poniedziałek, 8 sierpnia 2016

8 sierpnia 2016



1. Wygląda na to, że im będę starszy – tym ważniejszy dla mnie będzie fakt, że udało mi się wstać. I to jest zasadniczo zła informacja.
No więc wstałem. Zjedliśmy śniadanie. Sierpień, więc nie ma po co w niedzielę włączać telewizora.
Wyprowadziłem z szopy 750. Jej chęć życia jest godna pozazdroszczenia.|
Bożena pojechała na Warmię po dziewczyny, ja próbowałem robić nic – co zawsze wychodziło mi świetnie. Tym razem niekoniecznie.

2. Próbowałem czytać. Próbowałem oglądać telewizję. W końcu zabrałem się za naprawianie kosiarki. Niby nic, ale kiedy skończyłem – wymęczony byłem strasznie. No i się okazało, że po przeróbce pasek klinowy jest zdecydowanie za długi. No i to jest zła informacja.
Wieczorem siedliśmy przy piwie z sąsiadem Gienkiem. W ich podwórkowym klonie zagnieździły się szerszenie. Być może dla klonu to nieźle, ale dla nich – niespecjalnie dobrze. Jolka wykończyła szerszeni już ze trzydzieści.
Kupiłem kosiarkę listwową. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

3. Rocznica. Druga. Znaczy – „Negatywy” wystartowały dwa lata temu. Złą informacją jest, że pierwszy wpis był dużo lepszy niż ten.

sobota, 23 lipca 2016

21 lipca 2016


1. Miałem na tyle nieprzyjemny sen, że zdecydowałem się wstać chwilę po szóstej. Sen dział się trochę w Krakowie. Występowało w nim trzech sadystów. W każdym razie się nie wyspałem. I to jest zła informacja.

2. Pojechaliśmy do Zielonej Góry spotkać się z Lubuską Panią Konserwator. Lubuska Pani Konserwator trochę zakręcona. Ale to chyba dobrze. Złą informacją jest, że tzw. biała karta pałacu jest nieco oderwana od rzeczywistości. Ale to się zmieni.
Wpadliśmy do chwilę do Castoramy. Castorama to najlepiej nam znany fragment Zielonej Góry. Niczego nie kupiliśmy, bo nie było ani pasty do podłogi, ani czegoś, co umożliwiłoby podłączenie lodówki do wody (żeby zadziałała kostkarka).
Wracając coś pomyliłem na jednym z tysiąca zielonogórskich rond i zamiast na most w Cigacicach wyjechaliśmy na prom w Pomorsku.
Dawno nie forsowaliśmy Odry promem.
Odra w Pomorsku stosunkowo wąska. Prom zaś ma silnik, który przyspiesza odbijanie. Forsuje się więc całkiem sprawnie. Swoją drogą – musiałem kiedyś to zobaczyć na własne oczy, by zrozumieć, że prom płynie sam – ża napędza go rzeczny prąd.

3. Sąsiad Gienek pomógł mi wymienić łożysko [6600] w silniku od krajzegi. Wymiana łożyska była stosunkowo prosta. Gorzej było z ponownym złożeniem urządzenia. Chiński projektant wybrał dziwnie małe śrubki w wkręty. Za to użył ich dużo i z bardzo złej jakości materiałów. I to jest zła informacja.


Dom sąsiada Tomka rośnie jak na drożdżach. I to jest informacja dobra.  

piątek, 22 lipca 2016

20 lipca 2016


1. Postanowiłem zmienić system koszenia. Zamiast robić spirale wielkie, postanowiłem robić mniejsze. Strasznie byłem dumny z tej innowacji. Niestety nie przełożyła się ona na efektywność koszenia. I to jest zła informacja.

2. Od niepamiętnych czasów chcieliśmy na wieś kupić lodówkę podobną do bramy triumfalnej. Frustracja spowodowana niemożnością przyklejenia ostatniego trójkącika zaowocowała determinacją. Zadzwoniłem do znalezionej na Allegro pani, która w miejscowości Trzciel [ehemalige Tirschtiegel] miała do sprzedania taką lodówkę Samsunga. Cztery lata temu zwiedzając fabrykę we Wronkach zamieniłem słów kilka z Panem Inżynierem Technologiem, od tego czasu jestem pełen wiary serwisowalność lodówek tej marki. Pani z Trzciela [ehemalige Tirschtiegel] zobowiązała się dostarczyć lodówkę podobną do bramy triumfalnej na miejsce darmowo małżonkiem.
My zaś musieliśmy się udać do Świebodzina po gotówkę. W Ołoboku były trzy bociany. Dwa te, co zwykle i jeszcze jeden na kominie kilka domów dalej. Najpierw wpadliśmy do Lidla, gdzie zasadniczo nie było nic ciekawego, później do Mrówki, gdzie Bożena kupiła doniczkę. Doniczki dziś nie muszą być ceramiczne. Mogą być plastikowe.
Z rok temu poznałem pana, który zarobił sporo pieniędzy na imporcie chińskich doniczek. Ceramicznych. Robił to pracując w naszej pekińskiej placówce. Wspominał te czasy z rozrzewnieniem.
Wróciliśmy równo z przyjazdem pana małżonka. Przyjechał z dwójką dzieci. Niestety żadne nie nadawało się do wyciągania lodówki podobnej do bramy triumfalnej z samochodu, którym przyjechał. Przez chwilę próbował namówić mnie, byśmy to zrobili we dwóch. Lodówka podobna do bramy triumfalnej waży ponad sto kilo, więc szybko spasowałem.
Poszedłem na budowę domu sąsiada Tomka. Majster w łaskawości swojej pozwolił ekipie udać się z pomocą. Przyszli w pięciu. Pomagali we trzech. Wszystkim dałem po piwie. Wszystkim pięciu.
Małżonek wręczył Bożenie paragon fiskalny i pojechał. Nam została lodówka podobna do bramy triumfalnej.
Będę musiał ją jakoś podłączyć do instalacji hydraulicznej. I to jest zła informacja, bo nie ma zestawu złączek, który temu służy.

3. Rozebrałem krajzegę. Na tyle, by wyciągnąć silnik. Czyli właściwie – zupełnie. Razem z sąsiadem Gienkiem rozebraliśmy rzeczony silnik. Przednie łożysko właściwie znikło. Łożysko 60 00 – to ponoć ważna informacja.
Uruchomiliśmy kupionego przez Bożenę Bang Olufsena. Przyszedł z płytą „Bach na śniadanie”. W związku z tym, że było już po południu wsadziłem pierwszą płytę, jaka mi wpadła w ręce. Niesłuchaną z dziesięć lat „Pogodno gra Fochmana”. Zapomniałem zupełnie piosenkę „Rozstaje”. I to jest zła informacja, bo przekaz jej jest ponadczasowy.


Kryminał ciąg dalszy:

Tak się złożyło, że tego dnia z wizyty u kolegów w bratnim Berlinie, do Warszawy wracało pięciu najlepszych w kraju funkcjonariuszy jednostek antyterrorystycznych. Mieli lekkiego kaca po pożegnalnej kolacji. Jeden słyszał kiedyś wiele dobrego o restauracji, więc postanowili się nawpierdalać. W środku było trochę duszno. Do tego dwa milioncalowe telewizory, połączone z odpowiedniej skali systemem audio, nadawały na przemian rosyjskie i niemieckie teledyski. Usiedli więc na zewnątrz. Akurat wolny był najbardziej na zachód wysunięty stolik.
Jedli milcząc. Kotlety schabowe, frytki i kapustę zasmażaną. Zamówili po dwa zestawy. I w momencie, w którym jeden zapytał resztę – czy też są głodni? – padł strzał. Później drugi i trzeci. Po trzecim (zupełnie jak na filmach) odezwały się kobiece krzyki.
Panowie wstali od stołu, z bagażnika samochodu wyjęli trzy pistolety Glock, i dwa maszynowe MP-5 chyba w wersji A5 (wszystkie – prezent od prezydenta berlińskiej policji) . Później taktycznym krokiem weszli do burdelu, gdzie, wzięci za żołnierzy konkurencyjnego gangu, zostali ostrzelani, (jeden nawet został lekko ranny). Odpowiedzieli ogniem. Po dziesięciu minutach organizacja przestępcza nieodwracalnie straciła szefa, (właściwie dwóch szefów – braci), ich cztery prawe ręce i sześciu żołnierzy.

Tak się złożyło, że tego dnia ta właśnie organizacja przestępcza przeprowadzała największy w swojej historii przerzut kokainy do Niemiec. Narkotyki ukryte w przeciwwagach wózków widłowych przywiezionych na remont do Polski wracały pociągiem za Odrę. Pociąg był ochraniany przez resztę organizacji przestępczej i specjalnie wynajętych do tego celu Ormian.

Tak się złożyło, że dzień wcześniej po półrocznej obserwacji Wydział Wewnętrzny Straży Granicznej zdjął opłacanego przez organizację przestępczą dowódcę strażnicy, ten szybko poszedł na układ – powiedział, że następnego dnia coś będzie przerzucane pociągiem. Dowództwo Straży informacje zinterpretowało błędnie i założyło, że pociągiem będzie przerzucana wielka grupa nielegalnych imigrantów i obstawiła stację oddziałem składającym się z prawie trzystu średnio wyszkolonych, lecz uzbrojonych funkcjonariuszy.
Gdy pociąg wjechał na stację został otoczony. Ormianie – trochę dzicy – zaczęli się ostrzeliwać. Wyszła z tego jatka, zwłaszcza, że wybuchły zbiorniki gazu w wózkach widłowych. To, że zginął tylko jeden strażnik, może świadczyć jedynie o tym, że Bóg lubi chroniących granice.

W każdym razie tego dnia organizacja przestępcza kierowana przez braci Gawronów z Kasznicy Wielkiej zakończyła definitywnie swoją prawie trzydziestoletnią działalność. No i właściwie tego dnia ta część województwa lubuskiego została całkowicie pozbawiona zorganizowanej przestępczości.

W burdelu w Płotach zaroiło się od policji. Komendant powiatowy próbował przez moment ukryć fakt, że przed śmiercią kierownik jego wydziału kryminalnego razem ze starszym Gawronem wypili chyba dwa litry wódki Chopin i jeszcze skorzystali z usług trzech – niestety 14-letnich – prostytutek, specjalnie prowadzonych z Tajlandii, na świętowanie największej akcji braci.
Próbował przez chwilę, ale szybko zrezygnował, widząc, że koledzy z Warszawy – jakby to powiedzieć – nadają na innych falach.
Starał się wyrzucić ze świadomości to, że gdyby nie zbieg okoliczności byłby w Płotach kilka godzin wcześniej i brał w imprezie udział. Jak to wcześniej bywało. (Trzecia Tajka zasadniczo czekała na niego)


czwartek, 21 lipca 2016

19 lipca 2016


1. Trawa. Gdybym był kozą, bodź kóz hodowcą – powinienem był być zachwycony. Rok mamy taki, że zielone rośnie jak szalone. Nie jestem. I to jest zła informacja.
Zadzwonili dwaj kurierzy. Pierwszy z kosiarką dla Bożeny,drugi z Bang Olufsenem, którego wypatrzyła na OLX. Swoją drogą trzeba być kimś dziwnym, żeby nazwę tablica.pl zamienić na OLX.
Kosiarka elektryczna. Bang Olufsen – Century. Jak ten, którego kupiłem z dziesięć lat wcześniej.

2. Cały dzień z parkietem. Układanie klepek może przypominać „Redutę Ordona”. A konkretnie ten kawałek, który opisuje proces ładowania i oddawania strzału. Cóż obrońcy reduty mieli gorzej. Funkcjonowali w stresie, a do tego nie mogli słuchać PolskiegoRadia24.
No dobra, ułożyłem. Znaczy kiedy miałem dociąć ostatni trójkącik cztery na cztery na pierwiastek kwadratowy z trzydziestu dwóch [chyba] – zdechła krajzega, znaczy: piła stolikowa. Łożysko. I to jest zła informacja, bo zasadniczo nie powinienem mówić, ze skończyłem. A chciałbym.

3. Przyszedł sąsiad Gienek. Ze swoim młodszym wnukiem Bartkiem. Bartek – rozsądny gość – trochę się mnie bał. Teraz mu przeszło.
Jego starszy brat Karol, w jego wieku mówił ręką, Bartek robi to werbalnie. Używając jedynie końcówek słów. Ma to jakiś sens. Wszyscy go rozumieją, Naładowałem kosiarkę, zabrałem się za akumulator 750. Nie zachowuje się zbyt dobrze. I to jest zła informacja.



środa, 20 lipca 2016

18 lipca 2016


1. eGazety przywróciły mi względną przyjemność porannej prasówki. Przeglądając tygodniki wybieram teksty, które powinienem później przeczytać. Później ich nie czytam. I to jest zła informacja. Zasadniczo czytanie prasowych tekstów sprowadza się u mnie do leadu i autora. Nie chce mi się czytać więcej, bo wydaje mi się, że wiem, co będzie dalej. Hoduję gdzieś nadzieję, że się mogę mylić.

2. Od nie pamiętam ilu lat [przynajmniej pięciu] kładę parkiet w górnym salonie, choć zasadniczo powinno się udać zrobić to w dni cztery. Tym razem postanowiłem się zawziąć i skończyć. Zacząłem po śniadaniu – koło południa. Kładłem z przerwą na obiad do wieczora. W jodełkę. Po nie pamiętam ilu latach [przynajmniej pięciu] wpadłem na pomysł racjonalizatorski, żeby pudełka z klepkami [są prawe i lewe] układać zgodnie z kierunkiem układania.
No dobra, nikt, kto nie układał parkietu w jodełkę nie zrozumie o co mi chodzi. I to jest zła informacja, bo jest to usprawnienie na miarę wynalezienia koła.

3. Układając słuchałem radio. Internetowo. TokFM. Słucham TokFM, bo lubię, kiedy radio gada. Najpierw był program „Połączenie” [chyba] o zagranicy. Niezły. Pod warunkiem, że się weźmie poprawkę na poglądy prowadzącego. Media w Polsce wymagają brania poprawki. I to jest zła informacja. Później była audycja redaktora Najsztuba, który najpierw dziwnym głosem czytał tzw. prawicową publicystykę. Później, razem z red. Piątkiem [chyba tak się on nazywa] czytali religijną poezję. To właściwie fascynujące, że ktoś [red. Piątek – o ile tak się on nazywa], kto w niegdyś najpoważniejszym polskim dzienniku wypowiada wojnę Ministrowi Obrony Narodowej w przerwach w tej wojnie występuje w niezbyt wysokich lotów programie satyrycznym.
Zresztą podobnie jest z redaktorem Najsztubem, który w pewnym momencie zaczął mówić, że na pewno jest na jakiejś liście proskrypcyjnej. Nie jest.
Redaktor Najsztub dekadę temu był moim szefem. Jego wywiady uchodziły wtedy za wybitne. Ciekawe kto dziś – poza mną – to pamięta.

Wieczorem się przełączyłem na PolskieRadio24. Trafiłem na audycję, w której redaktor Niziołek rozmawiała z trzema znanymi blogerkami. Było cieżko.
Coś się dziwnego stało i telefon sam się przełączył na Tok FM, w którym Wiktor Osiatyński rozmawiał o sporcie z redaktorem Wierzyńskim. No i zostałem przy tym programie. Chyba jestem już stary.  

poniedziałek, 18 lipca 2016

17 lipca 2016



1. Nulla dies sine linea. I to jest zła informacja.

2. Wstałem dziwnie wcześnie. Na tyle, że obejrzałem „Woronicza 18”. Dyrektor Magierowski w swoim żywiole. W kwestiach międzynarodowych nikt nie może mu podskoczyć.
Mam jakiś problem z tzw. instalacją satelitarną. Znaczy – część programów mi nie działa, inne się pojawiają i znikają. Na przykład TVN24. Właściwie bez wiary w potencjalny sukces wykonałem zestaw czynności mających na celu obejrzenie „Kawy na ławę”. Na tyle bez wiary, że nie zauważyłem, iż czynności te przyniosły sukces. Nie słyszałem więc europosła Szejnfelda, który odkrywał w Polsce dyktaturę. Ale może to i dobrze. Usłyszałem za to jak jedna z pań posłanek z Nowoczesnej – nie wiedzieć czemu wszystkie mi się zlewają – nazwała wyrażenie solidarności z rodzinami ofiar nicejskiego zamachu – solidaryzacją. Jakoś fascynują mnie moi, wydawać by się mogło – rozsądni znajomi, którzy wciąż nazywają Nowoczesną partią polskiej klasy średniej. Patrząc w ten sposób polska krasa średnia wygląda dość średnio.
Nie zauważyłem momentu w którym redaktor Passent nazwał „Marsyliankę” „Międzynarodówką”. I to jest zła informacja, bo by mi to zrobiło dzień.

3. Wymieniłem w beemce siłowniki [czy jak je tam nazwać] maski. Znaczy najpierw szukałem instrukcji tej czynności w internecie. Znalazłem dyskusję na jednym z forów. Człowiek pytał jak to zrobić, wszyscy darli z niego łacha. Jeden nawet dostał ostrzeżenie od moderatora po tym, kiedy zasugerował konieczność odpięcia akumulatora i – po wszystkim – wykonanie pełnej komputerowej diagnozy auta.
Gdybyście kiedyś chcieli wymienić siłowniki [czy jak je tam nazwać] maski w E32 – podzielę się doświadczeniem. Najpierw trzeba zdjąć stare. Później założyć nowe.
Siłowniki [czy jak je tam nazwać] kosztują jakieś grosze. I to, że się zdecydowałem wymienić tak późno – to zła informacja.

Ciąg dalszy słabego kryminału: 
[Kryminał miał być tylko słaby, nie miał być wcale brytyjski]

Zasadniczo, to nikt nie wiedział jak to się stało, że Stefan Nowak został policjantem. Nie, no, zasadniczo ktoś wiedzieć musiał. Ktoś, kto, doprowadził do tego, że w pewne letnie przedpołudnie na biurku komendanta powiatowego policji w Międzylesiu Lubuskim zadzwonił telefon.
I nie chodzi wcale o zastępce komendanta wojewódzkiego, który numer wykręcił. Tylko o kogoś, kto stworzył ten skomplikowany – mówiąc językiem postsowieckich służb specjalnych – montaż.

Komendant powiatowy policji w Międzylesiu Lubuskim nie miał zbyt dobrego czasu. Choć, tak właściwie w tym przypadku stwierdzenie „nie miał zbyt dobrego czasu”, to eufemizm. Bo tak naprawdę komendant miał przesrane. Przejebane (jak to woli). Był w najczarniejszej z czarnych dup. I siedział tam już od dwóch tygodni.

Dwa tygodnie wcześniej kierownik jego wydziału kryminalnego został zastrzelony. Zastrzelił go, szef specjalizującej się w napadach na tiry, porwaniach, sutenerstwie, przemycie narkotyków, przerzucie nielegalnych emigrantów, haraczach (i wszystkich innych rzeczach, w których się mogła specjalizować) organizacji przestępczej.

Policjanci czasem giną na służbie. Taka, niestety, praca. W tym przypadku, było jednak trochę inaczej. Tylko nie wiadomo od czego zacząć. Zacznijmy od końca. Albo raczej od topografii. Miejscowość Płoty leży przy trakcie łączącym Paryż z Moskwą. Dwieście lat temu bogobojni mieszkańcy wsi nazwanej wtedy Plotten na jej środku wystawili kościół. 180 lat później na dużym placu obok kościoła powstały parking dla TiRów wraz z restauracją.

Dwa lata później na sąsiadującym z kościołek kawałku placu wybudowano dziwny budynek, który miał stosunkowo małe okna, w które wstawiono witraże i czerwony neon z napisem „Gentelmen's Club – Paradise”. Jadąc od strony Berlina mijało się więc najpierw kościół, potem burdel, na koniec restaurację. Restaurację polecaną na portalach zajmujących się przydrożnymi restauracjami.

16 lipca 2016


1. Kiedy się obudziłem było już po tureckim puczu. Druh Podsekretarz, z którym rozmawialiśmy wieczorem podczas jazdy okazał się lepszym ode mnie znawcą Turcji. Być może dlatego, że w przeciwieństwie do mnie w rzeczonej bywał. Wymyślona przeze mnie skomplikowana geopolityczna intryga nie wytrzymała nocy. I to jest zła informacja, bo już się chciałem mieć za wybitnego analityka.

2. Na budowę domu sąsiada Tomka przyjechała pompa do betonu i trzy gruszki. Dom wystaje już z ziemi. I to dobra informacja.
Pojechaliśmy na targ do Świebodzina. Na stoiskach z koszulkami wśród heavy metalowych czaszek pojawili się żołnierze wyklęci. Może byli wcześniej, ale zauważyłem ich dopiero teraz. W Mrówce ruch jak na Marszałkowskiej. Jakby wszyscy się nagle wzięli za remontowanie.
Odwiedziłem Suburbana. Skrzynia znowu wyjęta, bo po założeniu się okazało, że nie działa tak samo, jak przed remontem. W przyszłym tygodniu ma wrócić do naprawiaczy.
Do tego zupełnie nowy przed awarią akumulator jest do wyrzucenia. I to jest zła informacja, bo nie był to akumulator zwykły, tylko amerykański z przykręcanymi klemami.

3. Po raz pierwszy od nie pamiętam kiedy czytałem książkę w celach rozrywkowych przez dłużej niż kwadrans. Kryminał. Słaby. Brytyjski. O grubej czterdziestoletniej pani archeolog. Właściwie to gorzej niż słaby. Mógłbym taki napisać.
Kiedy rozstawiałem leżaki zauważyłem, że pod modrzewiem rosną maślaki. Zawsze tam rosły. Do momentu, kiedy panowie kopacze od kanalizacji dwa lata temu rozorali ten fragment działki. Rok temu maślaków nie było. Wróciły. Ciekawe, czy pojawią się odkryte niegdyś przez dyrektora Zydla rydze. Pojawiły się tylko raz. I to jest zła informacja.

Naprawdę mógłbym napisać słaby kryminał. O, proszę:


Padał deszcz ze śniegiem. Stefan Nowak patrzył, jak powoli lecz sukcesywnie przemakają mu buty. Przepełniało go poczucie bezsensu. Stał w lesie nad kanałem, słuchając leśniczego, rozwodzącego się o przepędzonej grupie ludzi próbujących, na pierwszy rzut oka – profesjonalnym sprzętem zrobić dziurę w wykonanym przez Niemców przed osiemdziesięciu laty betonowym murku oporowym.
Tak właściwie, to przestał słuchać leśniczego po tym, jak na generatorze zobaczył naklejkę wypożyczalni sprzętu budowlanego z nie najbliższego miasta wojewódzkiego.
Leśniczy, skądinąd sympatyczny człowiek, radny gminny –jak przypomniał sobie Stefan, zadał jakieś pytanie. Chyba zadał, Stefan tego nie jakoś nie usłyszał, zaś leśniczy, patrząc na Stefana wyraźnie oczekiwał odpowiedzi. Na szczęście policjant z gminnego posterunku również zapytał:
–Może faktycznie coś tu jest schowane, może trzeba to rozwalić do końca i wyciągnąć.
–Panowie, daję głowę, że nic tu nie ma. Tym… sprawcom, najwyraźniej coś się po… pomyliło.

Stefan był pewien swoich słów. Murek był monolitem z pobliskim jazem. Najwyraźniej od powstania, w latach 30-tych ubiegłego wieku, nic nie próbowało go naruszyć. Do dzisiaj.
A raczej mało prawdopodobne, by Niemcy schowali w nim coś sześć lat przed wybuchem wojny. Stefan był pewien. Znał historię murku, technikę wykonania, wiedział, że – na pierwszy rzut oka profesjonalny sprzęt, prędzej by się rozleciał, niż murek poważnie naruszył. Wiedział. Tak jak wiedział strasznie innych dużo rzeczy. Właściwie był najwięcej wiedzącym człowiekiem, że wszystkich jakich znał. Nie wiedział za to dwóch ważnych rzeczy: skąd wie to wszystko. I, jak to się stało, że został policjantem. Ne on jeden.





sobota, 16 lipca 2016

15 lipca 2016



1. Obudził mnie kurier. Przywiózł… No właśnie, nie wiem jak to nazwać… wygląda jak amortyzator, utrzymuje maskę w górze… siłownik? Chyba nie.
Kiedy beemka wyjechała od blacharza w zeszłym roku, dziwnym trafem się okazało, że przestały działać. Ciekawe, czy w remontowanej obok piątce nagle się nie naprawiły.
Ale pewnie nie. Człowiek poobraca się chwilę w geopolityce i wszystko zaczyna widzieć w czarnych barwach. I to jest zła informacja.

2. Wlazłem do wanny. Zacząłem przeglądać Tweetera. No i dotarło do mnie, że zapomniałem o tym, co się w nocy stało w Nicei. I to zła informacja.
Wczoraj mieliśmy iść wcześnie spać, ale oglądaliśmy „Lilyhammer”.
Mafiozo z Nowego Jorku trafia do norweskiej krainy powszechnej szczęśliwości i zaczyna ją nieco modyfikować. Oglądamy to z przerwami. Zaczęliśmy świeżo po moim powrocie z Norwegii. Mógłbym tam mieszkać. Mają bardzo fajnego króla, niesamowite krajobrazy i zdrowy stosunek do wschodniego sąsiada.
Mógłbym tam mieszkać, choć pewnie przez cały czas gdzieś z tyłku by się czaił strach, bym się tam na śmierć nie zapił. Dzień powinien się wszak różnić od nocy.
Poza widokami długo pamiętał będę kierowcę, który wiózł nas z Narwiku (dokładniej: z Håkvik) do Evenes. Miał pięćdziesiąt parę lat i chyba pierwszy raz w życiu prowadził szybciej niż z prędkością 90 km/godz. I wyraźnie sprawiało mu to przyjemność.

„Lilyhammer” jest nierówne. Początek śmieszny – autorzy fascynują się swoim pomysłem zestawienia dwóch nieprzystających kultur. Niestety fascynacja ta trwa nieco zbyt długo. Pod koniec pierwszej serii energia wraca. Druga – na razie wygląda bardzo dobrze.

3. Na wieś mieliśmy wyjechać rano. Wyjechaliśmy koło siedemnastej. Najpierw pojechaliśmy na Wiejską, żeby dać mojemu bratu klucze, by mógł doglądać słoneczników. Później na Mokotowską odebrać nowe okulary. Służba państwowa najwyraźniej nie służy mi na wzrok.
Jechaliśmy i jechaliśmy. A2 między Warszawą a Łodzią przytkana jak Autobahny w starym Reichu. Autobahny od lat parunastu poszerzane do trzech pasów.
Ciekawe o ile tańsze by było zbudowanie od razu pasów od poszerzania tego odcinka w przyszłości. Ciekawe? Chyba nie, bo nikt z tej wiedzy pożytku raczej mieć nie będzie.
Za Ołobokiem zobaczyłem na poboczu kanię. Pierwszą w tym roku. Kiedy wracałem do auta okazało się, że działa tylko jedno światło drogowe. I to jest zła informacja.


środa, 30 marca 2016

28 marca 2016



1. Postanowiłem przełożyć koła z 750 do 735, gdyż opony na tych pierwszych były wyraźnie lepsze. Wymiana koła w samochodzie osobowym wymaga wykonania serii czynności w pewnwj kolejności. Najpierw trzeba poluzować śruby. Później po zablokowaniu przynajmniej jednego z kół za pomocą podnośnika unieść samochód. Wtedy odkręcić śruby, zdjąć koło, założyć nowe, wkręcić koło nowe, wkręcić śruby, spuścić samochód, przykręcić śruby. Przy przekładaniu kół z jednego do drugiego auta trzeba czynności te wykonywać w obu naraz.
Więc zacząłem od luzowania śrub. Najpierw w 750. Udało się. Później w 735. Tył poszedł stosunkowo łatwo. Z lewego przodu udało się z trzema. Zostały dwie. I to była zła informacja.

2. Znalazłem nasadową 17, przedłużkę, grzechotkę i rurę, by ramię przedłużyć. Jedna poszła. Druga nie. Włożyłem drugą rurę. Kręcę. Strzeliła grzechotka. Wyszukałem takie coś, co się wkłada w to coś, co się nasadza na śrubę i z tego czegoś pod kątem prostym wystaje pręt. Pręt przedłużyłem jeszcze dłuższą rurą. Cięgnę – pręt się gnie. Czyli nic z tego nie będzie. Poszedłem do sąsiada Gienka. Wyszukał lepszy klucz, lepszą grzechotkę. Odkręcił. Przechodzimy na drugą stronę. Poszły cztery. Jedna nie chce. Zaczynają się rozsypywać kolejne klucze. Do akcji włączył się szwagier sąsiada Gienka – Darek. Męczymy kolejne klucze. Bezskutecznie. Główka śruby zatraca powoli swój wielokątny kształt. Darek mówi, że bez spawarki nie pójdzie. Znaczy – trzeba do śruby dospawać nakrętkę. Spawarki nie ma. Trzeba czekać na to, aż z Zielonej wróci Tomek. Zięć sąsiada Gienka.
[tu upływa parę godzin, które schodzą nam na powolnych przygotowaniach do wyjazdu]

Wraca z Zielonej Tomek. Nieźle wygląda w garniturze. Patrzy na śrubę, mówi, że trzeba spróbować z kluczem pneumatycznym. Bierzemy wózek od Gienka i jedziemy do garażu, który kiedyś był pierwszym warsztatem Tomka. Ładujemy na wózek sprężarkę i jedziemy nazad.
Przy aucie się okazuje, że nie wziąłem przewodu ciśnieniowego. Wracam więc do garażu. Po drodze się okazuje, że jednak go wziąłem, tylko po drodze spadł z wózka.
Podpinamy kompresor, zakładamy klucz. Przychodzi przyszły zięć Gienka. Mówi, że to nie zadziała, bo kompresor jest zbyt słaby. Nikt się tym nie przejmuje, bo mówi to po niemiecku – jest wszakże Niemcem. Próbujemy – nie idzie. Potem zaczyna, z tym, że nie tyle odkręcać, co okręcać się wokół śruby. Rozpoczynamy akcję spawarka. W ostatniej chwili przed wyruszeniem ekspedycji do garażu po spawarkę Tomek pyta, czy auto jeździ. Jeździ. Rezygnujemy więc z wiezienia spawarki. Jadę pod garaż. Na podwórku trzeba wykonać prosty Sokoban, bo na drodze stoi Polo. Nie ma do niego kluczyków, kierownica jest zablokowana. Przepychamy go więc najpierw do przodu, by mogła minąć go beemka, później do tyłu, by beemka mogła podjechać pod garaż.
Przychodzi Józek, ojciec Tomka. Pyta, co robimy. Mówimy, że nie możemy odkręcić śruby. Mówi, że ją odkręci. My odpowiadamy: dobra, dobra. Bierze młotek słusznej wielkości. Nieco mniejszy stalowy pręt. Wali młotkiem w przyłożony do śruby pręt. Później odkręca śrubę palcami.

Lat temu ze dwadzieścia. Na zwierzynieckim Placu na Stawach była budka z artykułami żelaznymi. Sprzedawał w niej siwy pan z siwą brodą. Wszedłem tam kiedyś byłem po przysłowiowe kilo gwoździ [nie pamiętam przysłowia o kilogramie gwoździ, ale w dzisiejszych czasach 'przysłowiowe' może być wszystko]. Nim się zdążyłem odezwać siwy pan patrząc na mnie powiedział: Bez majzla i młota chujowa robota. Czym mogę panu służyć?
I to był znak, którego naonczas nie dostrzegłem. I to jest zła informacja.

3. Zmieniłem koła. Auto mi w międzyczasie spadło z podnośnika. Bez strat w sile żywej i sprzęcie Bogu dzięki. Ruszyliśmy koło dwudziestej. Planowaliśmy o piętnastej. Przez pierwsze sto kilometrów tłukły się koła, a przynajmniej prawe przednie. Dopiero przed Poznaniem kupiłem na stacji odpowiedniej wielkości klucz i koło dokręciłem. Więc się zrobiło przyjemniej. Jechaliśmy i jechaliśmy aż dojechaliśmy do Strykowa, gdzie przed maską wyrósł nam policjant z świecącą na czerwono pałką. Najpierw kazał mi dmuchać w kierunku czegoś żółtego, aż się zapali zielona lampka. Kiedy się zapaliła na zielono po raz drugi pogratulował mi odpowiedzialności i tego, że nie prowadzę po alkoholu. Później koniecznie chciał od Bożeny dokument potwierdzający jej obywatelstwo. Dokument był zagrzebany w bagażniku, więc musiało mu wystarczyć nasze oświadczenie. Do końca miał z tym jakiś problem. Ale większym było, że się okazało, że zamiast potwierdzenia posiadania polisy OC, Bożena wydrukowała przez pomyłkę potwierdzenie wpłaty, na którym był numer polisy, ale nie było numeru rejestracyjnego auta, które ta polisa dotyczyła. Czyli mandat. Pan policjant bardzo chciał tego mandatu nie nakładać, sugerował, byśmy poszukali w mejlach, czy nie ma gdzieś polisy wersji elektronicznej – nie było. Więc potwierdził w CEPiK-u, że polisa jest, wypisał mandat, powiedział, że auto piękne. I się pożegnaliśmy.
Złą informacją jest, że trwało to wszystko z pół godziny. Więc zamiast być w domu koło północy, byliśmy przed pierwszą.

27 marca 2016




1. Świąteczny poranek rozpocząłem od rodzinnej scysji. Nikt poza mną nie był zainteresowany co do powiedzenia mają bardziej lub mniej światłe umysły polskiej polityki.
Rodzina miała rację – niczego się nowego nie dowiedziałem. I to jest zła informacja.
Wczesnym popołudniem nawiedzili nas goście. Poznany w Bukareszcie właściciel pałacu w Bojadłach wraz z rodziną. Poprzednim razem byli w okolicach Bożego Narodzenia, więc ich wizyty około świąteczne stają się tradycją. Poplotkowaliśmy na tematy z pogranicza kultury, sztuki i dyplomacji. Było miło.

2. Udało się nam zrobić świątecznie dobry uczynek.
Właściwie przypadkiem, stojąc na ganku usłyszałem dochodzące z rynny dziwne dźwięki. Byłem przekonany, że mi się zdawało, żeby nie kot, który najwyraźniej też je usłyszał. Dziwne dźwięki zawsze będą mi się kojarzyć z pionierskim obozem o swojsko brzmiącej nazwie „Артек”. Chyba w liceum była czytanka o tym, że ktoś będąc na owym obozie wyszedł na plażę i usłyszał странные звуки czyli dziwne dźwięki. Tamte dźwięki wydawał delfin i na pewno nie brzmiały jak te, które wydała rynna.
Wezwałem dziewczyny i zaczęliśmy odkręcać rewizję [czy jak się ta zatkana blachą dziura w rynnie nazywa]. Odkręcała się słabo, bo śruby były zardzewiałe. W końcu się udało. Zdjęliśmy blachę i nic, bo za nią było pełno czarno-brązowej masy powstałej z błota, opadłych liści i czegoś innego, nad czego pochodzeniem woleliśmy się nie zastanawiać.
Trochę z duszami na ramionach zaczęliśmy wydłubywać tę masę wydłubywać kijaszkiem, przy każdym dłubnięciu się zastanawiając, czy ze środka nie wyskoczy jakiś zmutowany krokodyl. Albo co. Wielki robak. Albo mrowie małych. Albo wąż. No więc dłubiemy i dłubiemy. W końcu przedłubaliśmy się na drogą stronę. I wtedy z rynny wyleciał ptak. Znaczy wyleciał to za słabo powiedziane. To było 'wyleciał' do kwadratu. Brakuje mi słowa. Prosto na najwyższe drzewo nad ruinami remizy. Na najwyższą gałąź. Gdyby to była kreskówka – historia wyglądałaby tak: ptak [ciemny, nieco większy od wróbla] wieczorem zapił. Usiadł na dachu. Przysnął. Zsunął się do rynny. Stamtąd do rury spustowej [jak się ta pionowa rynna fachowo nazywa]. Budzi się rano. Ciemno, ciasno, trochę śmierdzi. Wysoko nad głową jasny punkt. Podlecieć się nie da. Wyspindrać też nie za bardzo. Jedyne, co może robić, to sobie obiecywać, że już nigdy kropli alkoholu do dzioba nie weźmie. Do tego kac, czyli suszy. No nie jest dobrze. Ten stan trwa. Nie jest dobrze.
W pewnym momencie słychać coś spod spodu. Pierwsza myśl – coś zaraz wylezie i zje. Ale może to i lepiej, bo przestanie suszyć. Nagle czuć świeże powietrze. Ziemia się usuwa spod nóg. Światło. Trzeba spierdalać [nie ponoszę odpowiedzialności za wyrazy, jakie myśli sobie ptak]. Ptak leci. Na najwyższą gałąź. Siada. I zaczyna puszczać wiąchę za wiąchą. Wśród słów niecenzuralnych cenzuralne jest tylko 'nie wierzę'.
A my mamy dwa sukcesy: uratowany ptak i wyczyszczona rynna.

3. Wpadłem wieczorem na chwilę do sąsiadów. Darek, szwagier Gienka ma brodę większą ode mnie. Niestety zamierza ją zgolić. Z dużą to będzie dla świata stratą, bo świetnie z tą brodą wygląda.
Jego żona, pielęgniarka na m.in. SOR-ze opowiedziała dykteryjkę o tym, że powiat nie płacił okolicznym izbom wytrzeźwień za usługi, więc izby przestały delikwentów z powiatu przyjmować. Co więc robi z nimi Policja? Przywozi ich do szpitala, gdzie zajmują łóżka aż dojdą do siebie. Wszyscy zadowoleni – delikwenci, bo nikt od nich nie egzekwuje kasy, do tego lepiej są traktowani niż na izbie. Powiat, bo problem ma załatwiony. Policja, bo nie musi kilometrów robić. Prawie wszyscy, bo personel szpitalny musi się z pijaczkami użerać. A, kiedy się użera – nie może się zajmować tym, czym się zajmować powinien przede wszystkim.
Nadworny Fotograf, który mi właśnie patrzy na ręce [kiedy to piszę] skomentował, że PRL jest wiecznie żywy. I to jest zła informacja.

poniedziałek, 28 marca 2016

26 marca 2016


1. Śnił mi się Pałac. Nieco zmodyfikowany. Na przykład wyposażony w dziwną kolejkę z wagonikami wielkości deskorolek, na których się siadało i było wiezionym przez dziwne korytarze. Przy okazji śniła mi się też polityka, ale o tym już pisać nie będę.
Po późnym śniadaniu wróciliśmy do układania parkietu. Wieczorem wsypałem do trociniaka sieniawskie brykiety z brunatnego węglą, jakoś mi się udało je rozpalić. Płonęły przez jakieś dwanaście godzin. Nagrzały powietrze na tyle, że klepki przestały się aż tak prężyć.
Układaliśmy, aż się okazało, że zaraz braknie kleju. Bożena wsiadła w auto i pojechała z dziewczynami do Mrówki. My układaliśmy dalej. Po chwili zadzwoniła, że Mrówka klejów do parkietu już nie sprzedaje. Bo kiedyś próbowała na tyle bezskutecznie, że musiała wywalić, bo się na półce zestarzał.
W każdym razie klej się skończył zanim my skończyliśmy. I to jest zła informacja. Dobrą jest, że parkietu nie braknie. Nawet zostanie. Może na jakiś pokoik na strychu.

2. Przenieśliśmy się przed dom, gdzie Bożena z dziewczynami wygrabiała liście spod grabu. Udało nam się sprzątnąć całkiem sporą powierzchnię. Pogoda była idealna do palenia liści. Było sucho i prawie nie wiało, więc nie było niebezpieczeństwa, że zadymimy całą przedświątecznie posprzątaną wieś.
Zatęskniliśmy za dyrektorem Zydlem, który już wielokrotnie dowiódł swoich talentów w grabieniu. Z tym, że to grabienie jest ogrodniczym tego słowa znaczeniu. Dawno go u nas nie było. I to jest zła informacja.

3. Niestety nie udało się uniknąć rodzinnych rozmów o polityce. Berlińska wersja narracji na temat wydarzeń kolońskich brzmi: po śledztwie się okazało, że wiele z tamtych kobiet kłamało.
Za to o pani Merkel mówi się, że nie będzie kanclerzem, bo popełniła błąd.

Wieczór tak mi się przeciągnął, że zobaczyłem jak zegarek w komputerze przeskakuje z 01:59 na 03:00. I to jest zła informacja.  

niedziela, 27 marca 2016

25 marca 2016



1. Z łóżka wyrwało mnie dwóch panów w niebieskich, niezbyt czystych Verschalungach [nie mam pojęcia dlaczego tak w mojej tradycji nazywa się ubiór roboczy]. Przyjechali terenowym fordem z drabiną na dachu. Fordem z napisem „Pogotowie Energetyczne”. Przyjechali przeprosić za śliwki. Było trochę jak w kreskówce. [Ostatnio w strasznie dużej liczbie sytuacji widzę kreskówkę, znaczy widzę, jak by wyglądały, gdyby były kreskówką]. Panowie się wiercili, wzrok im uciekał w stronę ziemi. Mówili, że to nie oni osobiście, ale szef im kazał podjechać i powiedzieć, żebyśmy napisali pismo. Pojechali.
Później przyjechało dwóch kolejnych. Matizem. Ci mieli krawaty. Kilka razy użyli zwrotu „mleko się rozlało”. Coś tam tłumaczyli, że drzewa były wysokie i było zagrożenie. Innymi słowy śliwki od czasu, kiedy je ostatnio widziałem urosnąć musiały do metrów pewnie z siedmiu. I, że pukali ale nikt nie otwierał. Nic dziwnego, bo nas nie było. Swoją drogą, jeśli się spóźnimy z płatnością – świetnie wiedzą jak nas znaleźć. Jeden z panów w krawatach próbował tłumaczyć, że jakoś byli w prawie. Niesłusznie rzecz jasna. Drugi go tonował. Stanęło na tym, że mamy napisać pismo. I drugie – żeby uregulować stan prawny. Bo słupy stoją bez żadnej umowy.
Złą informacją jest, że śliwki od tego wszystkiego nie odrosną.

2. Akumulator się naładował na tyle, że 750 zapaliła. Najpierw pracowała chyba połowa cylindrów. To i tak więcej, niż na przykład w nowych volvo. Wyturlałem się szopy. Silnik zaczął pracować normalnie. Do tego naprawił się wentylator nawiewu. Żywotność modelu E32 jest niesamowita.
Pojechaliśmy do Gminy kontynuować rozmowy o subwodomierzu wody gospodarczej.
Wpadliśmy na Wójta. Zobaczył nas, zaczął monolog. Zaczął od Trybunału Konstytucyjnego, potem było o niskim poziomie klasy politycznej, że politycy są beznadziejni, do tego otaczają się samymi miernotami. Później było o sześciolatkach, że tylko kłopot ma, że nie wolno słuchać ludzi, bo nic nie rozumieją, że władza jest od tego, żeby podejmować decyzje. Potem wrócił do Trybunału, że nie ma nic ważniejszego niż prawo. Opowiedział, o tym, że kiedyś wprowadzono przepis, że gminy musiały zapłacić podatek gruntowy od jakichś gminnych dróg. Sobie. Wójt nie płacił. Przyszła kontrol – kazała zapłacić. W związku z tym, że Gmina sobie zapłaciła, wzrosły jej przychody. Więc cofnięto jej subwencję. Wójt dowiedział się, że inne gminy gdzieś na wschodzie Polski wymyśliły, że jeżeli wstecznie zmienią te drogi w jakieś inne, które od podatku są zwolnione, to nie będą musiały płacić. Tak to zadziałało. Chciał zrobić tak samo, ale mu nie pozwolono – bo prawo nie może działać wstecz. Na wschodzie Polski może, na zachodzie – nie. Nie za bardzo zrozumiałem, jaki to miało mieć związek z Trybunałem, ale właściwie nie ma się czemu dziwić.
Wójt mówił chyba z godzinę. Bożena bohatersko próbowała z nim dyskutować. Z takim sobie skutkiem. Generalnie przedstawiciela władzy samorządowej z długim stażem poznać można po nienawiści do władz państwowych. Zwłaszcza ustawodawców. I to jest zła informacja.
Wójt poprosił mnie o pomoc w jednej gminnej sprawie. Cóż, jako miernota z otoczenia polityków mogę sobie z tym nie poradzić. Ale na pewno będę się starał. Niech lokalna społeczność ma ze mnie jakiś pożytek.

3. Wieczorem Józka wywarła na mnie presję i wróciliśmy do przerwanego ze dwa lata temu procesu układania parkietu. Chyba nadam rzeczonemu imię Muzeum Narodowego w Krakowie. Gmachu imię. Toutes proportions gardées – powstawały w podobnym tempie.
Jednym okiem obejrzałem początek „Golden Eye”. Nie wiem który raz. Z tym, że po raz pierwszy dotarło do mnie, że Bond nie mógł szybując dogonić samolotu. I to jest zła informacja.
Widziałem kilkadziesiąt lat temu etiudę filmową o tym, jak jeden pan opowiedział dowcip: przychodzi facet do lekarza z bandażem na nodze. Lekarz pyta – co się stało? Ten odpowiada, że się w głowę uderzył. Lekarz pyta – a dlaczego bandaż na nodze? Zsunął się – odpowiada facet. No i film był o tym, że w towarzystwie, któremu ten dowcip pan opowiadał, był inny pan, który zaczął tłumaczyć, że to niemożliwe, żeby się bandaż z głowy na nogę zsunął. No i później do opowiadacza wydzwaniał, że się konsultował z różnymi lekarzami i też mu potwierdzili, że się bandaż z głowy na nogę zsunąć nie może.
Więc Bond nie mógł dogonić tego samolotu, przyspieszał z przyspieszeniem ziemskim, a samolot miał pracujący silnik. No po prostu nie mógł. 




sobota, 26 marca 2016

24 marca 2016




1. Mamy w piwnicy kolekcję automatycznych pralek. Pierwsza przyjechała z meblami po ś.p. teściowej mojego stryja. [Stryj jest tak podobny do Gorbaczowa, że kiedy go spotykałem na ulicy myślałem: O, Gorbaczow! Ale tylko przez chwilę: Nie to jednak niemożliwe, żeby krakowską ulicą szedł Gorbaczow! No tak, to wujek Janusz!] Pralka była marki Indesit. Ładowana od góry. Najpierw szlag trafił jej grzałkę. Nie był to wielki problem, bo w zimnej wodzie też trochę prała. Później urwał się pasek. Wtedy Józka przywiozła z Berlina pralkę marki, której nie pamiętam. Z nią problem polegał na tym, że zawieszała się jedna ze szczotek. Musiałem ją rozbierać, wyciągać silnik, później składać. Tak często, że w końcu przestałem zakładać obudowę. Działała do momentu, kiedy szczotka przestała się dać poprawiać.
Wtedy prać zaczął Siemens od naszego kolegi, który raczej woli być anonimowy, żeby jego znajomi nie zarzucili mu, że wspiera niszczenie demokracji. Siemens podróżujący. Bożena miała go ze sobą w Pradze, czyli [poza drogą z fabryki do sklepu] przejechał z Warszawy do Rokitnicy, z Rokitnicy do Pragi [przez Drezno]. No i z Pragi do Rokitnicy. Siemens prał, aż dęba stanęło łożysko bębna. Ostatnią pralką była miniaturowa Candy od tego samego kolegi, którego nazwiska nie wymienię. Kolega pożycza mi smoking, w którym godnie reprezentuję Najjaśniejszą.
Miniaturowa Candy działała najkrócej. Puściłem pranie. Wracam po godzinie. W piwnicy śmierdzi spalenizną, w bębnie woda, do tego się okazało, że wywalony został bezpiecznik.
Nie wiem, co bardziej mnie przeraża – konieczność pozyskania kolejnej pralki, czy wynoszenie tych, co są z piwnicy. W każdym razie brak sprawnej pralki to zła informacja.

2. Postanowiłem wyprowadzić 750 na spacer. Akumulator okazał się martwy. Przez dobra pół godziny walczyłem z zamkiem w stodole zwanej stołówką, przedłużaczem, prostownikiem. Diody na prostowniku sugerowały, że akumulator nie chce współpracować. Postanowiłem się tym nie przejmować. I dobrze – po godzinie się okazało, że coś tam się naładował. Nie na tyle, żeby zapalić – ale zawsze coś.

Przyjechali panowie hydraulicy z Gminy. Weszli do piwnicy, popatrzyli na rury i stwierdzili, że nie założą wodomierza, bo rury mamy w technologii niekompatybilnej z ich technologią. I to jest zła informacja.

3. Wracając do pożyczanego od anonimowego kolegi smokingu. Świat schodzi na psy. Na oficjalnych posiłkach w Pradze i Budapeszcie wystarczał ciemny garnitur. Dobrze, że jeszcze na świecie są miejsca, gdzie należy [no dobra – poddam się dyktatowi purystów i nie napiszę 'ubierać'] zakładać frak.
Jest gdzieś na jakiejś wyspie placówka dyplomatyczna. Złożenie listów uwierzytelniających wymaga tam białego fraka ze złotym lampasem. Nikt oczywiście sobie takiego nie szyje ale jest na tej wyspie wypożyczalnia białych fraków ze złotym lampasem. Nie wiadomo, czy nie należy ona aby do jakiegoś krewnego gubernatora, który rzeczone listy przyjmując wymaga fraka białego ze złotym lampasem.
Oficjalne śniadanie czeski Prezydent wydał na Hradczanach. Do stołu podawali uczniowie jakiejś gastronomicznej szkoły – taka tam ponoć tradycja. Jednej dziewczynce coś się potłukło. Po wszystkim czeski Prezydent podszedł do niej i powiedział, żeby się nie przejmowała. To pewnie też tradycja.
Młodzież była strasznie zaangażowana. Blada, z wypiekami. 
Najpierw było wino białe. Później czerwone. Białe wypiłem, skosztowałem czerwonego. Przyszedł młody człowiek z piwem. Jak tu odmówić. Dopiłem czerwone. Piję piwo. Kelner nalewa mi czerwone. Trochę się zdziwiłem. Po chwili nalewa białe. Nie lubię, kiedy się dobro marnuje. Już miałem się zabierać za wypicie wszystkiego, co przede mną stało, kiedy skonstatowałem, że jeżeli wypiję, to mi znowu naleją. Więc przestałem. Nie dam z siebie zrobić Syzyfa.

Jednym z gości był poprzedni prezydent Czech, pan Klaus. Słyszałem historię, że kiedy był ministrem finansów doprowadził do tego, że państwo gwarantowało kredyty dla właścicieli odzyskiwanych kamienic. Dzięki temu wyremontowane praskie kamienice są własnością czeskiej klasy średniej, a nie – jak w Warszawie – dziwnych deweloperów z obcym kapitałem, którzy dość tanio odkupywali je od właścicieli. Czesi mają klasę średnią, my za to znanego i cenionego w świecie profesora Balcerowicza. Znaczy wygrywamy. I to jest zła informacja.



piątek, 25 marca 2016

23 marca 2016


1. Coś mi się śniło. No dobra – śniła mi się praca. Sugestywnie. Tak sugestywnie, że budząc się byłem przekonany, że w pokoju ze mną śpi kilka osób. Osób o dość ważnych funkcjach.
W 1987 roku, w czteroosobowym, kempingowym domku nad jeziorem Głębokim spaliśmy w chyba 20 osób. Na każdego przypadał pasek podłogi szerokości 40 cm. Zasadniczo, w tym standardzie moglibyśmy zakwaterować cały Pałac z częścią Kancelarii.
Jezioro Głębokie jest za Międzyrzeczem.
Zrobiłem sobie wtedy dziurę w nodze czymś, co specjalnie zostało zaprojektowane, by dziurawić nogi. Do dziś mi zresztą została blizna. Łaziłem w okolicach natenczas ruskiej bazy w dzisiejszej Kęszycy Leśnej, szukając Panzerwerków cofniętych względem linii. Znaczy – łaziłem po krzakach. Krzaki pachniały kijowskim metrem – do ruskiej bazy szła bocznica, której podkłady zakonserwowane były takim samym zajzajerem jak te z metra. Znaczy, wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to za zapach, bo w Kijowie pierwszy raz byłem dopiero rok później.
Panzerwerki były dwa. Oba [chyba] ze stalowymi klatkami schodowymi. Stalowe klatki schodowe mają to do siebie, że po czterdziestu paru latach potrafią tak zardzewieć, że częściowo znikają. A, że wcześniej ktoś wysadził to, co nad nimi było i do środka szybu wpadło sporo gruzu – schodów właściwie nie istniały. Trzeba się było wspinać po szybie windy. Dobre trzydzieści metrów. Wyłaziliśmy z kolegą Piromanem. Poszło gładko – po ciemku trudno o lęk wysokości. Było późno, szybko rozpoczęliśmy proces powrotu na kemping. Kilkunastokilometrowy proces.
Następnego dnia łaziłem po krzakach, chciałem zobaczyć co zostało z tego Panzerwerku. W pewnym momencie uderzyłem w coś nogą. Nawet niezbyt mocno. Po chwili poczułem, że w bucie chlupoce mi krew. Zupełnie, jak w góralskiej piosence. Okazało się że porządny, faszystowski potykacz przebijając opinacz komandosa [tak nazywaliśmy będące naonczas na wyposażeniu LWP buty] zrobił mi w nodze sporą dziurę. Niewiele myśląc wepchałem do tej dziury wiszące kawałki skóry, całość obwiązałem urwanym kawałkiem spodni i jakoś dokuśtykałem na kemping.
Centralny odcinek Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego odwiedzałem jeszcze wielokrotnie. Tyle razy, że dziś nie chce mi się tam włazić. I to jest zła informacja, bo nie prowadzam tam gości, na których kilometry podziemnych korytarzy zrobiłyby pewnie spore wrażenie.

2. Pojechaliśmy na Policję. Znaczy najpierw do Gminy. Wójta nie było, więc nie złożyliśmy mu wyrazów uszanowania. Za to wynegocjowaliśmy przyjazd panów, którzy mieli założyć nam wodomierz do wody gospodarczej. Od czasu uruchomienia kanalizacji podlewanie wyraźnie podrożało. Chyba, że się ma założony drugi wodomierz.
Kiedy ruszaliśmy do Świebodzina, z budynku Gminy wyszedł Gminny Strażnik. Niósł 20 jajek. Idą Święta.

Na Policji dyżurny kazał nam czekać na dzielnicowego. Siedzieliśmy w holu i obserwowaliśmy wychodzących z pracy pracowników komendy. Strasznie skrzypiały drzwi. Inaczej, kiedy się otwierały, inaczej kiedy zamykały. Na ścianie wisiał alkomat. Z instrukcją. Przez chwilę chciałem się skontrolować, ale pomyślałem, że nie ma co kusić losu. Jeszcze by się okazało, że mój organizm sam z siebie, wewnętrznie nie dość, że fermentuje, to jeszcze destyluje i to dlatego ciągle jestem taki zmęczony.

Przyszły dwie panie. Wyszedł do nich policjant. Tłumaczył, że jeśli ojciec dziecka przychodzi pijany i się awanturuje, to trzeba wezwać patrol. I patrol ojca dziecka zawiezie na izbę, bo dziecko musi mieć spokój.

Później ze środka komendy wyszedł niezupełnie ubrany pan i zapytał dyżurnego o jakieś klucze. Ten odpowiedział, że ktoś ich jeszcze nie oddał. Niezupełnie ubrany na to, żeby oddał, bo jak nie, to go w łeb walnie młotkiem. Przez chwilę się zastanawiałem, czy to nie groźby karalne, ale szybko przestałem – pan niezupełnie ubrany na pewno żartował. Inaczej dyżurny by inaczej zareagował.

W końcu przyjechał dzielnicowy. Właściwie dwóch. W tym jeden nasz. Sympatyczny młody człowiek, inteligentny, mówiący po polsku. Właściwie dlaczego się nie cieszyć z oczywistych rzeczy.

Bożena zaczęła zgłaszać podejrzenie popełnienia. W związku z rozmiarami szkód okazało się, że jest problem. Otóż zniszczenie drzew w ogrodzie, niezależnie od ich wartości to wykroczenie. W sadzie – przestępstwo. Wszystko rozbijało się chyba o definicję sadu. Czekaliśmy, aż się odezwie jakaś pani policjantka, która się na tym zna. Czekaliśmy i czekaliśmy. Для поддержения разговора zapytałem, czy bardzo im przeszkadza wakat na stanowisku Komendanta Głównego. Popatrzyli na mnie, jak na idiotę. –Może w Warszawie widać problem – odpowiedzieli.
Czekaliśmy. Znaczy Bożena czekała, bo ja pojechałem na dworzec po dziewczyny. Przyjechały. Koło przejścia, którym nie można przechodzić [przechodzi się sprawdzając wcześniej, czy nie stoi SOK] stał kontener na śmieci. Stał i dymił. Śmierdząco. Moja świętej pamięci babcia miała wdrukowany w przedwojennym gimnazjum strach przed chemicznym zapachem. Kiedyś przysposobienie obronne to było coś. Za moich czasów – już nie. W każdym razie nie czułaby się na tym dworcu komfortowo. Mimo iż szarą podkładową farbą odmalowano zadaszenia peronów i wejścia do podziemnego przejścia. Zawiozłem dziewczyny do Tesco i wróciłem na komendę. Jednak wykroczenie.
Bożena podpisała papiery i się pożegnaliśmy.

W Mrówce kupiliśmy węglarkę, szufelkę i jakiś nawóz. Wszedłem do Neonetu pooglądać telewizory. Podszedł pan sprzedawca. Powiedziałem, że szukam telewizora 4K z tunerem satelitarnym. Zaczął mi tłumaczyć, że od tunerów satelitarnych się teraz odchodzi. Jestem najwyraźniej starej daty. I to jest zła informacja. W Tesco przeczytałem tekst „Wprost” o Kindze. Red. Miziołek napisała, że Kinga była w Pradze budząc zainteresowanie czeskich mediów. Kingi w Pradze nie było. Ale właściwie jakie to ma znaczenie.

3. Wróciliśmy do domu. Chwilę po nas podjechał radiowóz z dzielnicowymi. Skoda Octavia. Z drzwi schodziła farba. I to jest zła informacja. Choć może raczej była to naklejona biała folia.
Poszliśmy za zwaną stołówką stodołę. Modus operandi szybko pozwolił im wskazać podejrzanego.