleźć do tego jakieś ilustracyjne zdjęcie. Po paru takich latach nie wytrzymała. Rozmawialiśmy o tym na skrzyżowaniu Wilczej i Poznańskiej. Przechodzący obok pan dziwnie na nas popatrzył, kiedy usłyszał, że ona rzuca pracę bo ma dość seksu analnego.
W Cosmo elektronicznym ponoć nie ma takich problemów.

3. Nie wiadomo kto, czyli chyba PiS zrobił śmieszny filmik z Panem Prezydentem. O tym, że Pan Prezydent niemożebnie nudzi, a jak nie nudzi, to mija się z prawdą.
Pan Prezydent wystąpił później w programie pani redaktor Pieńkowskiej. Uszom nie mogłem uwierzyć, kiedy powiedział, że Ukraina nie jest w NATO, bo nie chciała. Smaczków było więcej.
Uważam, że PiS marnuje pieniądze robiąc śmieszne filmy o panu Komorowskim. Wystarczyło by, gdyby rozsyłał linki do z nim wywiadów.

Wieczorem w Beiruto–Krakenie odbywała się impreza pożegnalna Krzysztofa, który na jakiś miesiąc leci z rodziną do Izraela. I to jest zła informacja, bo kto mi będzie teraz co dzień stawiał kawę.


wtorek, 27 stycznia 2015

27 stycznia 2015



1. Nie mogłem w nocy spać, więc dosłuchałem do końca „Prokurator Alicję Horn”. Wbrew zapowiedziom kończy się dobrze. Muszę zobaczyć teraz film. Ale nie w nocy.
Oddałem audi. To jest zła wiadomość, bo się po jeździe zaśnieżoną Autostradą Wolności do tego samochodu przywiązałem.

2. Wróciłem do domu i zacząłem się napawać liczbą wejść na 3neg. Napawałem się i napawałem, aż tu nagle jak coś nie – przepraszam za wyrażenie – jebnie. Po chwili kolega Rybitzki zaczął wrzucać na Twittera zdjęcia z rogu Koszykowej i Noakowskiego. Później wrzucać zaczął poseł Wipler. Napisał, że w bloku wybuchnął gaz. Bloku.
Włączyłem TVN24. To trudna sztuka mówić w kółko o czymś, o czym nie ma zbyt wielu informacji. Może dlatego w kółko puszczali panią, które wszystko widziała, na koniec mówiła, że to nie był jej czas, zaczynała płakać i odchodziła. Później puszczali inną elokwentną, tym razem ewakuowaną z budynku – panią. Ta wzięła z domu laptop i komórkę, buty i dwa stare płaszcze. Znaczy nie były one stare, tylko od tego pyłu wyglądają jak stare. Ktoś zapytał, czy Miasto zaproponowało pomoc. Pani coś odpowiedziała o plejadzie gwiazd, która się pojawiła.
Chodziło jej pewnie o panią Waltzową i prezydenta obywatela Jóźwiaka. Pani Waltzowa zaprosiła ewakuowanych mieszkańców do OSiR-u przy Polnej. Basen być może działa odstresowująco.

Zadzwonił redaktor Pertyński, żeby sprawdzić, czy wszystko ze mną w porządku, bo usłyszał, że walnęło w mojej okolicy. To było miłe, zwłaszcza, że ostatnio strasznie źle znosi moje poglądy na rzeczywistość.

Poszedłem kupić coś na kolację. Znaczy najpierw wpadłem do Krakena. W Beirucie siedział Krzysztof, którego dawno nie widziałem, bo – jak się okazało – musiał się koncentrować na rodzinie. Poczęstował mnie piwem Kraken. Specjalnie warzonym dla nich w Belgii. Piwem z dodatkiem rumu. Mocne, słodkawe, w porządku.
Krzysztof poszedł, przyszedł mój kolega Grzegorz, ze swoim kolegą, z którym robią coś w Radomiu. Nie napiszę co, bo nie wiem, czy mogę. Chcieli coś skonsultować. Nie wiem czy pomogłem. I to jest zła informacja
Kolega Grzegorz leci za tydzień do Chin. Na pewno wróci zachwycony. Poszliśmy zobaczyć na własne oczy wybuchniętą kamienicę. Coś tam zobaczyliśmy. Kolega Grzegorz kupił kartę nanoSIM w sklepie dokładnie po przeciwnej stronie skrzyżowania. Znaczy: kupił normalną, a pan za pięć złotych dociął mu do odpowiedniego wymiaru.
W okolicznych domach powypadały szyby. W krakowskim mieszkaniu mojej ś.p. babci jedna z szyb była z kawałków. Kiedy w 1945 roku wycofujący się Niemcy wysadzili most dębnicki w całej okolicy wywaliło szyby. Więc brakowało w mieście szkła. Okno z kawałków przetrwało jakieś 60 lat. Później matka wynajęła komuś mieszkanie i ten ktoś doprowadził do wybuchu gazu i te szyby w kawałkach wyleciały. Szkoda.

3. Odprowadziłem kolegę Grzegorza do metra. Przeszedłem przez Placyq. Później Mokotowską do Kruczej. Minąłem X5, w której kierowca (ochroniarz?) liżąc długopis rozwiązywał krzyżówkę. W międzyczasie zadzwonił kolega Wojciech, który chciał się spotkać. Spotkaliśmy się na Wilczej, poszliśmy do świeżo zmodyfikowanego wietnamczyka. Kolega Wojciech co jakiś czas chce się spotkać, żeby coś omówić. A jak się spotykamy, to właściwie nic nie mówi. Zafascynował się obsługującą nas Wietnamką. Choć z akcentu można wnosić, że raczej Polką wietnamskiego pochodzenia.
W domu trafiłem na „Kropkę nad I”. Redaktor Olejnik zadała prof. Niesiołowskiemu pytanie „Czy jest pan przeciw zygocie?”.
Profesor Niesiołowski zna się na wszystkim. Od teraz wiem, że na wszystkim i na tabletce Po.

Zmarł Denis Russos. Znaczy, przez całe życie wydawało mi się, że się tak nazywał. Przez to, że umarł dowiedziałem się, że nazywał się jednak Demis Roussos. Ciekawe ile taki niespodzianek jeszcze przede mną.

Ktoś, kiedyś opowiadał historię o tym, jak wjeżdżał ze znajomym do Związku Radzieckiego. No i temu znajomemu zaczął się przyglądać sowiecki celnik. Patrzył, patrzył i kazał ściągnąć spodnie.
Pod spodniami dżinsowymi, były drugie. Pod drugimi, trzecie. Przy czwartych celnik zapytał, po co mu tyle spodni. Ten z kamienną twarzą odpowiedział, że w Związku Radzieckim jest Syberia, czyli zimno. Pod czwartymi spodniami była spódnica. Która też zainteresowała celnika – Po co mężczyźnie spódnica? To wy w ZSRR nie znacie Demisa Roussosa?

Złą informacją jest, że to strasznie hermetyczna historia. Kto dziś pamięta o jeżdżeniu „na handel”? Chyba ci, którzy pamiętają jak ubrany był w Sopocie Demis Roussos.