Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Samuel Pereira. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Samuel Pereira. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 2 lipca 2015

2 lipca 2015


1. Wstałem. Poszedłem po bułki. Bożena podrzuciła mnie pod palmę i pojechała do Berlina. W pracy przysłuchiwałem się spotkaniu kilkunastu ważnych ludzi rozmawiających na ważny temat. Wśród nich był prezydent obywatel Jóźwiak. Niestety bez swojego wiernego dyrektora Zydla.
I to jest zła informacja, bo dyrektora Zydla jeszcze nigdy nie widziałem służbowo.

2. Redaktor Skory napisał o ostatniej spotkaniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Że nieobecność na niej #PAD to niezręczność, błąd, złe świadectwo etc. Zacząłem na ten temat dyskutować z red. Piaseckim tłumacząc, że to nie do końca tak. Już miałem wytoczyć jakieś poważne armaty, kiedy się okazało, że to jednak nie on ten tekst napisał, tylko red. Skory.
I to jest zła informacja, bo z całym szacunkiem dla red. Skorego – wyżej cenię red. Piaseckiego, więc taka pomyłka jest dla mnie jeszcze mniej wybaczalna.

3. Wieczorem poszedłem na chwilę do Krakena, gdzie pogadałem chwilę z kolegą Olszańskim. [Nie mylić z red. Olszańskim] Właściwie nie gadałem zbyt wiele, bo kolega Olszański rozmawiał z red. Pereirą.
Zanim kolega Olszański przyszedł, pewien człowiek podziękował mi za to, że w Negatywach opisywałem Krakena, bo dzięki temu Krakena odkrył. Znaczy pisanie Negatywów ma jakiś sens.
Kolega Olszański udał się do Płocka, a my z red. Pereirą na Palcyk. Gdzie w Szarlocie zaczęliśmy omawiać politykę informacyjną jednej z opozycyjnych partii, która ma wielkie szanse na przejęcie władzy. Mówiłem red. Pereirze, że partie polityczne powinny brać przykład z korporacji i zatrudniać fachowców zamiast działaczy, bo działacze grają na siebie.
Gadaliśmy, aż zaczepiły nas trzy panie siedzące przy stoliku obok, które koniecznie chciały wznieść z nami jakiś toast. A później jedna z nich się do nas dosiadła i zaczęła robić badania do swojej pracy doktorskiej. Socjologia to jednak paranauka. Polegająca na opisywaniu rzeczywistości maksymalnie skomplikowanym językiem.
Redaktor Pereira podejrzewał, że panie próbowały nas podrywać. Ja tego nie zauważyłem i to jest zła informacja. Nie dlatego, że byłbym jakoś zainteresowany, tylko, że powinno się takie rzeczy widzieć.

Kiedy wróciłem do domu zgasło światło. Na chyba godzinę. Dobrze, że jest pełnia, bo by nic nie było widać.  

sobota, 13 czerwca 2015

11 czerwca 2015


1. No i zupełnie nie pamiętam co robiłem w ten dzień tygodnia, który mam opisać. Środę. I to jest zła informacja.

2. No więc wstałem. To pamiętam. Idąc oddawać się wolontariatowi chciałem kupić precle i sok pomidorowy. Niestety precli nie było. I to była zła informacja. Poszedłem więc w stronę Nowego Światu szukając po drodze jakiejś piekarni, w której by precle były. I nic. W końcu kupiłem w spożywczaku jakąś średnią bułkę. Za to sok był w promocji.

3. Dzień przeszedł mi na rożnych sprawach, którymi nie będę czytelników zanudzał. Po pracy z jednym z nowo poznanych kolegów trafiłem nad Bar Studio, gdzie absolwenci warszawskiej Akademii prezentowali swoje obrazy. Mam dziwne wrażenie, że studenci wyszli spod rąk dwóch profesorów. Bo obrazy były strasznie dla mnie podobne. Ale może nie mam racji, może po prostu było zbyt gorąco.

Wróciłem do domu, pani Premier zdymisjonowała spory kawałem swojego rządu. I marszałka Sikorskiego. Konstytucyjnie Premier powinien mieć – delikatnie mówiąc – ograniczoną władzę nad Marszałkiem Sejmu, ale jakie to ma znaczenie.
Pani Premier zdymisjonowała pana Marszałka, żeby schowany nie szkodził jej partii. Pan Marszałek natychmiast wystąpił na konferencji prasowej, by oświadczyć, że nie ma zamiaru być schowanym, znaczy, że ma zamiar być jedynką na bydgoskiej liście.
Swoją drogą jedynka na bydgoskiej liście wcale nie gwarantuje wejścia do parlamentu. Ci wszyscy, którzy wierzą w to, że pan Marszałek jest opatrznościowym mężem powinni się w wybory przenieść do Bydgoszczy, by na pana Marszałka zagłosować. Inaczej pan Marszałek może skończyć jako sołtys Chobielina-Dworu.
Swoją drogą najefektywniejszym sposobem dorżnięcia pisowskiej watahy jest zapisać ją do PO.

Wieczorem trafiłem na Placyk, gdzie integrowałem się z dwoma pracownikami Gazety Polskiej, którzy przyszli tam oglądać płaczących lemingów. Lemindzy nie płakali. Miały na kryzys rządowy – excusez le mot – wyjebane.

Placyk przypomina „Behemota” z 1992 roku. Tylko ludzie jacyś inni. Chyba nikt nie będzie wiedział o co mi chodzi. I to jest zła informacja.  

niedziela, 7 czerwca 2015

6 czerwca 2015




1. Obudziły mnie dziwne dźwięki. I nie były to странные звуки z czytanki o Артекe. Miśka postanowiła zjeść upolowanego Bóg wie kiedy wróbelka. 15 centymetrów od mojej głowy. W łóżeczku. Załadowałem ptaka na tablet i wyrzuciłem jak najdalej. Miśka była przez chwilę niepocieszona, w końcu ptaka znalazła. Ale już nie wniosła go łóżka. Pobawiła się nim chwilę i dała sobie spokój.
Koty polują na myszy, Miśka – skutecznie – na ptaki. Nie interesują ich muchy. I to jest zła informacja.

2. Zasnąć już nie mogłem. Wziąłem się więc za przeglądanie tajmlajnów. Redaktor Olejnik postanowiła pojechać redaktora Pereirę. Napisała do „Gazety” kuriozalny tekst – wyliczankę pytań, jakich redaktor Pereira nie zadał Prezydentowi Elektowi. Od razu pojawiły się pomysły zbiorów pytań, jakich redaktor Olejnik nie zadała prezydentowi Komorowskiemu, premierowi Tuskowi etc.
Redaktor Olejnik coraz bardziej w swoim odklejeniu przypomina mi Daniela Passenta. Ciekawe kiedy skończy prowadząc raz w tygodniu czterdziestominutowy program w „Superstacji”. Będzie tam zapraszać Janusza Palikota, Romana Giertycha, Michała Kamińskiego i prof. Niesiołowskiego.
Wstałem, w TVN24 występował Cyfrowy Szogun. Uważam, że nie powinien już chodzić do programów, gdzie razem z nim występuje jakiś przedstawiciel młodzieżówki PO. To już nie ta liga. A tak, mamy do czynienia z normalnym marnowaniem czasu. I to jest zła informacja.

3. Odpaliłem kosiarkę i pojechałem w park. Kosząc słyszałem dźwięczące mi w głowie ostatnie słowa z tekstu red. Dąbrowskiej o prof. Szczerskim: „W PiS mówią, że razem z Andrzejem Dudą, zwolnieni ze smyczy prezesa, będą budować w Dużym Pałacu zaplecze dla wyważonego elektoratu PiS, który oddycha z ulgą, gdy partia chowa Antoniego Macierewicza czy Krystynę Pawłowicz. Z pozycji prezydenckich trudno podejmować taką działalność, ale Krzysztof Szczerski mówi, że odkrył w sobie ostatnio nową pasję – koszenie trawy: –Wtedy rozmyślam o wszystkich problemach, które muszę wykosić, i osobach, które stoją na drodze do moich celów.
Tak, to prawda, zza kierownicy kosiarki dużo łatwiej zobaczyć rozwiązania. Chyba, że spadnie pasek klinowy. Wtedy z analiz strategicznych nici.

Pojechaliśmy z Bożeną do Niedźwiedzia, miejscowości, w której odbywają się zawody drwali. Również w rzeźbieniu piłą spalinową. Bożena chce kupić jakąś trzymetrową rzeźbę. Nie było pana od rzeźb. Prawie zapisałem do niego numer telefonu. Prawie.
Wycieczka miała sens, bo znalazłem dwa rozwiązania problemu ze skrzynią biegów w Suburbanie. Pierwszy – kuzyna mechanika Pawliszyna, który sprowadza klasyki ze Stanów i nauczył się naprawiać automaty, bo nie mógł znaleźć nikogo, kto by je odpowiednio naprawiał. Drugim rozwiązaniem jest Tahoe, które wypatrzyłem na przydrożnym szrocie. Z ponoć zdrową skrzynią.
W Mostkach koło burdelu koło kościoła otwarto pizzernię.
Na największym w Polsce BP zatankowałem V40. Znowu wszedłem do Carrefoura. I znowu nic ciekawego nie znalazłem. Mógłbym się już nauczyć.

Kosiłem jeszcze trochę, tym razem z drugiej strony domu. Liczba kamieni, które wylazły z ziemi na skutek działań panów kopaczy uniemożliwiła mi intelektualne wykaszanie problemów. I to jest zła informacja.

poniedziałek, 1 czerwca 2015

31 maja 2015


1. Wstałem i pojechałem oddać BMW. Robiłem to z taką niechęcią, że aż pomyliłem Płowiecką z Połczyńską. Jedyne co jakoś osłodziło mi gorycz rozstania – to możliwość spotkania z redaktorem Pertyńskim. Oddałem 640d, odebrałem seata Toledo 1,6 TDI. Redaktor Pertyński ostrzegał, że będę się czuł jakby ktoś ukradł mi z samochodu silnik. Przesadzał. Trochę. Samochód jedzie jak BMW w trybie ECO PRO. Czyli wciskasz gaz, samochód daje ci szanse na zmianę decyzji. Jeżeli nie rezygnujesz – powoli zaczyna się rozpędzać. Z naciskiem na powoli. Można się przyzwyczaić. Silnik za to – jak zauważył redaktor Pertyński – produkuje paliwo. Czyli potrafi w mieście spalić mniej niż pięć litrów.
Wróciłem do miasta, poszedłem po bułki i precle. Precle w stylu bawarskim. Krakowskie w Warszawie zwykle są gumowe.
Po śniadaniu udałem się do Faster Doga, by nie mieć już nigdy stresu wynikającego z braku odpowiedniej marynarki. Najpierw wysłuchałem historii o gównie. Otóż cała kamienica jest pusta. Cała, poza frontem, który jest uwłaszczony. Więc dwie oficyny stoją puste, a że świat nie znosi próżni – puste mieszkania zaczęły być wypełniane przez tzw. bezdomnych, którzy zaczęli sukcesywnie puste mieszkania dezintegrować. A w przerwach chodzić do śmietnika – przepraszam za wyrażenie – srać. Srali na tyle długo, że (nie bez udziału pani cieć) gówna wypłynęły. Zalały podwórko, śmierdząc niemożebnie. Co zdecydowanie utrudniło życie Patrycji i Pawełkowi. Słabo się przecież sprzedaje ubrania w zapachu ekskrementów.
Pawełek się awanturował. Chwilę zajęło aż wyawanturował umycie podwórka. No i wciąż nie ma dobrze. Powinni się gdzieś przenieść, bo pusty budynek pachnie sprzedażą deweloperowi i remontem. Więc pewnie i tak zostaną wyrzuceni. I to będzie zła informacja.

Miasto mogłoby coś zrobić, żeby znaleźli w okolicy jakieś miejsce, bo są bardziej zasłużeni dla polskiej kultury niż niejedna galeria. Tyle gwiazd estrady ubrali. I kina. I telewizji.

2. Wystąpiłem z nazwiska w „Financial Times”. Niestety nie jako wpływowy polski bloger. I to jest zła informacja. Bo wpływowym polskim blogerem światowej sławy już raczej nie zostanę.

3. Zawieźliśmy SVX-a mojemu bratu do domu. Później nawiedziliśmy dyrektora Ołdakowskiego, który na naszą cześć zrobił (z pomocą uroczej córki) potrawę. Potrawy nie mogliśmy zjeść, bo musieliśmy wracać do Warszawy. I to jest zła informacja, bo potrawa zapowiadała się dobrze.

Wieczorem w Krakenie spotkaliśmy się z redaktorem Pereirą i intelektualistą Wildsteinem. Dowiedzieliśmy się, że po ukraińsku żółwik to черепашка. Logicznie.
Później przyszli kolega Grzegorz z Magdą. Znaczy Magda z kolegą Grzegorzem. Przez ostatnie zajęcia bardzo się dawno z kolegą Grzegorzem nie widziałem. I to jest zła informacja.
Bo z kolegą Grzegorzem dobrze się czasem spotkać.  

sobota, 28 lutego 2015

27 lutego 2015


1. Musiałem użyć budzika. Staram się żyć w ten sposób, żeby nie musieć tego robić. No więc wstałem, wziąłem prysznic (nie pomógł – dalej spałem) ubrałem się, poszedłem do sklepu, gdzie kupiłem

dwa banany, butelkę Kingi Pienińskiej i pół litra Jacka Danielsa. Ze sklepu, piechotą udałem się na Nowogrodzką, po drodze czytając jak red. Wójcik prostuje, co napisałem o tzw. drugim zegarku ministra Kamińskiego w poprzednich Negatywach. „Fakt” przywiązuje większą wagę do faktów niż niejedna gazeta, której dziennikarze mają się za lepszych.

Razem z kolegą Rybitzkim wsiedliśmy do Dudabusu. Pan o fizjonomii SS-mana, przedstawiający się „biuro prasowe” wygnał nas na tył autobusu. Pilnując byśmy się nie zmieszali z młodzieżówką PiS. Autobus ruszył. Na placu Zawiszy minęliśmy redaktora Gmyza. Nie, żebyśmy pana redaktora zauważyli, zauważyliśmy tweeta w którym to konstatował.
Jechaliśmy na zachód Autostradą Wolności, rozmawiając z red. Pereirą o „Zwykłym polskim losie”. Redaktor Pereira tłumaczył, że pomysł zamordowania milicjanta to nie są żadne śmichy-chichy. Trudno się było z nim nie zgodzić. Ten milicjant mógłby być czyimś ojcem. Mógł na przykład być ojcem Jurka Owsiaka.
I wtedy Polska by była zupełnie inna niż jest. Podróżujące z nami panie redaktorki nie mogły uwierzyć, że książka kończy się w październiku 1992 roku.
Mnie się przypomniała dykteryjka, którą przed kilkunastu laty usłyszałem od red. Rumianka.

Redaktor Rumianek karierę telewizyjną rozpoczynał od pracy w Redakcji Wojskowej TVP. I jako reporter tejże redakcji leciał kiedyś dokądś helikopterem z Ministrem Obrony Narodowej. I rzeczony minister zaczął opowiadać pewną zabawną (w swoim mniemaniu) historię. Otóż była jednostka wojskowa, w której nie było „niepowrotów”. Znaczy, żołnierze z przepustek wracali zawsze na czas. A nie dość, że wracali, to jeszcze niechętnie na te przepustki jeździli. Rzecz była na tyle podejrzana, że aż przeprowadzono śledztwo. Niczego nie wykazało, więc wysłano agenta undercover. No i rzeczony agent wykrył, że jednostka przez ścianę sąsiadowała z ośrodkiem opieki społecznej. Żołnierze odkryli, że przez strych da się do tego ośrodka wejść, porwali stamtąd kilka umysłowo cofniętych dziewcząt i zainstalowali je gdzieś w koszarach i uprawiali z nimi seks. Taka sytuacja.

Redaktor Rumianek dziwił się wtedy, jak minister może takie rzeczy opowiadać dziennikarzom i jeszcze się z tego śmiać. Minister. No właśnie nie pamiętam. Może to był wiceminister. Nazwiska nie pamiętam, ale jakoś mi się skojarzyło.

Dwa razy przez autobus przebijał się operator TVN taszcząc kamerę. Za każdym razem mówił, że przeprasza, że jest w ciąży. Humor operatorów jest nie do podrobienia. Kiedy przebił się na przód za drugim razem i przez czas dłuższy kręcił to drogę, to Kandydata na tył przyszedł pan z biura prasowego (ten o fizjonomii SS-mana) i poprosił dziennikarza TVN, żeby ten wywarł presję na operatorze, żeby już skończył. Dziennikarz TVN skądinąd rozsądnie zapytał, dlaczego on (człowiek o fizjonomii SS-mana) sam mu tego nie powie. Człowiek (o fizjonomii SS-mana) odpowiedział, że nie chce wywierać presji na wolne media. Co było nawet śmieszne.

Rozmawialiśmy z paniami redaktorkami o kondycji dziennikarstwa. Na przykład o tym, że starszy analityk Szacki rozwinął skrzydła od czasu, kiedy przestał pracować w Gazecie. No i usłyszałem, dlaczego starszy analityk Szacki jest starszym analitykiem. Otóż wcześniej analitycy w think tanku „Polityki” dzielili się na młodszych analityków i analityków, ale stwierdzono, że młodszy analityk nie brzmi wystarczająco prestiżowo, więc młodsi analitycy stali się analitykami, a analitycy – starszymi analitykami. Logiczne.

Nie można było oczywiście ominąć tematu „Durczoka”. Postawiłem tezę, że większości polskich mediów trudno zajmować się tematem molestowania, bo większość miała jakiegoś naczelnego, który miał zwyczaj romansowania z pracownicami. Niektórzy z tych naczelnych wciąż są naczelnymi. Na mediach elektronicznych znam się słabo – ci, którzy się znają lepiej mówią, że specyfika pracy powoduje, że przez lata takie zachowania były tam oczywiste.
Na mediach papierowych znam się lepiej. Redaktor Pereira raczył powątpiewać, że napiszę „Adam Michnik”. Napisałem. Mogę napisać jeszcze „Grzegorz Lindenberg”, mogę np. „Piotr Najsztub”.
Problem polega na tym, że coś, co w korporacyjnej Ameryce jest potępiane od wielu lat, w Polsce zaczyna być od niedawna. I właściwie trudno powiedzieć, od kiedy jest. Zresztą nawet kobiety nie są tak jednogłośne w potępianiu tego rodzaju zachować u szefów. Potępiają zdecydowanie te, które nie mają takich doświadczeń. Choć nie do końca. Jedna z moich młodszych koleżanek napisała na fejsie przed paroma dniami, że Durczoka nie żałuje, ani mu nie współczuje. Że pracuje w korporacji i ma nadzieję, że teraz, nareszcie, paru gości zostanie skłonionych do tego, żeby się nad sobą porządnie zastanowić.
Pamiętam, że tej koleżance uwiedzenie bezpośredniego przełożonego zajęło kiedyś parę tygodni.

W każdym razie teraz ten, kto podważa wiarygodność tekstów we „Wprost” jest za molestowaniem. I to jest zła informacja.

2. Dojechaliśmy do Władysławowa (nie mylić z Władysławowem) Dudabus zatrzymał się przy gminnym ośrodku zapobiegania nie pamiętam czemu. Kandydat wysiadł, wygłosił przemówienie, później dyskutował z obywatelami. Jeden zaczął krzyczeć, że nie pozwoli złego słowa powiedzieć na Edwarda Gierka, trochę bez sensu, bo Kandydat akurat mówił, że zadłużenie z czasów Gierka było niższe niż to, które powstało w ciągu ostatnich lat. Ale reszta obywateli zakrzyczała obywatela się awanturującego. Ja udałem się do pobliskiego sklepu spożywczo-monopolowego, gdzie się okazało, że poza alkoholem można kupić jedynie batoniki. Za radą pani sprzedawczyni wziąłem Grześka – Toffi, którego zjadłem ze smakiem. W gminie Władysławów są bunkry, czyli jest zajebiście.
Bunkry, czyli bardziej schrony bojowe wybudowano w 1939 roku, po czym wycofano się bez walki. Zabrakło kogoś, kto by zaprotestował – i żądał, żeby zamiast fortyfikacji wybudowano przedszkole.

Kandydat zostawił w autobusie iPada. Niestety zahasłowanego, a już myślałem, że się zabawię w prof. Kuźniara.
Mieliśmy ruszać, ale zgubiła się ekipa TVN. Redaktor Pereira sugerował, żeby jechać bez nich. Żartowniś.
Ruszyliśmy do Turka. Tak, wiem, że odmienia się – Turku, ale co ja poradzę, że mnie Turek śmieszy.







Turek spore miasto. Ze słusznej wielkości rynkiem. Przy rynku kebab. Turecki kebab. Znaczy tak się nazywa. Znaczy nie tylko mnie Turek śmieszy.
Na rynku kamień. Na kamieniu napis: „Jesteśmy w Unii Europejskiej. Turek. 1.05.2004” Przypomniał mi się wstęp do Winnetou, w którym Karol May napisał – „Turcja, ten chory człowiek Europy”.




Kandydat wygłosił przemówienie, porozmawiał z mieszkańcami i poszedł pod kościół złożyć kwiaty pod tablicą pamięci Lecha Kaczyńskiego. Obok była druga poświęcona zamordowanym w Katyniu mieszkańcom ziemi turkowskiej. 78 nazwisk. Obok tablica poświęcona turczanom zamordowanym przez hitlerowców w obozach i więzieniach – ze dwa razy więcej nazwisk.
Aż mnie kusiło, żeby metodą dr. Kunerta poszukać powtarzających się nazwisk. Niestety musieliśmy się spieczyć.
Wróciliśmy na rynek, gdzie Kandydat udzielał wywiadu lokalnej telewizji, a panowie z biura prasowego pilnowali (również stosując nielegalnie przymus bezpośredni), żeby nikt nie wszedł w kadr.
Na balkonie kamienicy obok kebabu wisiał napis – „Mówimy nie decyzji Komisji Europejskiej w sprawie zamknięcia elektrowni i kopalni »Adamów«”. To ma być pierwsza polska elektrownia zamknięta ponoć w związku z polityką klimatyczną. Węgiel się ponoć i tak powoli kończy, ale jeszcze na dobrych parę lat by starczyło. Przy minimum samozaparcia by się dało w Brukseli załatwić przesunięcie decyzji. Ale kogo w Warszawie może interesować coś, co się nazywa Turek.
I to jest zła informacja.
Przysłuchiwałem się dyskusji grupki stojących z boku obywateli, którzy najpierw się zastanawiali, czy Kandydat jest wierzący, później na chwilę przywołali temat ułaskawienia, by przejść do osoby lokalnego dziennikarza rozmawiającego z Kandydatem. Pani mówiła, że go nienawidzi, bo kiedyś była jego sąsiadką, a on głośno w nocy imprezował, więc nie mogła spać. Nienawidziła go tak bardzo, że powtarzała to kilka razy.

Z Turka, no dobra, z Turku ruszyliśmy do Słupcy. Kandydat przyszedł do nas przez chwilę porozmawiać. Opowiedzieliśmy mu o konferencji, którą zwołał wcześniej kierownik sztabu pana Prezydenta, wyciągając sprawę ułaskawienia. Kandydat odpowiedział, że wszystko, co miał do powiedzenia w tej sprawie powiedział cztery lata temu. Po tym, kiedy prokuratura śledztwo umorzyła nie dopatrując się sensu w złożonym przez Kancelarię Prezydenta Komorowskiego zawiadomieniu.


Swoją drogą tekst redaktora Krzymowskiego byłby kuriozalny, gdyby nie to, że ostatnio w „Newsweeku” i na „naTemat” takie teksty powoli stają się normą. Mocny tytuł, ciut słabszy lead. I później właściwy tekst, w którym wszystko się nieco rozmywa.

Reporter TVN koniecznie chciał, żeby Kandydat sprawę skomentował. Zastanawialiśmy się nawet ile razy będzie pytanie powtarzał. Metoda red. Rachonia jest dziś bardzo popularna. Kandydat coś odpowiedział i najwyraźniej nie dał się na niczym złapać, bo nic z pracy ekipy TVN nie załapało się do wieczornych Faktów.

W Słupcy stanęliśmy na pustym targowisku. Na którym ktoś sprzedawał kolekcję antycznej elektroniki. Telewizory kineskopowe, magnetowid, resztki po drukarkach HP i kilka kilkunastoletnich telefonów komórkowych. Dudabus stanął między ZUS-em, Galerią Słupecką, Szaletem Miejskim i Strażą Pożarną. Kandydat wygłosił przemówienie i porozmawiał z mieszkańcami. W Galerii Słupeckiej jest sklep chiński, można też kupić utensylia konieczne przy produkcji domowych wędlin.

W Słupcy zjedliśmy obiad. Przy obiedzie odbyłem nieprzyjemną rozmowę na temat dziennikarstwa motoryzacyjnego. Jedna z pań redaktorek. Konkretnie red. Baranowsk,a była na prezentacji Qashqaia w Chorwacji. Trafiła do samochodu z dwoma młodymi ludźmi z jakiegoś tam portalu, którzy opowiadali jakie cudowne jest życie dziennikarzy motoryzacyjnych bo samochody mają za darmo porządne, mogą podjechać pod uczelnię i laski rwać, a na karty paliwowe robić zakupy na stacjach benzynowych. Żeby nie wstyd, który mi po wybitej w Navarze szybie został, to bym zadzwonił do Doroty i spróbował ustalić co to za młodzieńcy byli. Żeby jakąś zemstę wymyślić, bo po takim czymś trudno dowodzić, że pięciogwiazdkowy hotel nie wpływa u normalnych a na ocenę samochodu.

3. Ze Słupcy ruszyliśmy do Wrześni. Września to słusznej wielkości miasto. Dudabus stanął na płycie rynku. Przedstawiciele mieszkańców czekali z transparentami. Okazało się, że miejscowy PiS-owski aktyw nie zorganizował nagłośnienia. Co zostało źle odebrane przez obecnych. Rozmawialiśmy z paniami, które zaczęły narzekać na powstającą fabrykę Volkswagena. Brzmiało to tak – z warszawskiego punktu widzenia – abstrakcyjnie, że aż zaczęliśmy je dopytywać. Cóż złego jest w sukcesie ministra Piechocińskiego? Ze dwa tysiące nowych miejsc pracy. Panie odpowiedziały, że by wolały, żeby te miejsca pracy były w polskim przedsiębiorstwie, bo oddano ziemię Niemcom, a bez ziemi nie ma Polski. Panie nie były opisywanym wielokrotnie typem z moherowym beretem. Nie były specjalnie stare i nie sprawiały wrażenia excusez le mot pierdolniętych. Wtedy mi się przypomniało, że znam już kilku Wielkopolan, którzy organicznie nie znoszą Niemców. A to Września. Miasto niby spore, ale nie aż tak, żeby się osobiście nie znało rodzin tych dzieci od strajku.

Kandydat rozmawiał z obywatelami. Ja słuchałem jak dwóch panów z boku rozmawia o tym, że nie bardzo rozumieją jak się to stało, że we Wrześni wciąż wygrywa PO. Tylko przez chwilę nie rozumieli, bo szybko sobie wyjaśnili, że ludzie narzekają, a później – jak przychodzi co do czego – nie idą na wybory. Kandydat poszedł złożyć kwiaty najpierw pod pomnikiem pomordowanych przez UB, później pod pomnikiem tych dzieci od strajku. Strasznie ten pomnik jest brzydki. I to jest zła informacja.
Wcześniej miała miejsce dość zabawna sytuacja, bo miejscowy aktyw nie był pewien, czy są przygotowane kwiaty do złożenie przez kandydata, więc wykonano parę nerwowych ruchów. Ważne, że się okazało, że wszystko jest w porządku. Kandydata specjalnie – jak usłyszałem – przeprowadzono dwa razy pod ratuszem, żeby wyprowadzić z równowagi urzędujących tam urzędników. Naród wrzesiński bardzo był obecnością Kandydata podekscytowany, jedna pani nawet wręczyła mu telefon, żeby porozmawiał z jej córką. Później jeden pan powiedział, że to historyczny dzień dla Wrześni.

Z Wrześni ruszyliśmy kulczykowym odcinkiem Autostrady Wolności do Konina. Redaktor Pereira udał się na przód, by przeprowadzić z Kandydatem rozmowę. Zrobiło się nerwowo, gdyż usłyszeliśmy, że Kandydat z Konina wraca samochodem, więc szans na rozmowy później już nie będzie. Panie redaktorki z jednej strony chciały z Kandydatem porozmawiać, z drugiej nie chciały przerywać redaktorowi Pereirze. Nawet oferowałem im pomoc, ale postanowiły zaczekać.

Redaktor Pereira nagrywał do samiuśkiego Konina. W którym, w auli jakiejś szkoły było zebranie z aktywem. Kandydat wygłosił bardzo dobre przemówienie, odebrał do dzieci kwiaty, zrobiono mu z nimi zdjęcie. Porozmawiał bezpośrednio z ludźmi. Po czym odpowiedział na pytania lokalnych mediów. Między pytania lokalnych mediów z energią, jak podczas konferencji w KPRM, wbił się redaktor Pereira, który zacytował tweet niejakiego Niklewicza cytującego słowa premier Kopacz, że najbliższych latach Polska ma stać się jednym z 20 najbogatszych krajów świata. Kandydat odpowiedział, że się z tego cieszy.
Chodziło o to, że wcześniej Kandydat coś takiego powiedział, a kiedy to powiedział, to na oficjalnym koncie prezydenta Komorowskiego pojawił się komentarz, że to jest całkowicie nierealne.

Ze szkoły pojechaliśmy pod jakiś chyba kościół. Złożyć kwiaty pod tablicą. Piszę chyba kościół, bo architekt pozwolił sobie na wiele. Na fasadzie budowli przedstawiono symbolicznie ważne wydarzenia z życia św. ojca Kolbego. Nowatorsko przedstawiono.

Zapytano nas, czy się obrazimy, jeżeli kandydat pojedzie w Dudabusie jeszcze z godzinę, a później przesiądzie się do służbowej Octavii. Powiedzieliśmy, że się nie obrazimy.
Ruszyliśmy. Kandydat przyszedł do nas na tył i do samej Warszawy, znaczy z dwie i pół godziny rozmawialiśmy. Dla tej rozmowy opłacało się przemęczyć te kilkanaście godzin. Znam Kandydata dobrze i od dawna. Bardzo dawna. Wciąż mnie zadziwia.

I tu się muszę przyznać, że mój perfidny plan z ósmej rano spalił na panewce. Otóż przy pomocy przemyconej na pokład Dudabusu flaszki Jacka Danielsa chciałem wprowadzić nieco pamiętanej z czasów licealnych świeżości. Niestety się okazało, że właściwie nikt nie chce w tym performance uczestniczyć. Coś tam wypił red. Pereira. Usta zamoczył kolega Rybitzki, więc właściwie musiałem wypić flaszkę sam. Nie był to dla mnie jakiś specjalny wyczyn. Przez cały czas udało mi się trzymać fason, poza jednym momentem, kiedy w dość nowatorski sposób próbowałem analizować historię Rabacji Galicyjskiej. Zrobiło się wtedy przez chwilę bardzo cicho.
Następnym razem muszę wziąć mniejszą flaszkę.




piątek, 13 lutego 2015

13 lutego 2015


1. Niestety musiałem wstać. Nie było to łatwe, bo wróciłem domu koło trzeciej. Ze dwadzieścia kilometrów przed Warszawą musiałem stanąć na chwilę na parkingu, bo już miałem regularne omamy. Gdyby XC70 miało aktywne pilnowanie pasa, to bym się zdrzemnął podczas jazdy. Niestety tylko dzwoniło wyciszając audio. Przez większą część drogi słuchałem „Afgańczyka” Forsytha. Warto. Pal sześć fabułę za to bardzo ładnie nakreślone historyczne tło.
Przed Koninem trzeba było zacząć coś nowego. I padło na „Polactwo” Ziemkiewicza. Czytane przez autora. To właściwie miło obcować z kimś, kto jest jeszcze bardziej zadowolony z siebie niż ja.
W każdym razie wstawało mi się słabo. I to jest zła informacja.

2. W Volvo wywarłem na Staszku presję, żeby poświęcił mi trochę czasu. 
Staszek liczył chyba na to, że jak mi poopowiada przez chwilę o XC90, to wystarczy. Niedoczekanie. Dobrą informacją jest, że do XC70 można kupić lepsze fotele. Ten, na którym siedziałem działał przez pierwsze sześć godzin. Później było źle. Z drugiej strony znakomita większość użytkowników XC70 nie będzie miała szansy tego sprawdzić. Ale i tak, gdybym musiał sobie kupić jakieś volvo, to byłby ten model. Ale chyba z T6. Choć jednak bardziej odpowiedzialnie byłoby wziąć diesla.
W kwietniu będę jeździł S80. Zostanie mi jeszcze V70 i będę miał zaliczoną pełną ofertę firmy.
Wracałem piechotą. Warto się czasem przejść Puławską. Człowiek szybko rozumie, że gdzie indziej jest tak pięknie.
Puławską jeździły radiowozy. W kolumnach chyba po sto.
Nie było mnie na imprezie „W Sieci” I to jest zła informacja. I nie chodzi o to, że nikt mnie nie zaprosił (i tak bym nie mógł pójść). Ale o to, że nie widziałem jak dyrektor Ołdakowski łapany jest za pośladek przez prominentnego działacza partii opozycyjnej. Postał bym chwilę w świetle pana Dyrektora i może i mnie ktoś by chciał za coś złapać.

3. Wieczorem w „Krakenie” spotkałem się z redaktorem Pereirą. Dowiedziałem się, że nie dość, że jest częściowo z Portugalii, to jeszcze jest trochę z Angoli. No i spokrewniony jest z Tadeuszem Kościuszką. Białorusin.
Red. Pereira powiedział, że pijąc ze mną trochę się czuje, jakby pił z własnym ojcem. I to jest zła informacja, bo myślałem, że stać go na więcej – skoro koniecznie chce mi dać pretekst, bym go opisanł w Trzech Negatywach.

Korzystając z prawie ojcowskiego autorytetu namawiałem go, żeby wywarł na KPRM presję, by pani Premier udzieliła mu wywiadu, jak obiecała jakiś czas temu, czego ja – i tysiące innych ludzi przed odbiornikami – byliśmy świadkami.
Taki wywiad to byłoby coś.  

sobota, 30 sierpnia 2014

30 sierpnia 2014


1. No więc rano się okazało, że na drzwiach red. Pereiry (i jego uroczej małżonki) ktoś napisał czerwonym sprajem: „Pozdro od Stiełkowa natowska kurwo” pod literkami zgrabnie domalował mieczyk Narodowego Odrodzenia Polski.
Cała rzecz wydała mi się tak irracjonalna, że postanowiłem zażartować, że zamachu dokonał Jaś Kapela.
Ale nikt się nie śmiał.
Pozostaje mi mieć nadzieje, że minister Sienkiewicz ruszy na sprawców. Bliżej będzie miał niż do Białegostoku.

No więc korzystając ze słonecznej pogody udałem się na spacer. Trafiłem na Jazdów czyli do fińskich domków.
Do Finów mam sentyment od czasu, kiedy przeczytałem, że jakiś znany z imienia i nazwiska fiński żołnierz na widok przekraczających granicę kolumn sowieckiego wojska, westchnął: Gdzie my ich wszystkich pochowamy.

Finowie musieli płacić Sowietom reparacje wojenne. Prawdopodobnie za to, że zamiast poddać się bez walki spuszczali Sowietom łomot. I jakoś wyszło, że część reparacji wypłacili w prefabrykowanych domkach. Z jakichś powodów te domki musiały Rosjanom nie pasować. Na baraki w obozach się nie nadawały – za małe.
Za małe, i zbyt plebejskie na dacze dla zasłużonych towarzyszy.
W każdym razie sporo z tych domków wylądowało w Polsce. I z części z nich zbudowano osiedle Jazdów.
Zostawmy to, kto tam później mieszkał, czy czyi krewni się teraz zajmują tego miejsca obroną.
Obroną, bo powstał plan, żeby to osiedle zburzyć.

Jako mieszkaniec Śródmieścia widzę różne rzeczy. W okolicy mam sporo kamienic, które właśnie są czyszczone z lokatorów. I to nie przez krwawych kamieniczników bez serca, tylko przez Miasto. Czyszczą te kamienice, żeby je remontować.
Są też w okolicy kamienice, które wyczyszczono wiele miesięcy temu, stoją puste i nikt w nich remontów nie zaczyna.
Są też takie, które właśnie są w remoncie. I tak się dziwnie składa, że remontuje je nie miasto, ale deweloper. I nie na mieszkania pod wynajem, tylko na apartamenty na sprzedaż, bądź hotele czy biurowce.
Osobiście, jakoś specjalnie nie cierpię z tego powodu, choć z drugiej strony fajniej jest mieć w okolicy sklep metalowy, niż wypierdzianą restaurację, w której jakaś ponoć znana aktorka serwuje kuchnię fusion. Ale do czego zmierzam?
Ano do tego, że wcale się nie zdziwię, kiedy w miejsce fińskich domków na Jazdowie wyrosną apartamentowce. Ogrodzone. Bo skoro ktoś wydaje milion złotych na 80-metrowe mieszkanie to woli raczej mieć ogrodzone, bo mu ktoś służbową Insignię może porysować. A jak będzie miał zbyt dużo szkód to się może nie załapać w następnym rozdaniu na Passata, bo go dyrektor od floty nie będzie lubił.

To niezłe właściwie, że pani Hannie z pamiątek po latach pięćdziesiątych milszy jest pomnik czterech śpiących niż to osiedle. Z drugiej strony – na miejscu pomnika trudno by było, jakiemuś miłemu deweloperowi coś wybudować.
Na jednym z fińskich domków, z zabitymi deskami oknami ktoś walnął sprajem „Zakochaj się w Warszawie”. Trzymajcie mnie. Już lecę.

Łaziłem później po parku, tym koło Sejmu. Zauważyłem, że strasznie dużo drzew przeznaczonych jest do wycięcia. Zima ma być ciężka, to i drewno się komuś przyda.

Słynne wydawnictwo na „V” przelało mi pieniądze. Nawet złotówkę więcej niż się umawialiśmy. I to jest dobra informacja. Złą jest, że już tych pieniędzy nie mam. Wystarczyły na kwadrans.
2. Przeszedłem przez teren Sejmu. Bramki przy wejściu sugerują, że nie można tam wchodzić. A można. Nawet pozwoliłem wejść jakiemuś wystraszonemu obywatelowi z córką. Wyglądał na elektorat PSL.
Skoro już byłem na Wiejskiej wpadłem do brata do Edipresse. Postawił mi colę. Nawet dwie. Siedzieliśmy w kantynie (czy jak tam się ta ich pracownicza stołówka nazywa). Ze zdziwieniem zakonotowałem, że nikogo już nie znam. No prawie nikogo. Brata znam. Z drugiej strony w ciągu tych ośmiu, czy dziewięciu lat, „portfolio tytułów wydawnictwa zostało diametralnie przebudowane”.

Wychodząc spotkałem kolegę Grzegorza. Odmówił wyjazdu na festiwal do Rosji. Usłyszał, że to zła wiadomość, bo już wydrukowano plakaty i program z jego nazwiskiem. „Nie mogę do was przyjechać, bo jest wojna, ale jak się wojna skończy przyjadę z kwiatami” – napisał.
„Ale u nas nie ma żadnej wojny. Wojna jest na Ukrainie, a to daleko” – odpowiedziano mu.
–Widzisz, oni tam nic nie wiedzą. Są ofiarami propagandy – powiedział.
Rożnie widzimy świat. Pewnie dlatego on pisze 3 pozytywy, a ja 3 negatywy.

Później wpadłem do Faster Doga. Mają strasznie dużo butów marki „Frye”.
Wiem już o trzech rzeczach, które się wydarzyły w 1863 r.: wybudowano wiadukt nad Dietla. Znaczy, wybudowano most nad starą Wisła, ale później, kiedy w miejsce Wisły pojawiła się ul. Dietla – most stał się wiaduktem; powstała firma „Frye”; wybuchło Powstanie Styczniowe.
Ponoć niektóre buty „Frye” wyglądają tak samo od 1863 r. Most, choć stał się wiaduktem – wygląda tak samo. Tylko Powstanie Styczniowe się skończyło.
Grupa biznesmenów z Białegostoku chce powołać ponoć Gwardię i za własne pieniądze ją uzbroić i szkolić. Kupić np. Stingery. Może to dobry pomysł. Styczniowi powstańcy potrafili zadać Ruskim bobu używając czarnoprochowych dubeltówek.Grupa białostockich biznesmenów ze Stingerami może być jeszcze bardziej efektywna.

Paweł Bąbała z Faster Doga najpierw narzekał na globalizację, Unię Europejską, i inne takie, później na miękko zmienił temat: „Zamówiliśmy na targach dżinsy z norweskiej firmy. Przyszły. I nagle się okazało, że musimy zapłacić cło, bo Norwegia nie jest w Unii!”.
I to jest smutne. Nawet, gdyby człowiek chciał, to za bardzo wrogiem tej Unii być nie może.

3. Wieczorem, kiedy się okazało, że ani Bożena, ani ja nie mamy pomysłu na kolację poszedłem po pizzę. Czekając bawiłem się rozpoznawaniem pisma w Note 2 Samsunga. Coś mi nie szło, póki nie przypomniałem sobie, że od ponad trzydziestu pięciu lat piszę lewą, a nie prawą ręką. I to nie jest dobra wiadomość. Będę musiał chyba zacząć nosić ze sobą dokumenty. Na wszelki wypadek, żeby wiedzieć jak się nazywam.