środa, 18 marca 2015

17 marca 2015


1. Platforma Obywatelska wyciągnęła za śmietnika projekt przepisów, wedle których mandat za fotoradar płaciłby właściciel samochodu – Państwo nie szukałoby sprawcy wykroczenia. Wyciągnęła ze śmietnika, do którego wrzucił te przepisy Trybunał Konstytucyjny. Przed laty. Trybunał, do którego wysłał je prezydent Kaczyński.
Dzisiaj prezydent nazywa się Komorowski, więc mała szansa, żeby zrobił to samo. Znaczy też je do Trybunału wysłał. I to jest zła informacja.

2. Umówiłem się z kolegą pod empikiem przy rondzie de de Gaulle’a. Więc znowu przeszedłem pod biurem komitetu wyborczego Bronisława Komorowskiego. Panowie robotnicy przyklejali do okna folię z napisem „Wybierz zgodę i bezpieczeństwo”. Szło im to opornie. W środku, za oknem jakaś pani jadła coś z plastikowej tacki. Na zewnątrz nie było pana, który zbierał podpisy. Zebrali 250 tys. Zasadniczo PKW sprawdza pierwsze 100 tys., więc następne można wpisać z palca, więc nie trzeba przed biurem zaczepiać ludzi. Interesujące ile podpisów zbierze PSL i dlaczego nie 50 milionów.
Wcześniej, przy Hożej widziałem jakieś kwiatki. Chyba przebiśniegi.
Dotarłem pod empik. Kolega zadzwonił, że się spóźni. Oglądałem sobie ludzi przechodzących przez rondo. I pięciu policjantów pod palmą. Jeden nawet miał motocykl.
Zacząłem się bawić moją nową zabawką. Note4. Ćwiczę się w pisaniu (rysikiem) tak, by działało rozpoznawanie pisma. [początek wczorajszych Negatywów tak zapisałem] jest to o tyle trudne, że od paru lat zasadniczo ręcznie nic nie piszę.
Szło mi całkiem nieźle dopóki nie przyszła cygańska orkiestra dęta i zaczęła grać. Pisanie, pilnowanie by przy tym nie wystawiać języka i niesłuchanie cygańskich dętych blaszanych naraz to dla mnie już zbyt wiele. I to jest zła informacja.

3. Sformatowałem sobie dysk, na którym wcześniej zbierałem wszystkie seriale i filmy do obejrzenia.I to jest zła informacja. Drugi raz w życiu zrobiłem coś takiego. W związku z tym zaczęliśmy oglądać drugą serię „Znudzonego na śmierć”. I to właściwie strasznie śmieszny film. Zasadniczo cieszę się, że nie jestem nowojorskim trzydziestolatkiem. [jeżeli życie nowojorskich trzydziestolatków jest wypadkową seriali „Znudzony na śmierć”, „Dziewczyny” i „CSI New York”]

wtorek, 17 marca 2015

16 marca 2015



1. Wystarczył jeden apel do red. Rymanowskiego i już miejsce posta Szejnfelda zajął pan Protasiewicz. I niech ktoś powie, że nie jestem opiniotwórczy.
Pojawił się też prof. Nałęcz wystylizowany na Sony'ego z Miami Vice.
W programie najlepsze były utarczki Sony-Nałęcz vs cerise-pink-V-neck-sweater-Czarzasty. Spięcia Sony-Nałęcz vs (nie mogę sobie darować) Breivik miały mniej finezji. Za to kończyły się liczeniem. Prof. Nałęcz to jednak inna waga.
Wybitnie zniesmaczył mnie minister Sawicki. Najpierw pomyślałem, że to dobrze, że występuje. Że więcej ludzi zobaczy z kim mamy do czynienia. Ale szybko do mnie dotarło, że elektorat pana ministra raczej TVN24 nie ogląda. Więc z mojego niesmaku nie było żadnego pożytku. I to jest zła informacja.

2. Tematy „Kawy na ławę” i „Loży prasowej” przypomniały mi tekst, które red. Czuchnowski napisał w grudniu 1999 roku, czyli w czasie, kiedy jeszcze się tak nie brzydził ubeckimi kwitami, jak dziś. Red. Czuchnowskiego poznałem 11 grudnia 1991 r., więc pamiętam go z czasów, kiedy był innym człowiekiem. A może takim samym, tylko okoliczności, w których funkcjonował były inne. Nie wiem. Są dwie szkoły. Jedna mówi, że ludzie się nie zmieniają. Wolę tę drugą.
O okolicznościach poznania red. Czuchnowskiego napiszę kiedy indziej.
Otóż w grudniu 1999 roku napisał był on o „Sprawie obiektowej Urna 89” – czyli o operacji Służby Bezpieczeństwa, która się zająć wyborami w 1989 r.
Przez te kilkanaście lat, które upłynęły od czasu, kiedy przeczytałem ten tekst pamiętałem jedno. Że na spotkania z kandydatami OKP, SB wysyłała swoich agentów i funkcjonariuszy. Mieli tam zadawać niewygodne pytania. Na przykład o stosunek do aborcji.
Mija powoli 26 lat od tego czasu. Służby Bezpieczeństwa już nie ma. A metody jakby zostały.
I to jest zła informacja.

3. „Newsweek” przeszedł sam siebie. Duda się zapisał do Unii Wolności, bo jego teść jest Żydem-polakożercą.
Redaktor Lis łamie kolejną konwencję. Po tym, kiedy poważnego informacyjnego tygodnika informacyjny wypełnił treściami typu „yollow”, teraz do – bądź co bądź mejnstrimu –zaciąga retorykę z fanzinów spod znaku hakenkreutza.
Ja tam osobiście nie mam nic przeciwko grzebaniu ludziom w metrykach. Ale wolałbym, żeby to miało jakąś logikę. Tu nie ma. I to jest zła informacja.

Jakoś jestem w stanie sobie wyobrazić skąd takie wzmożenie u red. Lisa. Nie rozumiem jego pracowników. Jeżeli wszystko będzie szło w takim kierunku, to za jakieś trzy tygodnie uzbroi ich i wyśle na ulicę w celu ustrzelenia kandydata PiS.




Tu link do tekstu red. Czuchnowskiego. Czytając go część (młodsza) tzw. „prawicy” się może zdziwić. Mam nadzieję, że nikt nie podrzuci go do „Gazety” – bo jeszcze ktoś przeczyta i Wojtka wyrzucą. A wtedy już chyba nigdzie nie znajdzie pracy.
http://www.dziennikpolski24.pl/artykul/2310060,urna-z-agentami,id,t.html

poniedziałek, 16 marca 2015

15 marca 2015


1. Śniło mi się, że rozpoczynałem polityczną karierę. Na czym miało to polegać – nie pamiętam. W każdym razie dobrze się zapowiadało. No i byłem na jakiejś imprezie. I te impreza była w jakimś chyba kasynie, bo był tam jednoręki bandyta. I na tym bandycie wygrałem mnóstwo pieniędzy. Kilkadziesiąt tysięcy. Dolarów. Dostałem je w worku. Ale kiedy je dostałem zmieniały się w urządzenia głośnomówiące. Nie wiedzieć czemu z logo Mercedesa. Wyszedłem z imprezy. Wsiadłem do auta. Jadę. Skręcam. Jakoś za szybko. Trochę mnie wynosi. Przycieram trzy auta. Delikatnie. I nagle do mnie dociera, że przecież jestem pod wpływem, bo na tej imprezie przecież wody nie piłem. Czyli z kariery politycznej nici. Przez chwilę się zastanawiałem, czy nie próbować jakoś kombinować, ale stwierdziłem, że to bez sensu i się obudziłem. A, że była dziewiąta, a ja się położyłem po piątej – to była zła informacja.

2. Jak już doszedłem do siebie jak grom z jasnego nieba spadła na mnie informacja, że kandydat Duda był w Unii Wolności. Ten fakt byłby jeszcze jakoś znieść ale się okazało, że był Duda jednym z dwojga członków koło Podgórze-Zachód.
Otóż, jak był łaskaw powiedzieć mój osobisty radny miejski: Podgórze to austriacka Nowa Huta.
Podgórze zbudowali Austriacy po pierwszym rozbiorze. Nazwano je Josefstadt – na cześć Józefa II. Nazwa długo się nie utrzymała. Plany by nowe miasto konkurowały z Krakowem też na długo nie starczyły. W każdym razie do Krakowa włączono je dopiero 100 lat temu.
Generalnie – kulturalni ludzie na Podgórz nie chodzili.
A tu się okazuje, że kandydat Duda tworzył jakąś strukturę. Nie wiem, czy sobie z tym faktem dam radę. I to jest zła informacja.

3. Ambasador Mull podrzucił na Twitterze informację, że do końca miesiąca w Polsce pojawi się bateria Patriotów. I to jest bardzo dobra informacja. Poza tym do końca roku będą się pojawiać bliżej nieokreślone ilości sprzętu wraz z obsługą. W infrastrukturę będą inwestowane zaś określone – bardzo konkretne kwoty pieniędzy.

Pojechałem do Castoramy kupić brykiety. Niby wiosna, a jednak zimno. W Castoramie – wiosna. Można kupić grabie Fiskarsa w promocji. W Lidlu, w czekoladowych królikach czuć Wielkanoc.
Wróciłem. Dooglądaliśmy do końca najpierw trzecią serię „Banshee” – Bożena uważa, że z trzech najlepszą. I trzecią serię „House of Cards” – Bożena uważa, że najgorszą.
HOUSE OF CARDS. UWAGA SPOJLER!
Bożena zauważyła, że Underwood zdziadział. Mnie się wydaję, że przerósł go urząd. Ogarniał partyjną nawalankę. Z geopolityką nie dał sobie rady. Jak to skonstatowałem, od razu pomyślałem o Donaldzie Tusku, który z ligi okręgowej trafił do tej mistrzów. I się nie sprawdził. Mimo iż akurat to jego funkcja polega na pilnowaniu żyrandola. Cóż, to też trzeba potrafić.

Koło północy pod domem zaczęły wybuchać petardy. Wyszedłem na balkon, żeby zobaczyć co się dzieje. Ulicą szedł młodzieniec i podpalał i rzucał. Wróciłem po telefon, żeby wezwać policję. Kiedy znowu wyszedłem na balkon zobaczyłem jak z miotaczem petard rozmawia dwóch panów. Usłyszałem, jak któryś mówi „nie będziesz tego więcej robił?”. Po chwili się rozeszli. Miotacz do znienawidzonej przeze mnie „Warki”, panowie do fiata Bravo. Czyli dobrze zgadywałem, że to policjanci. Pomyślałem, że to dobrze, że mu wytłumaczyli zamiast go zwijać.
Fiat odjechał. Po chwili miotacz wyszedł z „Warki” i znowu zaczął miotać. Jestem jednak zbyt łatwowierny. I to jest zła informacja.

niedziela, 15 marca 2015

14 marca 2015




1. Co ja właściwie wczoraj robiłem? Byłem na Nowym Świecie. Szedłem przez Żurawią. Obejrzałem przez okna biuro komitetu Komorowskiego. Na zewnątrz pan zbierał podpisy. Nie miał pustej kartki.
Pod Empikiem spotkałem koleżankę Rachoń, z którą ponarzekaliśmy chwilę na beznadziejność otaczającej nas rzeczywistości. To, czym się okazał „Esquire”. I na inne rzeczy. Dowiedziałem się dlaczego koleżanka Rachoń nie została szpiegiem. Ale nie mogę o tym napisać – z oczywistych względów.
Zauważyłem wyborcę Bronisława Komorowskiego. Był wystylizowany, z brodą, w niezłym płaszczu, z kotylionem. Szedł najpierw w jedną stronę z parasolem i panią (też miała kotylion). Wracał sam. Bez parasola, na którym namalowany był chyba sowi łeb. 

W Empiku kupiłem magazyn „Lavie”. Obejrzałem. Nie chciało mi się czytać. Na pierwszy rzut oka wariacja niegdysiejszego „Melemena”. Przygotowana bez zrozumienia źródła. Najśmieszniejsze jest to, że i tak „Lavie” jest lepsze niż „Esquire”. I to jest zła informacja.

2. Od czterech dni zbieram się, żeby napisać o in vitro. Niby wszystko mam przemyślane ale wciąż mi brakuje energii. Choć może bardziej niż energii, dostępu do raportów Kantar Media. A konkretnie informacji o tym ile kosztowała kampania promująca w telewizji program in vitro.
Teoretycznie mógłbym napisać prośbę o udostępnienie tej informacji do KPRM. Ale nie wiem jak to się robi. I to jest zła informacja.

3. HOUSE OF CARDS. UWAGA SPOJLER! W nie pamiętam już którym odcinku HoC, reporterka pisze tekst o prezydenturze i prezydencie. Ostry tekst. Przynosi go do redakcji. Tam słyszy, że jest zbyt jednostronny. I że mogą go opublikować jako felieton (nie mam specjalnego zaufania do tłumaczenia, a nie usłyszałem co tam jest w oryginale). Tylko jeżeli to zrobią, to ona przestanie być reporterką. I nie będzie już miała do tego powrotu.
Ciekawe ilu kolegów dziennikarzy zrozumiało na czym polega problem.

Na wtorkowym Tweetupie będę mógł zapytać. I to prawdopodobnie nie jest dobra informacja.

sobota, 14 marca 2015

13 marca 2015



1. Parę dni temu przeczytałem kawałek książki (w budowie) kolegi Olszańskiego. Pojawił się tam budynek na rogu Oczki i Chałubińskiego. Na Oczki byłem raz w życiu z kolegą Zegarkiem w jakimś klubie studenckim na piwie. No i pamiętałem, że przy Oczki jest Instytut Medycyny Sądowej. Bo w paru kryminałach rzeczony Instytut występował.

Budynek na rogu Oczki i Chałubińskiego okazał się dowództwem Korpusu Ochrony Pogranicza, zajętym po wojnie przez Informację Wojskową.
Z nazwą K.O.P. pierwszy raz się zetknąłem ze trzydzieści lat temu, czytając o obronie Węgierskiej Górki. Nie pamiętam, chyba jakiś miejscowy ówcześnie chłopiec wspominał: idzie sobie przez las, a tu nagle przejeżdża na koniach dwóch żołnierzy z RKM-ami. Po chwili widzi, jak drogą w dolinie idzie 7 (Bawarska) Dywizja Piechoty. Idzie powoli i się rozgląda. Aż tu nagle z lasu odzywają się RKM–y. 7 (Bawarska) Dywizja Piechoty zalega w rowach. Po jakimś czasie rozstawia moździerze i zaczyna grzać po zboczach nie wiedząc, że w międzyczasie ci dwaj z RKM-ami wsiedli na konie i pojechali dalej.
Ci dwaj właśnie byli z K.O.P.-u i zatrzymali na godzinę całą 7 (Bawarską) Dywizję Piechoty.
Korpus Ochrony Pogranicza to jedna z niewielu rzeczy z dziedziny obronności, jaka się nam przed wojną naprawdę udała.
No dobra. Udało nam się jeszcze ufortyfikować Westerplatte. No i jeszcze stworzyć szkolnictwo lotnicze. No i parę projektów broni. Nie kontynuuję bo się z tego zrobi litania taka, jak w „Żywocie Briana”. Swoją drogą zastanawiam się, czy ta scena zrobiła na mnie największe wrażenie, czy rzymski patrol poprawiający błąd ortograficzny w antyrzymskim napisie. ROMANES ITE DOMUM. Nie wiem, czy to dobrze napisałem. I to jest zła informacja.

2. Poszedłem na prezentację nowego telefonu HTC.
One M9. Bardzo ładny. Chińczycy (Ci prawdziwi. Z Tajwanu) potrafią robić porządne rzeczy. 

Impreza odbywała się w apartamencie Karoliny Wozniacki. Dwudzieste któreś piętro. Niezły widok na Pałac Kultury. Ale chyba za ten widok nie zapłaciłbym tylu pieniędzy.
Na początku jakaś pani z warszawskiej ASP plotła jakieś potworne herezje. Pani teoretycznie znała się na użytkowej, ale kiedy przechodziła do kwestii historyczno-technicznych to plotła takie androny, że aż musiałem się napić. Niestety z alkoholi był tylko niby szampan.

Przypomniała mi się tzw. najgorzej zorganizowana impreza ever. W Londynie. Już kiedyś o niej zacząłem pisać, bo zostawiła w mojej pamięci niezatarty ślad.
Więc najpierw jakimiś tanimi liniami wysłali nas do Luton. Normalnie na takich imprezach dziennikarzy niańczy ktoś z PR. Tym razem – nie. Więc na tym Luton nagle się okazało, że nie bardzo wiadomo co robić. Błąkałem się w tłumie rodaków, którzy zrezygnowali z dobrodziejstw zielonej wyspy Donalda Tuska. Wypatrzył mnie jakiś dziennikarz, który mnie zapamiętał z jakiejś imprezy. Błąkaliśmy się we dwóch. W końcu we trzech. Wpadliśmy na pana, który w ręce miał kartkę „miss Minta + 3 others”. Tak wyszło że miss Minta akurat na tę imprezę nie leciała. Ale znaliśmy jej nazwisko. Udało się od pana z karteczką uzyskać informację, że chodzi o HTC. Pan zawiózł nas do bardzo ładnego hotelu z lat trzydziestych, gdzie bardzo nas poproszono, żebyśmy byli za kwadrans gotowi na dole w lobby, bo trzeba będzie zaraz ruszać.
Zanim znalazłem pokój przeżyłem bardzo interesujące doświadczenie. Usłyszałem jak pani menadżer rozmawia w paniami pokojówkami. Po polsku. Z tym, że polski nie był ojczystą mową tej pani menadżer. Przebrałem się, zjechałem do lobby. I w tłumie dziennikarzy z całego świata stałem czterdzieści minut. Później zaprowadzono nas do autobusów. Zanim autobusy ruszyły upłynęło kolejne czterdzieści minut. Architektura Regents Park jest urokliwa. Autobusy ruszyły. Zawiozły nas na miejsce. Tam na wpuszczenie czekaliśmy kolejne czterdzieści minut. Może dłużej. Wpuścili nas. Śniadania nie zjadłem. W samolocie nie zjadłem. Więc z głodu rzuciłem się na niby szampana, którego podawano. Czekaliśmy na rozpoczęcie imprezy licząc, że coś do jedzenia dadzą. Dawali tylko niby szampana. Impreza się zaczęła. Usłyszeliśmy co mieliśmy usłyszeć. Zobaczyliśmy, co mieliśmy zobaczyć. Pojawiły się panie z jedzeniem. Które się niestety okazało jakimiś krakersami z czymś tam. Cóż było robić – wciąż piłem tego niby szampana. Wbiłem się nawet na chwilę do części dla VIP–ów. Ale tam krakersy wcale nie były większe. No i był ten sam niby szampan. Transportu do hotelu jeszcze nie było. Bo mieliśmy czekać na Lady Gagę. Która miała przyjść. Później. No i z tej rozpaczy i z tego niby szampana postanowiłem zjechać na poręczy, jak to przed laty robiłem codziennie w krakowskim Free Pubie. Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Zapomniałem niestety, że we Free Pubie zjeżdżałem żeby się napić – trzeźwy. Tym razem było inaczej. Więc spadłem z poręczy i złamałem sobie rękę. Ale na tyle delikatnie, że łaziłem ze złamaną później jeszcze parę dni.
Namówiłem grupę, żebyśmy poszli do hotelu piechotą. Nie czekając na to później, kiedy ma przyjść Lady Gaga. Pomysł był niezły, żeby nie to, że plan jest w innej skali, i że mamy do przejścia spory kawałek. A jeżeli to tego dodamy przystanki w kilku pubach, to wyszedł trzygodzinny spacer. Jakieś dwie godziny po tym, jak się położyłem spać zadzwoniła recepcja, że czeka na mnie shuttle na lotnisko, którą ktoś z agencji zapomniał odwołać. Kiedy udało mi się panu z recepcji wyjaśnić, że nigdzie nie jadę zaczął mnie przepraszać tak wyszukanymi zwrotami, że już nic nie zrozumiałem. Ale ja to nic. Miss Minta (ta, której z nami nie było) dostała SMS, że czeka na nią shuttle.
Następnego dnia rano zauważyłem wzruszającą scenkę, jak kelnerka – Polka, wprowadza trochę bokiem, na śniadanie naszych rodaków – małżeństwo z dziećmi – ubrani jak stróż w Boże Ciało. Sadza ich z boku, żeby się za bardzo w oczy nie rzucali. I instruuje jak się mają zachować.
A się mówi, że u Polaków na emigracji za grosz solidarności nie ma.

Ty razem nie wypiłem zbyt wiele. I niczego sobie nie złamałem. Choć kiedy pani z ASP powiedziała, że w przyszłości samochody będą podłączone do Internetu i że taki concept car pokazało BMW na targach w Barcelonie, byłem gotów coś złamać.

Wyparłem nazwisko tej pani. I to jest zła informacja, bo nie mogę przed nią konkretnie ostrzegać. Więc ostrzegam ogólnie – zniechęcajcie dzieci, które myślą o warszawskiej ASP. Jeszcze by mogły na tę panią trafić. 


3. HOUSE OF CARDS. UWAGA SPOJLER.
Obejrzeliśmy dwa odcinki HoC. Niestety Rosja w serialu tak jest podobna do Rosji, Polska do Polski z serialu „Ekipa”. I to jest zła informacja.  

piątek, 13 marca 2015

12 marca 2015


1. Odwiozłem Bożenę do pracy. Wziąłem jej BMW i pojechałem zawieźć do serwisu amortyzatory, przez które dzień wcześniej kurier wyciągnął mnie z wanny. Po raz pierwszy w życiu zauważyłem fort Śliwickiego. Znaczy zauważyłem coś fortecznego, a potem sprawdziłem i się okazało, że to fort Śliwickiego. Znaczy to, co po nim zostało.
Jeden amortyzator działał bardziej niż drugi, ale pan z serwisu kazał się póki co nie przejmować. 

Zanim wróciłem do miasta pojeździłem chwilę po Henrykowie (tak się ta okolica nazywa – jeżeli wierzyć tabliczkom na domach). Nie wiem kto wymyślał tam nazwy ulic. I jakim kluczem się kierował. Z Uczniowskiej skręciłem w Podróżniczą, Później w Drożdżową, Pasieki, Skuterową. Znowu w Podróżniczą. Minąłem Krokwi. Podróżnicza zmieniła się w 15 Sierpnia. Skręciłem w Fortel, później w Żywiczną. Żywiczna zmieniła się w Uczniowską. W końcu Drogową dojechałem do Modlińskiej. Ale właściwie nie wiem po co to piszę. Może tu po prostu tak się nazywa ulice. I jest to jakiś rodzaj zemsty na przyjezdnych. Za to, że przyjeżdżają i… przyjeżdżają.
Słyszałem legendę, że polskie nazwy miejscowości w Lubuskiem były dobierane tak, żeby amerykańscy komandosi za chińskiego boga nie mogli się połapać gdzie są. Nazwy się powtarzały, różniły tylko jedną literą. Albo dwoma. Ale to chyba nieprawda.
Nazwy nadawał Instytut Zachodni na podstawie badań jakichś prehistorycznych dokumentów. Swoją drogą ciekawe ile w tym znajdowaniu słowiańskości było ściemy.
Babcia mi opowiadała, że jakąś miejscowość na z Bismarcksfelde przemianowano na Świniary. Ale to wcześniej, w 1918 roku. Pod Gnieznem.
Jak skończę z amortyzatorami do Suburbana będę się musiał zająć tymi z BMW, bo się prawy tylny tłucze. I to jest zła informacja.

2. Nie chciało mi się wyłazić na trzecie piętro, więc poszedłem się przejść. Tak w stronę Filtrów. Przy alejach Niepodległości stoi naprawdę niezła architektura. Marcin Meller opowiadał, że Saakaszwili w średnio demokratyczny sposób przebudował Tbilisi. Wybudował ponoć sporo porządnych budowli państwowych. I że budynki publiczne działają państwowotwórczo. Jakoś to widać w alejach Niepodległości.
Nasze Państwo buduje stadiony i akwaparki. I to jest zła informacja.

3. U Moniki Olejnik wystąpił były poseł Kurski z byłym ministrem Drzewieckim. Myślałem, że nic w „Kropce nad I” mnie nie zaskoczy, ale Drzewiecki wypowiadający się na tematy prawno-moralne – muszę powiedzieć, że zrobił na mnie wrażenie.
Swoją drogą bezczelność chyba ministra Kamińskiego (bo kogoż innego?) jest niewiarygodna. Partia, która rządzi od prawie ośmiu lat. Zarzuca partii opozycyjnej, że nie doprowadziła do zwiększenia kontroli nad SKOK-ami. Przygotowuje co prawda ustawę, ale ustawę uwala Trybunał Konstytucyjny, za co wini nie autorów ustawy, tylko kogoś, kto wykazał przed Trybunałem niekonstytucyjność. No i na koniec wysyła do telewizji skompromitowanego na kilku poziomach gościa. Wysyła, żeby wykazywał jak zła jest opozycja. Ciekawe co by było, gdyby nagle cały PiS znikł. Na kogo by próbowano zrzucić winę.
Były poseł Kurski radził sobie całkiem nieźle. Doprowadził byłego ministra Drzewieckiego do tego, że spod florydzkiego brązu opalenizny zaczęła wychodzić czerwień. Niestety w momencie, kiedy Drzewiecki zaczął mówić o smerfie Marudzie, nie wypomniał mu „dzikiego kraju” – jak były minister raczył nazwać naszą ojczyznę. I to nie „U Sowy”, tylko na Florydzie. I nie do ukrytego mikrofonu, tylko kamery TVN. No i to jest zła informacja.


czwartek, 12 marca 2015

11 marca 2015


1. Cztery minuty po tym, jak wszedłem do wanny zadzwonił kurier. Przyniósł przednie amortyzatory do Suburbana i zażądał za nie pieniędzy. Niewiele się zastanawiając wyrzuciłem go, gdyż wcześniej przelałem za nie pieniądze, a poza tym miały przyjechać nie tu, tylko na Pragę do firmy, która miała je doprowadzić do stanu idealnego.
Kurier poszedł. Ja dodzwoniłem się do sprzedawcy, który mnie przeprosił „bo mu się źle kliknęło”, zacząłem więc ścigać kuriera. Najpierw elektronicznie – za pomocą strony WWW, później telefonicznie, a na koniec analogowo – na piechotę. Skutecznie.
Złą informacją jest, że z tego wszystkiego nie wróciłem do wanny. A w wannie jakoś lepiej zbieram myśli.

Usłyszałem za to, że po Pomorzu krąży poseł Napieralski. Krąży i buduje struktury nowej lewicowej partii. Sekunduje mu w tym prezydent Biedroń. A kciuki trzyma grupa młodzieży eseldowskiej, która nie dała się porwać czarowi pani dr Ogórek.
My tu słuchamy, wywiadów z Leszkiem Millerem, a tam powstaje Zjednoczona Lewica Ziem Odzyskanych. Albo krócej – Lewica Piastowska.

Tak sobie myślę, że chyba brakowałoby mi Leszka Millera, więc raczej pani dr Ogórek wykręci niezły dwucyfrowy wynik i eseldowska młodzież da się porwać jej czarowi. A struktury posła Napieralskiego przestaną od posła Napieralskiego odbierać (przez jakiś czas) telefon.

2. Przez cały dzień walczyłem z pewnym tekstem. Miałem go napisać dwa tygodnie temu. I to jest zła informacja. Skuteczność moja wynosiła mniej-więcej sto znaków na godzinę. Kiedy się zaczęła zwiększać zadzwonił kolega Olszański i wyciągnął mnie na piwo do Parany.
Kolega Olszański pisze książkę. Książka się będzie składać z wywiadów. Mocnych wywiadów. Kolega Olszański potrafi pisać mocne teksty. Być może za mocne jak na poziom warszawskich magazynów. Dwa lata temu zrobił dla „Malemena” „Ocalonych” – rozmowy z ludźmi, którzy przeżyli obozy koncentracyjne. Pamiętam, że jak przyniosłem ten pomysł na kolegium, dwie koleżanki chórem stwierdziły, że nuda. Obie miały dziadków w Auschwitz, dziadkowie zamiast bajek opowiadali im wspomnienia. I – pewnie też przez środowisko, w jakim się wychowały – uważały, że każdy miał dziadka w Auschwitz i każdy zna te historie.
Nie każdy.

3. Przejrzałem nowego „Newsweeka” – pożytki z używania tabletu Samsunga. „Newsweek” i „Rzeczpospolita” za darmo.
Mark Twain napisał kiedyś opowiadanie „Jak kandydowałem na gubernatora”. Ktoś w „Newsweeku” je przeczytał i postanowił je przenieść na polski grunt.
„Z naszych ustaleń wynika, że Jarosław Kaczyński zna tę koncepcję i bierze ją pod uwagę, choć publicznie zapewne będzie się od niej odcinać” – redaktor Krzymowski po tym jak jego źródło zostało wyrzucone z PiS-u zaczął przepisywać z Twaina. Znaczy zaczął wcześniej, w tekście o „Ułaskawieniu wspólnika Dubienieckiego”.
W najnowszym numerze Krzymowskiemu sekunduje red. Pawlicka. Na podstawie rozmów z kilkoma europosłami PO zajęła się nagrodą kandydata Dudy za jakość pracy w Europarlamencie. Jednym z głównych źródeł jest pani Thun, której ten tytuł Duda odebrał.
Opowiadanie Twaina kończy się tym, że wycofuje się on z wyborów. Z kandydatem Dudą tak łatwo nie pójdzie.

Rozumiem, że można mieć poglądy polityczne, rozumiem, że się można bać o pracę, kredyt etc., ale czy to nie jest zbyt ryzykowne stawiać wszystko na jedną kartę, zwłaszcza, że nie jest ona tak mocna jak kiedyś?

O tym, że wydawca nie jest specjalnie zadowolony z Tomasza Lisa słychać było już półtora roku temu. Teraz to niby ucichło, ale nie wiadomo, co się będzie działo po wyborach. .
Chyba się cieszę, że nie jestem dziennikarzem. I to nie jest dobra informacja.  

środa, 11 marca 2015

10 marca 2015



1. Obudziłem się pełen dobrej woli. Cokolwiek by to miało znaczyć. Pojechałem oddać MINI. Nie pojeździłem nim jakoś specjalnie dużo, więc na Wołoską jechałem nieco okrężną drogą. I chciałem przeprosić wszystkich współuczestników ruchu za dziwne manewry, które wykonywałem. Cooper SD przestawiony na tryb sportowy robi z człowiekiem coś dziwnego.
W budynku, w którym się mieści BMW nie działały windy. Starałem więc się bawić Kamila rozmową jak najdłużej, żeby miał pretekst do jak najdłuższego odpoczynku, przed wychodzeniem na 7 piętro. Było to dla mnie łatwe, gdyż rozmowy z Kamilem są zawsze przyjemne, gdyż w geopolitykę zgrabnie wplata tematy motoryzacyjne. Dzięki temu mogę pisząc teksty o samochodach udawać, że mam większe o nich pojęcie. Udawać? Nie! Mam większe o nich pojęcie.

Wracałem do metra ulicą Woronicza. Po wysokim budynku Telewizji (nie pamiętam jaką miał literkę) została kupa gruzu. Swoją drogą to zabawne, że plan prezesa Wildsteina, żeby na Woronicza nie został kamień na kamieniu realizuje prezes Braun. Z tym, że o ile Wildstein chciał na tym gruzowisku coś zbudować, to Braun tylko rozwala. I to jest zła informacja.

2. Dwa razy sprawdziłem plan metra, żeby czegoś nie pomylić i bezpiecznie dojechałem na stację Politechnika. Swoją drogą, kiedy parę dni temu szukałem jarzębiaku ze sklepu przy Pięknej wysłano mnie do monopolowego „przy Politechnice”. Długo nie mogłem zrozumieć gdzie jest ten monopolowy, dopóki do mnie nie dotarło, że „Politechnika” to nie Politechnika, tylko stacja metra.
Na pl. Zbawiciela zobaczyłem redaktora Kurkiewicza z rowerem i exkandydatką Partii Zielonych [to chyba była ona, bo znam ją wyłącznie ze zdjęć] [podkreślam to, że znam ją wyłącznie ze zdjęć, żeby udowodnić, że należę do pewnego rodzaju elity, ale nie będę się nad tym specjalnie rozwodził].
Zastanawiałem się nawet przez chwilę, czy rower i red. Kurkiewicz to zestaw, który wystarczy do poliamorii, ale zobaczyłem kolegę Zbroję, który siedział w Szarlocie.
Ze Zbroją i jego rowerem poszliśmy do Beirutu, gdzie pijąc piwo Dawne patrzyliśmy jak wypiękniała nam Poznańska.
Żeby było idealnie brakuje liści na robiniach. I jeszcze chwilę potrwa zanim się pojawią. I to jest zła informacja.

3. W „Tak jest” oglądałem starcie profesorów. Zwyczajnego z nadzwyczajnym. Zwyczajny był nadzwyczajnie dobry. Nadzwyczajny – zwyczajnie słaby. Aż się zdziwiłem.
Nie posądzałem prof. Glińskiego o taką sprawność. Teraz wyobrażam sobie jak mógł rozjeżdżać niewystarczająco przygotowanych studentów.

Wieczorem u red. Olejnik wystąpili Adam Bielan i mecenas Giertych. Pan Bielan nie powinien grać w pokera. Kiedy mecenas Giertych zamiast jechać po kandydacie PiS zajął się profesorem (nadzwyczajnym) Nałęczem we oczach pana Bielana można było zobaczyć karetę asów.
Później, w „Czarno na białym” oglądałem materiał o sztabach wyborczych kandydatów. Trojga kandydatów. Pan Palikot się nie załapał. Istnieje obawa, że red. Olejnik będzie mu chciała to wynagrodzić w przyszłym tygodniu. I to jest zła informacja.

wtorek, 10 marca 2015

9 marca 1975*





1. Wstałem na „Kawę na ławę”.
Muszę sobie przygotować apel, który w tym miejscu będę wklejał co tydzień: Drogi redaktorze Rymanowski przestańże zapraszać posła Szejnfelda, bo to, że jest idiotą zdążył już udowodnić, a żadnej nowej wiedzy nie wnosi. Niemożliwe jest, że w Platformie Obywatelskiej nie ma już nikogo, kto by potrafił wnieść coś w nasze niedzielne poranki!
Nie sądzę, żeby ten apel na coś się zdał. I to jest zła informacja.

2. Po „Loży Prasowej” (prowadząca miała na sobie czerwone z kołem sterowym) obejrzeliśmy do reszty „Banshee”. Znaczy został nam jeden odcinek. Ten ostatni, którego jeszcze nie wyemitowano.

Napisałbym teraz SPOJLER ALERT, ale po lekturze ostatniego wywiadu red. Mazurka napiszę: UWAGA! PONIŻEJ UMIESZCZONE BĘDĄ WIADOMOŚCI DOTYCZĄCE TREŚCI SERIALU „HOUSE OF CARDS”, JAKIE NIE KAŻDY CHCE PRZECZTAĆ.
Na wszelki wypadek bym napisał, bo jak wczoraj na Twitterze wspomniałem o czymś, co wiadomo po paru minutach oglądania pierwszego odcinka, szybko wyjaśniono mi mój błąd.

Obejrzeliśmy dwa odcinki. Uderzyły mnie dwie sprawy. Pierwsza, że Doug Stamper kupił już w połowie 2014 roku krzywy telewizor Samsunga. Krzywy znaczy Curved. Nie wyglądał na specjalnie fana nowinek technologicznych. Druga – że Frankowi jednak o coś – poza władzą jako-taką – chodzi. No i jeszcze jedno w pierwszym odcinku Prezydent Stanów Zjednoczonych udziela (na żywo) wywiadu w telewizji. Dziennikarz jedzie po nim jak po łysej kobyle. Miejscami szydząc.
Szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie takiej sytuacji w Polsce. I to jest zła informacja. Choć może kiedyś ktoś mnie zdziwi. Redaktor Piasecki?

3. Przez cały dzień prezydent Komorowski zwiedzał południe naszego pięknego kraju. Jako że przez cały dzień zajmowały nas seriale nie obserwowałem tej podróży. Docierały do mnie tylko odpryski dyskusji „powiedział o brudnych nogach!”, „kalosze!”, „ciupaga!”.
W końcu, wieczorem obejrzałem co się działo w Nowym Targu i Krakowie. No i jednej rzeczy nie da się panu Prezydentowi odebrać – samozadowolenia. Niestety to samozadowolenie z majestatem nie ma nic wspólnego.
Zauważyłem, że podczas przekrzykiwań wygwizdującym go tłumem panu Prezydentowi zmieniał się głos. Pan Prezydent zyskiwał dziwnej energii. Był w swoim żywiole.
Jakże on musi się nudzić w tym Belwederze.
Jakże smutno wyglądał krakowski obrazek, gdzie pan Prezydent otoczony przez miejscowych rektorów odpowiadał na zaczepki korwinowców.
Oczyma duszy widzę, jak pan Prezydent idąc do Jaszczurów trąca łokciem w bok któregoś z profesorów mówiąc: nieźle im nagadałem, nie?
Impreza w Krakowie była żenująca. I to jest bardzo zła informacja, bo dużo poważnych ludzi zaangażowało w nią autorytet swój i instytucji przez siebie reprezentowanych.

Wolałbym, żeby na Prezydenta Rzeczypospolitej nie porykiwać czy gwizdać. Jest tyle kulturalnych sposobów utrudniania przemówień. Można klaskać, śpiewać pieśni patriotyczne, grupowo recytować poezję romantyczną. „Pana Tadeusza” pan Prezydent zna świetnie. Już go kiedyś czytał.

To, że w gwizdanie w Nowym Targu zamieszana była posłanka PiS to bardzo ciekawa informacja. Gdybym był publicystą 300polityki, bym to skomentował jakoś tak: Skoro w tak – wydawać by się mogło – zwartej i twardą ręką rządzonej partii, w tak ważnym jak wybory prezydenckie momencie, posłanka rozpoczyna, w taki sposób osobistą kampanię wyborczą, to może świadczyć o kryzysie przywództwa w Prawie i Sprawiedliwości.
Ale skoro nie jestem, to skomentuję to cytatem z księgi Koheleta: Stultorum infinitus est numerus.


*Tytuł jest z okazji urodzin mojego brata.

poniedziałek, 9 marca 2015

8 marca 2015


1. Nie akredytowano mnie na konwencji pana Prezydenta. I to jest zła wiadomość, bo w ten sposób nie powstał tekst „Konwencja okiem hejtera”.
Powstanie więc „Konwencja okiem ultrahejtera
Nie bez przyjemności oglądałem nawalankę w socjalmediach. Podstępną zemstę sztabowców PiS za zajęcie przez sztabowców PO domeny jutromanaimiepolska.pl
Zrobiłem sobie własny plakat na naszprezydent.pl, niestety nie zdążyłem go upublicznić, bo po tym jak poseł Tyszkiewicz oficjalnie ogłosił, że strona nie jest oficjalnym ich działaniem – wszystko znikło.
Jak napisał na Twitterze @exen „Whoever came up with this is either a complete moron or a political genius”. Coś mi się wydaje, że to drugie jest raczej mało prawdopodobne.
Później z radością zobaczyłem o tym, że sztabowcy PO pamiętają o „Kubusiu Puchatku” a konkretnie o Prosiaczku. „Go Bron” to chyba nawiązanie do prosiaczkowego dziadka.
Pan Prezydent wjechał na salę autobusem. Z półtorej godziny przebijał się przez tłum. No dobra. Dwadzieścia minut. Widać było, że pan Prezydent ma tradycyjny stosunek do podziału ról w rodzinie. Jego biedna małżonka przebijała się metr za nim.
Zaczęli przemówienia goście. Najpierw o maratonie mówił chodziarz z TVP. Poprzednim razem słuchałem go, kiedy prowadził konferencję dotyczącą cateringu na Narodowym przed Euro2012.
Z przemówienia aktora Pszoniaka nic nie zapamiętałem.
Zdziwiłem się, że nie wyłączono mikrofonu Janowi AP Kaczmarkowi, gdy ten brutalnie zaatakował pana Prezydenta przypominając mu, że ma inicjatywę ustawodawczą. Przemawiała też jakaś dziewczynka, która chciała spotkać pana Prezydenta i jej się udało. Premier Buzek, któremu też się udało. Była też jakaś pani z dzieckiem o imieniu Bronek i startupowiec, którego chyba poznałem kiedyś w Bukovinie. Był też kuzyn pana Sonika i prezydent Majchrowski. Później min. Bartoszewski przyznał, że się wybiera na tamten świat. Na koniec wystąpiła premier Kopacz, której minister Kamiński napisał przemówienie na motywach reklamówki pani Clintonowej. Tej z telefonem. Pani premier atakowała krwiożerczo. A przynajmniej tak się wydawało ministrowi Kamińskiemu. Nie zauważyłem kiedy zasnąłem. Chyba przed Janem AP Kaczmarkiem. W końcu przemówił pan Prezydent. Ciekawe, czy na kartce miał napisane „tutej”.
Przespałem całe przemówienie. Ocknąłem się, kiedy pan Prezydent raczył powiedzieć, że nie stać nas na przypadkowe inwestycje. Przypomniało mi się lotnisko w Radomiu. Ekrany przy autostradach. Zylion Aquaparków. Pendolino. I od tego przypominania znowu zasnąłem.
Przez sen usłyszałem, że KanPrez powstaje program dla wsi. Kiedy otwierałem jedno oko, widziałem, że młodzieży za panem Prezydentem definitywnie skleiły się oczy.
Później ogłoszono hasło. Wybierz skodę i bezpieczeństwo usłyszałem. Ale to jednak nie była prawda.


2. Pan Prezydent wsiadł do szesnastu Bronkobusów. Ja wsiadłem do BMW i pojechałem zatankować. Gaz wciąż zdecydowanie poniżej 2 zł. Benzyna za to nieco podrożała. I to jest zła informacja.
Przeczytałem wywiad red. Mazurka z panią językoznawcą. I chyba będę się starał nie pisać już więcej socjalmedia. No i wiem już jak pisać „michniki, kuronie”.

3. Profesor Nałęcz uważa, że słowo establishment ma znaczenie pejoratywne. I to jest zła informacja, bo to niby prawdziwy profesor. Inny profesor, Śpiewak uważa, że będzie druga tura wyborów. I – co ciekawe – wierzy bardziej niż Andrzej Urbański.
Obejrzeliśmy kolejne odcinki „Banshee”. Trzeci sezon zdecydowanie najlepszy.

A, przypomniało mi się zdanie, które usłyszałem parę dni temu. Chodzę po Warszawie i pytam różnych mądrych ludzi dlaczego wygaszany jest Instytut Zachodni. No i ktoś mi powiedział – chyba żartując – żeby sprawdzić, czy ktoś nie jest zainteresowany nieruchomościami, w których Instytut Zachodni się mieści. Chyba żartując, bo się obaj roześmieliśmy. Ale przypomniały mi się różne historie z miasta Łodzi. Wybory idą. Może się coś zmieni, więc niektóre sprawy trzeba przyspieszać.

niedziela, 8 marca 2015

7 marca 2015


1. No więc wstałem. I jak stałem poszedłem do Aïoli na śniadanie prasowe MINI. Piszę MINI, bo się dowiedziałem, że MINI się tak pisze.
W Aïoli tłum. Przed Aïoli stało MINI takie jak to, którym jeżdżę, tylko w brzydszym kolorze, bo niebieskie nie zielone. Przepraszam, nie w kolorze british racing green. Niebieski pewnie też ma jakąś specjalną nazwę. Ale to bez znaczenia, bo jest brzydszy.
Używam wciąż nazwy Aïoli, bo skoro udało mi się znaleźć to i z dwiema kropeczkami, to żal używać zaimka. No więc w Aïoli na piętrze zebrał się tłumek dziennikarzy chyba lajfstajlowych. Piszę „chyba”, bo większości nie znałem. Za oknem grupa budowlańców trzymała folię okrywającą samochody. Ktoś postanowił naprawić krzywdę, jaką wyrządził MDM i zaczął zabudowywać dziurę, która została po budynkach niegdyś stojących przy koszykowej. Lano strop kolejnej kondygnacji. Folia chroniła samochody przed uszkodzeniami. Budowlańcy trzymali, żeby jej nie zwiało.
Część Aïoli jest teraz inspirowane przez MINI. Znaczy przeprojektował tę część architekt Płoski. Nie przepadam. Aïoli ma coś robić z placem konstytucji razem z Miasto jest Nasze i Bęc Zmianą. Nie bardzo wiem co, ale mam nadzieje, że im nie wyjdzie. Inaczej – skoro zaangażowane ma być Miasto jest Nasze, to raczej im nie wyjdzie.
Reasumując: jedzenie w Aïoli niezłe. Na stołach (u góry) stoją modele MINI (ładne). A najważniejsze, że nad wejściem jest napis MINI. Jak na razie nowe MINI kojarzą mi się wyłącznie pozytywnie, więc kiedy będę przechodził placem Konstytucji będzie mi się poprawiał nastrój.

Zaprezentowano wykuty ze ściany podpis Michaela Jacksona. Król Popu był w Aïoli, kiedy jeszcze nikt o nazwie Aïoli tu nie słyszał, a samochody Mini wciąż jeszcze produkowane były przez angielskich kowali z klasyczny, brytyjski sposób – znaczy byle jak.
Podczas prezentowania podpisu puszczono wiązankę przebojów Michaela Jacksona. I to jest zła informacja, bo od razu mi się przypomniało, jakiego dzień wcześniej miałem kaca.

2. Kandydat Duda, gdzieś w świętokrzyskim rozpalił w kominku. Prezydent Komorowski na poznańskim rynku zapiął rozporek. To w TVN24. (Cała prawda, całą dobę).
Później Superstacja odkryła, że w japońskim parlamencie, chwilę po tym, jak prezydent wyszedł na coś, co nie było fotelem, bo na fotel było zbyt niskie, jakaś pani powiedziała „Ja pierdolę”.

Najpierw myślałem, że to raczej mało prawdopodobne, że się raczej wszyscy przesłyszeli. Bo skąd by się taka pani wzięła? Albo z – tu napiszę, jakbym był starszym analitykiem – KanPrez, albo z ambasady. Ale przypomniała mi się historia z Pont du Gard sprzed 25 lat. Nie całych, bo to było w czerwcu. A może w lipcu.
W każdym razie z budki telefonicznej (głowę bym dał: z której widać akwedukt) próbowałem się dodzwonić do Polski. Naprzeciw, w drugiej budce próbował się dodzwonić pan, o wyglądzie kulturalnego ojca rodziny. Ja próbowałem, on próbował. Nic z tego nie wychodziło. Było ciepło (jak to na południu Francji). Ja próbowałem. On próbował. Bez efektu. Nawiązaliśmy kontakt wzrokowy. Ja próbowałem. On próbował. Bez efektu. Słońce grzało. Gardon sobie płynął chyba stosunkowo majestatycznie. On próbował. Ja próbowałem. Bez efektu. Słońce grzało. Ja próbowałem. On próbował. Bez efektu. W pewnym momencie pan ładnie się do mnie uśmiechnął i powiedział „kurwa mać”. Ja się do niego uśmiechnąłem równie ładnie i odpowiedziałem (już nie pamiętam) coś o tym, że się trudno dodzwonić, czy że telefony są denerwujące. Pan się zrobił strasznie czerwony, bo przecież nie myślał o tym, że ktoś może rozumieć, co mówi. To było 25 lat temu. Wtedy spotkanie kogoś z Polski na francuskiej prowincji było podobnie prawdopodobne jak dziś spotkanie kogoś mówiącego po polsku w Tokio.
Kiedyś było prosto. Byle kto się ani do dyplomacji, ani tym bardziej do KanPrez nie mógł załapać. A tylko byle kto używał wtedy takich wyrazów. Dzisiaj jest inaczej. I to jest zła informacja.

3. Kierowca Hołowczyc miał proces z Policją w sprawie przekroczenia prędkości o jakieś sto kilkanaście kilometrów na godzinę. Nie przyjął mandatu, bo się okazało, że stare policyjne pojazdy z wideorejestratorami mierzą wyłącznie prędkość radiowozu. Prędkość drugiego pojazdu ustalana jest na oko. Przypomina to trochę dowcip, w którym radziecki milicjant ustalał prędkość pojazdu na podstawie dźwięku, jaki wydawał przejeżdżając.
Ja tam bym wolał państwo, w którym wszystkie wątpliwości działają na rzecz obywatela a policja wykroczenia udowadniała w niepodważalny sposób.
Ale nie o tym. O sprawie zrobiło się głośno. Odezwali się natychmiast domorośli fachowcy od bezpieczeństwa w ruchu drogowym.
Skądinąd sympatyczny człowiek napisał na Twitterze: „kiedyś w Niemczech rozpędziłem się S500 przyjaciela do 220, to jest zero szans na jakąkolwiek reakcję, IMO samobójstwo”.

Są ludzie, którzy uważają, że samobójstwem jest wsiadanie do samolotu. Są tacy (jak ja) dla których irracjonalne jest jeżdżenie na nartach. O wspinaczce nie wspomnę, bo ta idiotyczna jest chyba dla większości rozsądnych ludzi.
Ale o co mi chodzi? Bo nie o ekstremalne sporty. Jest taki kraj, w którym nie ma ograniczenia prędkości. Znaczy są, ale w miejscach, gdzie być powinny. Redaktor Pertyński opowiadał kiedyś historię o pewnym panu, który w tamtym kraju wygrał odszkodowanie od władz za to, że na drodze ktoś niepotrzebnie ograniczył prędkość. To autostrada była. Pan musiał jechać z prędkością 120 (chyba) km/godz. A chciał szybciej. Sąd przyznał mu milionowe odszkodowanie. Władza nie jest od ograniczania prędkości, tylko od tego, żeby na drogach było bezpieczniej.

Mercedes klasy S, który przy prędkości 220 km/godz. daje zero szans na jakąkolwiek reakcję jest zepsuty. I jeżdżąc nim stwarza się większe zagrożenie niż kiedykolwiek Krzysztof Hołowczyc. Samochody się różnią. Są takie, do których lepiej wcale nie wsiadać. Inne, przy 80 km/godz. są w stanie dają małe szanse na przeżycie. Inne są zaprojektowane tak, żeby przy prędkości 300 km/godz. zachowywać się tak, jak inne jadące trzy razy wolniej.
Samochody się różnią. Jako wychowany w garbusie – długo nie mogłem uwierzyć, że się da jeździć szybciej niż 100 km/godz. Da się.
Różnią się również kierowcy. Nie każdy zdąży się nauczyć dobrze prowadzić. Ale to nie znaczy, że inni się nie nauczą.

Hołowczyc nie powinien przekraczać dopuszczalnej prędkości. Ale mam poważne podejrzenia, że większość ludzi, którzy nazywają go potencjalnym mordercą codziennie na drodze stwarza dużo większe zagrożenie niż on jadąc GTR-em dwie paczki po prostej drodze z szerokimi poboczami. I to jest zła informacja.  

sobota, 7 marca 2015

6 marca 2015




1. No więc tak. Nadmiar wrażeń z poprzedniego wieczoru doprowadził do tego, że zbyt wcześnie wstałem. Nie udało mi się doprowadzić do tego, żeby w telefonie słuchać prof. Nałęcza u Konrada Piaseckiego. I to była zła informacja, bo ktoś nazwał profesora socjalnindżą.
Wysłuchałem rozmowy później. Ale to już nie było to.
Swoją drogą, kiedyś wybierało się nie iPhone, bo androidowe telefony miały radio FM. Dziś nie mają. Znaczy: nie wszystkie mają. Na przykład Samsung A5 ma. S5 nie ma. Ciekawe, czy inne telefony Samsung też będzie nazywał jak Audi modele swoich samochodów. Jeżeli tak, to zamawiam R8.

2. Pojechałem do BMW po mini. Było jak zwykle bardzo przyjemnie. Zwłaszcza, że przez chwilę w holu mogłem sobie popatrzyć ma moje ulubione zdjęcie 6 GranCoupe.
MINI pięciodrzwiowe. Cooper SD. Czyli mocny diesel. Mini jest ok. Kiedy rozmawialiśmy z Kamilem zadzwonił mechanik Jacek i powiedział, że amortyzatory, które przywiozłem do Suburbana mają pewną drobną wadę – nie są przednie. Znaczy są przednie, ale są do tyłu. I to jest zła informacja. Kamil, który słyszał rozmowę, przez chwilę się zastanawiał jak mogłem nie rozpoznać tego faktu. Tylko przez chwilę, gdyż jest miłym człowiekiem.
Z BMW przez Lidl przy Grójeckiej pojechałem do mechanika Jacka, żeby zobaczyć Suburbana na warsztacie. Suburban ma jedną zaletę, na którą nie zwróciłem wcześniej uwagi. Można naprawiać mu zawieszenie bez użycia kanału. Po zdjęciu kół wszystko jest na wierzchu. Mechanik Jacek narzekał na to, że listy, które dostaje to prawie wyłącznie rachunki. Takie czasy.
Uczeń mechanika Jacka walił młotkiem w wahacz Suburbana. Sworzeń, który miał być przykręcany okazał się nitowany. Młotek sprawiał wrażenie nieodpowiedniego kalibru.
Jednak amerykański SUV to nie to samo, co japońskie coupe.
Z Japan Sport Service obwodnicą pojechałem do Muzeum Powstania Warszawskiego. Po drodze wpadłem towarzysko do gazownika na Powązkowską. Na razie nie gazuje diesli.
Żeby teraz wjechać do Muzeum trzeba z Prostej skręcić w Przyokopową. Na Przyokopowej ciasno. Jechałem za autobusem z Radomia, który co jakiś czas stawał. Kiedy stał przez czas jakiś, gość za mną zaczynał trąbić. Później wysiadał z auta szedł wywierać presję na kierowcy autobusu. Ten ruszał. Stawał i – опять – kierowca z tyłu zaczynał trąbić. W końcu się dotoczyliśmy pod muzeum. Wtedy stanął na dobre i wysadził wycieczkę młodzieży gimnazjalnej. Gdybym nie siedział w mini i się nie fascynował zmieniającymi się kolorkami wokół wyświetlacza, to by mnie szlag trafił. Młodzież w końcu wysiadła i zaczęła jeść suchy prowiant. Autobus odjechał. Ja nie bez radości przebiłem się mini przez sam środek grupki.

3. U dyrektora Ołdakowskiego było jak zwykle inteligencko. Jego habilitowany zastępca użył słowa „topos”. Ostatni raz słyszałem to słowo z ćwierć wieku temu. Wtedy na pewno nie było to w kontekście internetowego hejtu na prezydenta Komorowskiego. Dr Gawin powiedział mniej-więcej: że otoczenie doprowadzono do tego, że powstał topos Bronka. Znaczy, że archetyp obciachowego dziada skonkretyzował się w postaci inkumbenta.
Ja tego – jak widać – za bardzo nawet nie potrafię powtórzyć. Tak się jakoś potoczyło moje życie, że jedyny doktorat na jaki mam szansę, to honoris causa.
No dobra. Wicedyrektor Habilitowany nie użył słowa „inkumbent” zastanawiał się za to czy Twitter rozumie słowo „topos”.
Poszliśmy z dyrektorem Ołdakowskim zjeść do fudtraka. Food truck ma polską nazwę – barowóz. Ale chyba jest podobnie popularna, jak słowo „topos”.

Dyrektor docenił mini. Autocenzura nie pozwala mi napisać w tym miejscu dowcipu, który na prędce wymyśliłem. I to jest zła informacja. 

piątek, 6 marca 2015

5 marca 2015




 1. Dzisiaj w ramach cyklu „Początki tekstów z polskiego Esquire” coś ze strony 110: 
Jaguar XE – najlżejszy i najsztywniejszy pojazd z fabryki w West Midlands – to samograj. Mając »dr« przed nazwiskiem, wydasz się jej o 5 cm wyższy. Mając jaguara, wydasz się jej nie tylko o kilka centymetrów wyższy, ale i o 5 cm dłuższy”.
Chciałoby się zaśpiewać: Obrońmy poziomki, zabierzmy mu brzytwę.
Niestety wirus „CKM-u”, który wcześniej zakaził „Playboya”, teraz atakuje nowy magazyn.
Redakcja „Esquire” robi wszystko, żebym nie kupił następnego numeru. I to jest zła informacja.

2. Przeczytałem w „Polityce” tekst o Dudabusie. Nie było słowa o mnie. I to jest zła informacja. Przez moment cierpiałem na dysonans poznawczy. Zakończenie tekstu brzmiało mniej-więcej tak: każde przedstawienie się kończy. Duda wsiadł do Dudabusu, pomachał, Dudabus ruszył. Za rogiem stanął. Duda przesiadł się do partyjnego auta, którym szybko wrócił do Warszawy.
Dopiero za trzecim razem zauważyłem, że autorka pisze o Częstochowie, a nie o Koninie, z którego Kandydat wracał z nami. 
Cóż, gdybym to ja pisał pracując w Polityce, to bym dołożył – luksusowego. Niby to tylko nie pierwszej młodości Octavia, ale z daleka wygląda bardzo porządnie.

3. Patryk Le Nart ma własny pub. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że znajduje się na trzecim piętrze kamienicy. Chyba trzecim. Bo gdyby to było drugie piętro, to by znaczyło, że muszę się za siebie zabrać. Kamienica nie wygląda najlepiej. Niżej są biura jakiegoś miejskiego urzędu.
W każdym razie tam właśnie odbyło się spotkanie z Hernánem Parra Arango rum masterem Destileria Colombiana. – twórcą Dictadora.

Dictadora poznałem dzięki Olivierowi Janiakowi. Przyniósł kiedyś do „Malemena” historię polskiego przedsiębiorcy, któremu tak zasmakował w Cartagenie miejscowy rum, że kupił udziały w produkującej go destylarni i zaczął promować w świecie.
Później w Bukovinie, podczas pierwszych Redefinicji poznałem Marka Szołdrowskiego, który przez dobrą godzinę tłumaczył mi o co chodzi ze starzonym rumem. Człowiek z Sącza, który lepiej niż na bimbrze ze śliwek zna się na alkoholu z trzciny cukrowej – to było bardzo interesujące.
Później było tak, że na otwarcie Krakena przyniosłem cały mój domowy zapas Dictadora i przekonałem gości i gospodarzy do tego, że skoro Kraken jest rum barem, to nie może zabraknąć w nim „polskiego” rumu. No i od tego czasu jest. I parę osób go pije.

Hernán opowiadał o produkcji. Wyjaśnił różnicę pomiędzy destylacją ciągłą a alembikową. Niby wcześniej to wiedziałem, ale nie patrzyłem na to w ten sposób. Przy ciągłej otrzymujemy dużo czystszy destylat. Ale pozbawiony tych wszystkich aromatów, które są takie fajne. Taki destylat jest dużo zdrowszy – mniej dotkliwy dzień później.
Przy destylacji alembikowej – efekt jest bardzo bogaty. Dla niektórych aż za bardzo. Hernán miesza oba tak, żeby było w porządku. O metodzie Solera napiszę kiedy indziej.
Dowiedziałem się, że Hernán robi gin. Bardzo dobry. Colombian się nazywa.
W każdym razie miałem miałem problem z tym co pić – Colombian czy Dictadora. Piłem więc i to i to. I to jest zła informacja.
Umówiłem się z Hernánem na wywiad, kiedy będzie następnym razem. W sierpniu. Miejmy nadzieje, że nie będzie do tego czasu wojny.  

czwartek, 5 marca 2015

4 marca 2015




1. Przez większość dnia zajmowałem się sprawami, o których nie mogę napisać. I to jest zła informacja, bo tak właściwie, to uważam, że byłyby warte opisania.
W przerwie w sprawach, o których nie mogę napisać zintegrowałem się z blogerem Rybitzkim, który dwa razy (przynajmniej) powtórzył, że poznając dziewczynę nie patrzy w dowód rejestracyjny jej samochodu. Bloger Rybitzki opiekował się samochodem swojej narzeczonej. Samochodem renault Thalia.
Thalia to jeden z najbrzydszych samochodów we Wszechświecie a zarazem dowód na to, że Francuzi mają jakieś poczucie humoru. Talia to córka Zeusa i Mnemozyny. Muza komedii.

2. Zabrałem się za „Esquire”. Litościwie ominąłem edytorial naczelnego. Z pokorą przyjąłem fakt, że redakcja promuje Pawła Smoleńskiego (choć człowiek w moim wieku i z moimi doświadczeniami powinien takie czasopismo potraktować jak najtańsze świece zapłonowe firmy Bosch). Przeczytałem, że kolega Jemielita (którego serdecznie pozdrawiam) rozmawiał z pilotem Baranem prywatnie osiem godzin (fascynujące: – excusez le mot – po chuj mnie ta informacja, skoro spisano z tych ośmiu godzin jakieś dwadzieścia minut).

Dość szybko doszedłem do tekstu Philipa Boyesa o prezydencie Putinie. Do rzeczonego autora mam stosunek o tyle osobisty, że jestem tymczasowym opiekunem archiwum wycinków prasowych jego ojca. Do tego czymś, do czego najbardziej z pracy w „Malemenie” tęsknię jest dzielenie biurka z jego siostrą.
Dlatego nie będę recenzował całego tekstu. Przepiszę tylko dwa pierwsze zdania: „Władimir Putin nie jest dziś najpopularniejszym europejskim przywódcą. Jego notowania spadną jeszcze bardziej, jeśli nie powstrzyma wspieranych przez Rosjan separatystów we wschodniej Ukrainie i jeśli przerwie zawieszenie broni.”

Z powodów wymienionych wyżej Philipa zostawię w spokoju, ale pochylę się nad Redakcją. Określenie „popularny” po polsku nie do końca znaczy to samo, co „popular” po angielsku. Ale to nie jest największy problem.
„Esquire” jest magazynem dla odpowiednio sytuowanych mężczyzn. Ci odpowiednio sytuowani mężczyźni tzw. LOL-kontent pozyskują z Wykopu, Demotywatorów czy od przyjaciół z fejsbuka. Nie potrzebują do tego drukowanego czasopisma.

Philip Boyes pisał przemówienia prof. Buzkowi w czasach, kiedy ten był przewodniczył Europejskiemu Parlamentowi. Jeżeli te przemówienia były na takim poziomie jak ten tekst do „Esquire” to bardzo zła informacja.

3. W Genewie właśnie się zaczynają targi motoryzacyjne. I mnie tam nie ma. I to jest zła informacja.