piątek, 31 października 2014

30 października 2014


1. Kolega Fiedler odkrył Andrzeja Bursę. Wrzuca jego wiersze na fejsa. To dobra wiadomość. Większość moich znajomych fascynację Bursą przeszła na początku liceum. Teraz przez te gimnazja wszystko się poprzestawiało.

W „Postępowcu polskim” redaktor Cieśla nabija się z zaściankowości Poznania. Redaktor Cieśla jest z Gorzowa, redaktor naczelny „Postępowca” z Zielonej Góry. W Lubuskiem wciąż żyje pamięć 1945 roku, kiedy Wielkopolanie przyjechali pociągami do których zapakowali wszystko, co nie było przykręcone i wrócili do siebie. Ci, którzy przyjechali tam później, by się osiedlić zastali wyłącznie to, co było mocno przykręcone. I od tego czasu nie lubią tych z Wielkopolski.
Podoba mi się takie uzasadnienie powstania tego potwornie tendencyjnego tekstu. Nad innym nie będę się zastanawiał.
W każdym razie lubię redaktora Cieślę i uważam, że marnuje swoje talenty pisząc takie pierdoły. I to jest zła informacja.

Dziewczyny od kilku dni próbują spalić kupę liści. Bez efektów. Sąsiedzi na razie nie wezwali straży pożarnej.

2. Kolega Lipiec na fejsbuku kampanię kierowanej przez siebie małopolskiej Platformy koncentruje wokół problemu smogu. Jak na razie największym wrogiem czystego powietrza jest sąd administracyjny, który przepis zabraniający palenia węglem, drewnem etc, jako sprzeczny z prawem uchylił.
Przypomniała mi się – nie wiedzieć czemu – książka Hanny Ożogowskiej „Tajemnica zielonej pieczęci”. Młody aktywista o imieniu Sewer organizuje przygotowanie transparentu „W naszej klasie dwój nie będzie, tylko same piątki”. Z dumą prezentuje go kierownikowi szkoły – „Żeby było widać, że w demokratycznej szkole młodzież walczy o lepsze jutro.” A tu niespodzianka. „Piątki” dywersanci zamieniają na „Pały”. Książka jest z 1959 roku. Więc czuć odwilż. Kierownik krytykuje pomysł. Że „nie na hasłach opierają się dobre wyniki, ale na dobrej organizacji pracy”.
Kierownik szkoły powinien wyjaśnić koledze Lipcowi, że dekretem się smogu nie zlikwiduje. Że żaden zroby na umyśle człowiek mając do wyboru inne sposoby ogrzewania nie zasuwałby do piwnicy po węgiel. Więc ludzie dalej będą węglem palić i płacić kary. Znaczy nie będą płacić, bo ich na to stać nie będzie.
Więc skoro partia kolegi Lipca tak jest niby blisko ludzi niech załatwi jakieś środki unijne na instalacje solarne. I inne nowoczesne patenty, bo w dzisiejszych czasach zmuszanie ludzi do przestawiania się na rosyjski gaz jest pomysłem co najmniej dyskusyjnym.
A z prostych rzeczy same kontrole jakości węgla sprzedawanego w Krakowie mogłyby co nieco pomóc.
Dziwnym trafem rządząca partia kolego Lipca znowu nic nie zrobiła, żeby posunąć kwestię obwodnicy Krakowa. I to jest zła informacja. Niska emisja niską emisją, ale stojące godzinami w korkach samochody czystości krakowskiego powietrza też nie służą.



3. Zauważyłem, że minister, właściwie poseł Boni, człowiek, który odpowiadał za cyfryzację Polski nie używa w tweetach polskich znaków. Że też nie wstąpiłem przed laty do Platformy. I nie zrobiłem w jej szeregach kariery. Z moją średnio zdaną maturą byłbym świetnym ministrem nauki i szkolnictwa wyższego.

Dziewczyny od trzech dni oglądają „Gwiezdne wojny”. Ja patrzę jednym okiem. Prezes Bauer opowiadał, że był na jakimś spotkaniu z jakimś naprawdę ważnym gościem [chyba z Googla]. Spotkanie było gdzieś w Polsce. Zapytano pana o filmy, które były najważniejsze w jego życiu. Odpowiedział: „Łowca androidów”. „Gwiezdne wojny” i „Matrix”. Publiczność liczyła na jakiegoś Bergmana, Zanussiego albo chociaż Kieślowskiego. A tu taki wstyd. Przyjechał jakiś prostak z Ameryki i się wymądrza. Przestało być ważne, że gość w rok zarabiał więcej, niż wszyscy na sali przez całe życie.

Oglądałem filmy jednym okiem. Ale znowu wciągnęła mnie intryga polityczna. Sposób w jaki Palpatine załatwia sobie funkcję Wielkiego Kanclerza powinien być omawiany w szkołach na wychowaniu obywatelskim, czy jak się to teraz nazywa. [O ile istnieje]
„Zemsta Sithów” jest strasznie depresyjna.

Kupiłem na Allegro rozdrabniacz do gałęzi. Sprzedawca był ze Skwierzyny. To stąd jakieś 55 km. kilometrów. Obserwowałem drogę paczki na stronie GLS. Najpierw pojechała pod Poznań, później do Wrocławia. Stamtąd do Zielonej Góry.
Przyjedzie pokonując prawie 500 kilometrów. 
A najgorsze, że w tym jest jakaś logika.

czwartek, 30 października 2014

29 października 2014



1. Monika Olejnik wrzuciła na fejsa swoje zdjęcie z Romanem Polańskim zrobione podczas otwarcia Muzeum Żydów Polskich. Mam wrażenie, że kiedy rozmowy o panu Romanie były modne, czyli kiedy siedział w szwajcarskim areszcie pani Monika nie miała o nim jednoznacznie pozytywnego zdania. Ale oczywiście mogę się mylić.

Szczerze mówiąc wolałbym, żeby pan Roman do Polski nie przyjeżdżał. Jeszcze bardziej bym wolał, że gdyby przyjechał, to na lotnisku zostałby zatrzymany i dość szybko przekazany Amerykanom.

To właściwie fascynujące, że rządzi nami partia, która chciała kastrować chemicznie pedofilów, a jej przedstawiciele nie mają problemu w spotykaniu się z gościem, który trzynastolatkę upił, poprawił dragami a na koniec zerżnął analnie. Też by tak chcieli?

Zazdroszczę Amerykanom systemowego uporu w wymierzaniu sprawiedliwości. U nas tego nie ma. I to jest zła informacja.

2. Skończyło się paliwo do piły z Tesko i dmuchawy Husqvarny. Wziąłem więc okno (do szklarza) i pojechałem do Świebodzina. Szklarz mieści się przy parkingu sklepu Netto. W ramach przyzwoitości zawsze kiedy odwiedzam szklarza wchodzę do Netto. To jest taka Biedronka, tylko żółta.
Na wypatrzyłem chemiczne ogrzewacze do rąk. Dawno, dawno temu. Czyli ze trzydzieści lat (ale jestem stary), w kaponierze fortu Grębałów, znaleźliśmy strasznie dużo chemicznych ogrzewaczy do rąk. Leżały tam od wojny. Czyli od czasu, kiedy fort używany był przez Wehrmacht jako magazyn. Tamte, żeby działać potrzebowały wody (śniegu) tym z Netto wystarczy powietrze.
Sam fort ciekawej konstrukcji. Zaprojektowany przez Maurycego von Brunnera. Różniący się od typowych konstrukcji Emila Gołogórskiego. Bardziej wpisany w krajobraz z tradytorem i grodzową kaponierą.
Za niecały miesiąc będzie setna rocznica Pierwszej Bitwy o Kraków. Fort brał w niej udział.

Z Netto pojechałem do Lidla. Dziewczyny zażyczyły sobie truskawkowy kisiel, którego nie znalazłem w pierwszym sklepie. Do kasy stałem za gimnazjalistą, który kupił kolę i czipsy. Dołożył do tego paczkę prezerwatyw, którą dyskretnie przyłożył czipsami – żeby nie widzieli czekający na niego koledzy. Minąłem ich później. Wsiadali do autobusu – wyglądało, że jadą na szkolną wycieczkę.

Zatankowałem piłę i dmuchawę. Pociąłem ściętego dzień wcześniej klona. Dziewczyny zdmuchiwały liście. Dmuchawa jest zbyt mocna, żeby można ją używać do rozdmuchiwania ogniska. I to jest zła informacja. Bo liście zamiast się spalić tliły się całą noc.

3. Piłem piwo u sąsiadów, kiedy zadzwoniła Józka, że właśnie wsiada do pociągu i będzie ją trzeba odebrać ze Świebodzina. Akurat rozmawialiśmy o tym, że 0,2 promila jest bez sensu. Im bardziej na wschód tym niższy poziom dopuszczalny. Że w Niemczech, że w Holandii, że we Francji etc.
Przyjechał pan Zgirski z synem. Pan Zgirski to rolnik. Nie ma ich u nas na wsi zbyt wielu. Rozmawialiśmy cenach samochodów i maszyn.
Sąsiad Tomek mówił, że strasznie dużo w tym roku zainwestował w sprzęt. No to mu powiedziałem, że mógłby te pieniądze wydać na porządne auto.
Pan Zgirski na to: że samochód się kupuje na końcu, że on ma traktor za 300 tys. i samochód za 100 tys.
Powiedziałem, że to i tak najdroższy we wsi samochód, więc się trochę zawstydził.
Żeby mu przykro nie było, przypomniałem, że ja co jakiś czas zawyżam średnią Rozmowa zeszła na Gelendę. Pan Zgirski powiedział, że takie pieniądze nie robią na nim wrażenia, bo zna kogoś, kto ma trzy siewniki, każdy po milion złotych. No ale ma tysiąc hektarów.
Zapytałem ile z tego jest dopłat. Wyszło, że rocznie koło miliona. Czyli siewnik.


Piwa nie dopiłem. Wróciłem do domu. Dziewczyny zrobiły częściowo obiad. Z drugą częścią postanowiły zaczekać na Józkę.
Na dworcu przy drugim peronie stał pociąg pełen volkswagenów. Pewnie z fabryki, w której – jak mówił nam jego ekscelencja Rüdiger Freiherr von Fritsch – występuje najmniej w całym Koncernie pracowniczych absencji. Kiedy wszedłem na peron od strony Niemiec wjechał pociąg bez volkswagenów. Później przez megafony ogłoszono, że wyjątkowo Berlin-Warszawa-Express wjedzie na peron trzeci. Peron drugi wszakże zajęty był przez volkswageny.

Wieczorem próbowałem obejrzeć kolejny odcinek „The Wire”, ale nie dałem rady za bardzo mi się spać chciało. I to jest zła informacja.  

wtorek, 28 października 2014

28 października 2014




1. Znowu mi się śnił amerykański ambasador. Musi jest znacznie ważniejszą postacią w moim życiu niż mi się wydaje. A może mam sobie wizę zacząć załatwiać?
Chyba jednak to pozostałości po „Homeland”.

Zanim wstałem zalał mnie fejsbukowy hejt postępowej Warszawki na „Dobry Tydzień”, gazetkę wydawaną przez Bauera, która ma łączyć życie gwiazd, poradnictwo z wartościami. Pomysł świetny. Wiem czyj. Nie napiszę. Gdybym to zrobił, to przynajmniej część postępowej Warszawki bardzo by się zdziwiła. Choć raczej nie tyle zdziwiła, co nie objęła tego swoimi postępowymi umysłami.

Chyba w grudniu spotkałem się z panem, który wtedy zarządzał projektem. Coś tam miałem spróbować zrobić. Dość szybko się poddałem, bo do tego rodzaju pisania naprawdę trzeba być fachowcem. Pożytek był taki, że przypomniałem sobie „Monte Cassino” Wańkowicza.
Na spotkaniu miałem potwornego kaca, bo dzień wcześniej imprezowałem w byłej sowieckiej ambasadzie na wieczorze z okazji prezentacji A8. Rozmawialiśmy w holu, który najpierw pusty, nagle zapełnił się paniami, które wyciągnęły lanczboksy, z lanczboksów wyjęły kanapki i zaczęły jeść. A było chyba przed dwunastą. Jadły, jakby było po drugiej.
Siedziba Bauera to potwornie depresyjne miejsce.

Ale nie o tym. Dziesiątki – wydawać się mogło – inteligentnych ludzi, którzy oburzają się na to, że w Polsce żyje kilkanaście milionów katolików i na to, że ktoś chce dla nich zrobić gazetę? Słabe to jest.


2. Pojechaliśmy do Lidla. Żadnych specjalnych obserwacji. Mam czasem taki dzień, że widzę brzydkich ludzi. I to był właśnie taki dzień. Z Lidla do stolarza. Dziewczyny zanim wysiadłem wiedziały, że nic nie zrobił. Tłumaczył się problemem ze stawami, kontuzją, reumatyzmem, tym, że jego współpracownik poszedł na emeryturę, że co ucznia weźmie, to tylko kłopot, że każdy uczeń, po pierwszej wypłacie znika, że potem jest problem przy montażach.
Uciekłem.
Do pana, który dwa tygodnie temu miał skrócić akacje. Powiedział, że skróci po pierwszym. Teraz, ci politycy [samorządowi] powariowali, przed [świętem] Wszystkich Świętych, chcą, żeby przycinać, kosić, do tego wybory, istne wariactwo.
Świebodzin miasto usprawiedliwień.

Na koniec się okazało, że zapomniałem wpakować do auta okna, żeby zawieźć go do szklarza. I to jest zła informacja.

3. Ściąłem drzewo. Słusznej wielkości klon. Suchy jak pieprz, w dolnej części zamieszkany przez mrówki. To chyba piąte mrowisko w tym roku, które za moją sprawą, bądź w mojej obecności ma źle.
Ścinanie drzewa okazuje się mieć wiele wspólnego z szybką jazdą samochodem – nie wolno się przesadnie bać, bo kiedy się człowiek boi, robi głupie ruchy.

Z pomocą sąsiada Tomka podpiąłem do Suburbana włókę. No i niestety brak blokad dyferencjałów zaowocował deficytem trakcji. Przyjdzie mi zostać traktorzystą. I to chyba nie jest dobra informacja.  

27 października 2014


1. Nie zacznę od zmiany czasu. Albo zacznę. To jednak trochę ściema. I tak trzeba wstać. I tak się śpi za krótko. Człowiek robi sobie nadzieje, że będzie spał dłużej, więc kładzie się później. Dużo później. Później wstaje. Niby jest wcześniej niż by się mogło wydawać ale i tak zbyt późno.
Od kiedy zaczęliśmy chodzić do roboty na dziewiątą, zmiana czasu straciła sens. A dalej ją uprawiamy i to jest zła informacja.

Dwadzieścia dwa lata temu noc zmiany czasu spędziłem w Sklepie z Policją – posterunku na krakowskim Rynku. Muszę się kiedyś dorwać do archiwum „Gazety Krakowskiej” i przeczytać te parę tekstów, które wtedy wytworzyłem. To może być bardzo interesujące doświadczenie.

Pamiętam problem, jaki miało dwóch wracających z interwencji policjantów: wyszliśmy ze dwadzieścia trzecia, wróciliśmy dwadzieścia po drugiej. I jak to teraz w notatce zapisać? Starszy kolega poradził im, żeby napisali tak właśnie i dopisali: zmiana czasu. Proste rozwiązania bywają najlepsze.

2. Z powodu braku połączenia między konwerterem a tunerem nie oglądałem Kawy na ławę. Nie bolało. Wyczytałem, że głównym tematem był szczyt klimatyczny. Pani premier wróciła z przekonana o sukcesie, który osiągnęła. Podobnie przekonana była wracając z Moskwy w 2010 r. Ciekawe, czy kiedy się okaże, że polityka klimatyczna zacznie wychodzić nam bokiem też będzie się tłumaczyć, że warunki negocjacji były trudne.

Dwa razy podchodziliśmy do tematu energii odnawialnej. Najpierw chcieliśmy solary do grzania wody, później panele fotowoltaiczne. Przepisy w Polsce są takie, że żeby dostać dopłatę, trzeba wziąć kredyt. W jednym z banków z listy. Więc część dopłaty zżera oprocentowanie. Do tego, żeby dostać kredyt trzeba mieć zdolność, co zdecydowanie zmniejsza szanse ludzi na wsi. Od paru osób usłyszałem, że taniej jest zakładać instalację bez dopłaty.
Ma to jakiś sens, bo ponoć środki przeznaczone na dopłaty do fotowoltaików starczą na jakieś pięćset instalacji. Czyli mniejszą ich liczbę, niż te, co człowiek widzi lądując w Monachium.
Słyszałem, że Polska uniknęła kryzysu, bo nasz system bankowy okazał się silny, ale czy wymagało to ładowania w banki pieniędzy na ekologię?

Z tego wszystkiego chyba zacznę kolekcjonować węgiel w piwnicy. Ze sto ton powinno się zmieścić. Ale kłopot będzie, bo wsypać da się tylko do jednej piwnicy, do reszty by trzeba wiaderkami nosić. Sto ton? Chwilę zejdzie. I to nie jest dobra informacja.

3. Pojechaliśmy na grzyby. Miało nie być, a jednak były. Parę rydzów, podgrzybki, kanie i coś, czego wcześniej nie zbierałem – sarny. Wystające w mercedesie progi umożliwiły modyfikację taktyki zbierania z samochodu.
W tym przypadku wygląda ona tak: samochód jedzie powoli. Na progach, po obu stronach stoją zbieracze. Jeżeli widzą grzyba – zeskakują bez konieczności zatrzymywania auta. Tak jest dużo szybciej.

Wcześnie zrobiło się ciemno – efekt zmiany czasu. Wracaliśmy trochę na azymut. W nawigacji były niby leśne drogi, ale od lat czterdziestych ubiegłego wieku, kiedy robiono aktualizowano podrysy, trochę się pozmieniało. Najlepsze było, jak wyjechałem na polowanie – stojących w rzędzie myśliwych w pomarańczowych kurtkach. Gdybym skręcił wcześniej wyjechałbym im pod lufy. A tak patrzyli z szacunkiem, bo kto jak kto, ale myśliwy nową Gelendę odróżni od starej.

Redaktor Pertyński był łaskaw stwierdzić, że nie wie co ludzie widzą w tym samochodzie. Ja chyba wiem. Chodzi o to, że teraz już takich aut nie robią.
Teraz zderzak służy do tego, żeby po najdelikatniejszym uderzeniu wymagać wymiany. Zderzak w Gelendzie jest taki, jak kiedyś w każdym aucie. Tylko większy.
Jest uchwyt dla pasażera nad schowkiem, żeby nie tylko kierowca miał się czego trzymać. Centralny zamek wydaje – jak to raczył nazwać Pawełek z Faster Doga – dźwięk przeładowania karabinu maszynowego. Drzwi, by je zamknąć wymagają szczerego pierdolnięcia – nie ma przy tym strachu, że się coś oderwie.
Koncepcja Gelendy jest tak stara, jak ja. Jeżeli Mercedes postanowi zrezygnować z jej produkcji będzie u mnie miał duży minus.

No i wieczorem Bożena wsiadła w mercedesa i wróciła do Warszawy. I to jest zła informacja.  

poniedziałek, 27 października 2014

26 października 2014


1. Pojechaliśmy do Frankfurtu, żeby odebrać dziewczyny z pociągu. 
Za każdym razem fascynuje mnie, że Niemcom opłaca się utrzymywać transport kolejowy. 
W Polsce przez Niemców zbudowane linie kolejowe się niszczy i za pieniądze od Niemców (unijne) robi się w ich miejsce ścieżki rowerowe, którymi nikt nie jeździ. Albo się po prostu niszczy. Mieszkaniec Frankfurtu może iść na dworzec i wie, że w ciągu pół godziny odjedzie pociąg, który za godzinę zawiezie go do Berlina. Frankfurt to spore miasto. Ale podobnie mają mieszkańcy wiosek, do których zasuwają szynobusy skomunikowane z tymi pociągami do Berlina.
A u nas co? U nas Pendolino. Miś na miarę naszych możliwości.

Gelenda spaliła średnio 12,6 litra. Tak do Trzciela. Później byłem już zmęczony i przyspieszyłem. No i średnia skoczyła do 13. Dużo. Choć z drugiej strony Suburban silnik ma ciut większej pojemności, o 180 koni słabszy. I poniżej 17 litrów raczej nie schodzi. A i setki w sześć sekund raczej nie osiągnie.
W Słubicach w Lidlu wszyscy mówili po niemiecku. Miastem partnerskim Słubic jest Frankfurt. To trochę tak, jak gdyby Praga była miastem partnerskim Warszawy.
[A, Frankfurt nad Odrą i Praga nieczeska.]

Wracaliśmy starą dwójką. Dziewczyny w pewnym momencie zażądały, by przyspieszyć. Część rodziny twierdzi, że dziewczyny tak sobie znoszą podróże, że choroba lokomocyjna etc. Ja mam zupełnie inne doświadczenia. Zdarza im się żądać bardziej agresywnej jazdy. Przy czym bezbłędnie rozpoznają kiedy samochód stać na więcej.
Kiedyś w BMW 640 GranCoupe zrobiły mi awanturę, że jadąc z tempomatem ustawionym na 150 marnuję ich czas.
Gelenda, czego by o niej nie mówić, kiedy powstawała, raczej nikt nie zakładał, że będzie jeździć z prędkością ponad 200 km/godz. 200? 140 pewnie było traktowane jako wartość rzadko osiągana. Wersja prawie 400 konna jeździ szybciej. Ale przyspieszając nie zmienia geometrii, więc hałas, który robi powietrze potęguje efekt przyspieszania. A samochód przyspiesza i przyspiesza. Więc na nastolatki działa bardzo dobrze.
Ale tak naprawdę najwięcej przyjemności sprawia ten samochód na dziurawych drogach. Drogi w dziwny sposób przestają być dziurawe.
Zastanawiam się, co będzie szybciej – remont drogi ze Skąpego do Poźrzadła, czy czas, w którym mnie będzie stać na Gelendę (nie musi być z takim silnikiem). I to, że się zastanawiam na ten temat, to zła informacja.

2. Pojechaliśmy do Świebodzina, dziewczyny w Tesco musiały kupić sobie mango, mleko sojowe i coś tam jeszcze, czego nie było w słubickim Lidlu. Ja poszedłem do Mrówki.
Nie wiem, czy to specyfika świebodzińskiej Mrówki, czy tak jest w każdej, ale obsługa jest idealna. Zatrudniają wyłącznie ludzi, którzy popracowali w Anglii?
Pan najpierw nie pozwolił mi kupić złych drzwiczek kominowych, później dopilnował bym nie przepłacił za zaprawę, na koniec przyjechał z drugim panem (obaj w kaskach) zmodyfikowanym widlakiem, który podniósł go by z najwyższej półki zdjął mi dwie styropianowe rozety.
Kiedyś pani sprzedawczyni goniła mnie na parkingu, z folią, żebym sobie ziemią z jakiegoś drzewka nie pobrudził samochodu. No i to, że sklep z dobrą obsługą robi na mnie takie wrażenie, to też zła informacja.

3. Sąsiadowi Gienkowi przestała palić piła marki Stihl. Do tego zgubił do niej klucz. Klucz do piły to połączenie tego czegoś do odkręcania świec ze śrubokrętem. Nie paląca piła potwornie frustruje. Gienek był nie tyle sfrustrowany, co nieco zmęczony. Wielokrotne próba odpalenia może wykończyć. Gienkowi sekundował jego szwagier Darek. Jako, że to nie on próbował odpalić – zaczął żartować o kolejności zapłonu. Pytał – jaka jest w pile.
–Jeden, jeden, jeden – odpowiedziałem
–Zastanawiałem się zawsze jaką jest w cienkusiu – kontynuował
–Jeden, dwa, jeden, dwa.
–A jeżeli zaczyna się od drugiego?
Na to już nie byłem w stanie odpowiedzieć.


Poszedłem do Józka (ojca sąsiada Tomka) po jajka. Pokazał mi postępy w zagazowywaniu białorusa. Robi mechaniczne sterowanie, bo nie uważa, że z elektroniką są same kłopoty. Patrząc na chevroleta i beemkę – coś w tym jest. Chevrolet ma gaźnik gazowy. Praktycznie – bezobsługowy. Wtrysk w BMW właśnie elektronicznie zmarł. A wcześniej wymagał dwa razy do roku serwisu.

Dziewczyny załamały ręce nad zniszczeniami jakie poczynili panowie kopacze. Po czym wzięły łopaty i zaczęły zbierać błoto-glinę naniesioną przez maszyny. Dmuchawa Husqvarny też się przydała, choć było zbyt mokro, żeby zrobić mgłę.

Dodatkową godzinę nocy wykorzystaliśmy na oglądanie „Homeland”. Zacząłem się zastanawiać, czy da się zapytać naszych przyjaciół z Departamentu Stanu, czy w ambasadzie wszyscy wiedzą, kto jest z CIA. I nie wiem jak to zrobić. Nie interesuje mnie tak naprawdę sytuacja w Warszawie, tylko bardziej wiedza uniwersalna.
Czy to, że pilot F15 zjawił się w kantynie ambasady, rozpoznał i zaczepił Carrie było możliwe? Chyba nie.
Chętnie bym porozmawiał o tym, jak wygląda kohabitacja CIA i Departamentu Stanu. Ale nie sądzę, żeby mi się udało znaleźć kogoś, z kim by mi się to mogło udać. I to jest zła informacja.

niedziela, 26 października 2014

25 października 2014


1. Poszedłem się spotkać ze Zbroją, żeby dać mu zaproszenie na Festiwal Whisky. Imprezę, dla której warto by było wcześniej opanować umiejętność bilokacji. Ale się nie opanowało. Więc musiałem przekazać zaproszenia w odpowiednie ręce.
Spotkaliśmy się w Krakenie. Zbroja miał – nie bójmy się tego słowa – kaca. Zjadł zupę rybną, która postawiła go na nogi. Ja zjadłem 'świeżą rybę z grilla' – wcześniej nie zauważyłem tej pozycji w menu. Rybka w porządku, ale jednak wolę krewetki.
Zbroja opowiadał o imprezie z okazji 25 rocznicy otwarcia Marriotta. Poznał tam pana, który teraz jest dyrektorem operacyjnym, a wcześniej był kucharzem. 25 lat temu kierował kuchnią właśnie w warszawskim Marriotcie. Opowiadał Zbroi jakim problemem było pozyskiwanie podwarszawskiej marchewki. Początki kapitalizmu w Polsce. Z punktu widzenia kucharza-obcokrajowca. Zbroja żałował, że żaden z obecnych dziennikarzy się tym nie zainteresował, bo temat samograj.
Teraz będą dwa oczywiste w tym miejscu zdania:Takie mamy media. I to nie jest dobra informacja.
W Krakenie lanczył redaktor Świderek, który – jak podały rano Wirtualne Media, przejął po młodym Niedenthalu funkcję szefa mody w Harpersie.
Redaktora Świderka poznałem lata temu ze trzy. Pracował wtedy w „Fashion”. Pisał teksty naiwnie zaangażowane. Takie w blogowym stylu. Moje koleżanki trochę się krzywiły. Ja początkowo też. Ale w końcu do mnie dotarło, że jeżeli mamy stałą treść (bo co nowego można napisać o nieżywych kreatorach) to forma się musi zmieniać. Forma serwowana przez redaktora Świderka okazała się trafiać w zapotrzebowania. I redaktor Świderek został gwiazdą. Trafił do Glamoura. No o z Glamoura do Harpersa.
Teraz to chyba będzie czekał na Vogue. Tak jak czeka kilkanaście osób w Warszawie. Ciekawe czy doczeka.

2. Zbroja postanowił towarzyszyć mi w wycieczce po mercedesa klasy G. Ale najpierw poszliśmy do Emilii. Nie bardzo wiem po co, ale Zbroja chciał. Ja tam się staram MSN omijać dużym łukiem. Uważam, że to szkodliwa instytucja, której podstawowym działaniem jest marnowanie publicznych pieniędzy.
Wystawione były makiety architektury ze zbiorów Muratora. Wśród nich budynek Agory. Z drewna. Aż się prosi, żeby z pomocą zapalniczki zrobić performance. W ramach protestu przeciw potraktowaniu pracowników działu foto Gazety.

Pani Waltzowa obiecała, że w następnej kadencji wybuduje nową siedzibę MSN. I to jest dobra informacja, bo skoro obiecała, to ten budynek na pewno nie powstanie. Emilia jest ok. Większy budynek – większe koszty.

Przez okno zobaczyliśmy Marcela dwojga nazwisk, który w MSN jest jakimś dyrektorem. Marcel dwojga nazwisk publikował przed dekadą w Przekroju sylwetki wybitnych artystów. Bardzo ciekawe teksty. Poeta Baran zwrócił kiedyś uwagę na to, że w historii sztuki Marcela dwojga nazwisk występują wyłącznie homoseksualiści. Musi poeta Baran jest jakimś strasznym homofobem, skoro zauważał takie rzeczy.

Ze wszystkiego w MSN najbardziej ujęła mnie ekspozycja prac nieżyjącej już słowackiej artystki, o której w opisie napisano, że „to jak dotąd mało znana słowacka rzeźbiarka”. Szczerość przede wszystkim.

Z opublikowanego kiedyś na stronie MSN raportu można było wyliczyć, że jeden odwiedzający kosztował ponad 500 zł. I to nie byli 'unikalni' użytkownicy. Teraz takiego raportu na stronie MSN nie mogę znaleźć. I to jest zła informacja.

3. Do Mercedesa mieliśmy jechać pociągiem. Z Centralnego. Tym na Okęcie. Staliśmy na peronie. Z nami kilkoro obcokrajowców. Staliśmy. Pociąg nie przyjechał. Pojawił się napis, że jest opóźniony o 30 minut. Nikt tego przez megafon nie ogłosił. Co tam, że ludzie mogą się na samolot spóźnić. Ich sprawa.
Jednego Zbroja wsadził do autobusu. Bez biletu, bo maszyna do ich sprzedawania na przystanku była zepsuta. Miejmy nadzieje, że nie wysadzili go kontrolerzy biletów.

Wsiedliśmy do EKD. Trochę śmierdziało, ale się udało dojechać na czas.
Pan od wydawania mercedesów mógł rozpocząć swój weekend.


Obiecałem, że pokażę Gelendę Pawełkowi z Faster Doga. No więc podjechałem na Marszałkowską. Pawełek jest starym offroadowcem. Czuł się w środku jak w domu. Pokazywał mi rzeczy, na które nie zwróciłbym uwagi. Trzy przyciski od blokad dyfrów na środku konsoli. Pewnie w 90 procentach samochodów nigdy nie zostaną użyte, ale są. Stalowe zderzaki. Nikt już takich nie robi, bo są nieekologiczne.
Gelenda to prawdziwy samochód terenowy. W tym przypadku ma ucywilizowany środek i wsadzony duży benzynowy silnik, który wydaje z siebie nieco irracjonalny odgłos. Pawełek cieszył się jak dziecko, bo samochody terenowe, którymi jeździł wcześniej nie wydawały takich odgłosów i nie przyspieszały w takim tempie.

Gdybym był odpowiednio bogatym człowiekiem, kupił bym mu takie auto w prezencie.
Ale to się raczej nie wydarzy. I to jest zła informacja.

Wieczorem ruszyliśmy na wieś.  

sobota, 25 października 2014

24 października 2014




1. Zanim wstałem przeczytałem Wirtualne Media. Prezes Saatchi mówi, że za cztery lata nie będzie fejsbuka. Patrząc w samym tylko Beirucie – ilu ostatnio ludzie uciekło z tej agencji śmiem twierdzić, że za cztery lata może raczej nie być Saatchi&Saatchi. Przynajmniej w Polsce.

Odwiozłem Bożenę i wpadłem na chwilę do Soho, żeby odwieźć egzemplarz magazynu „Fashion”, który przez zbieg okoliczności podwędziłem. Nie jestem w stanie zrecenzować, bo nie byłem w stanie obejrzeć. Coś takiego miał w sobie, że co go do ręki brałem, to odkładałem. I chyba nie chodzi o to, że był podwędzony.
Wpadłem na dyrektora Jędrzeja, który pytał mnie o wrażenia z Konstancińskiego. Odpowiedziałem, że Pszeniczne w porządku, ale wolę Żytnie.
Porozmawialiśmy chwilę z prezesem Bauerem. O mediach i o historii. Prezesowi Bauerowi afera z ruskim szpiegiem o nazwisku na Sz. przypomniała historię tego, jak mieszkańcy warszawy postanowili masowo odwiedzić rosyjską ambasadę. Nie byli zaproszeni, ale im to nie przeszkadzało. Podczas wizyty mieszkańcy znaleźli listę beneficjentów grantów fundowanych przez Rosję. Rosja wtedy była bardzo zaangażowana we wspieranie różnych inicjatyw w Polsce. Mieszkańcy Warszawy nie potrafili tego docenić i tych beneficjentów zaczęli wieszać.

Znam jednego beneficjenta rosyjskich grantów. Mój kolega Grzegorz jeździł do Rosji na jakieś imprezy za rosyjskie państwowe pieniądze. Ale dziś raczej nikt wieszać go za to nie będzie, bo naród mniej wyrywny jest. Zresztą ostatnio kolega Grzegorz w ramach protestu nie pojechał.

Prezes Bauer uważa, że każde wydarzenie ma jakieś konotacje historyczne. A media tego nie pokazują. I to jest zła informacja. I trudno się z nim nie zgodzić.

2. Z Soho pojechałem do gazownika na Burakowską. Jechałem krainą donic – ulicą Świętokrzyską. Było koło jedenastej, a korek na Tamce był większy niż bywał popołudniami przed remontem.
Gazownik używając swojego pracownika wymienił w BMW wtryskiwacze. Później wymienił je na jeszcze inne i od tych jeszcze innych spalił się gazowy komputer. I to nie jest dobra informacja.
Ale o tym, że się spalił na amen dowiedziałem się później, bo wcześniej swoim jaguarem przyjechał po mnie kolega Kuba, z którym pojechaliśmy do Soho, gdzie Kuba rozmawiał z prezesem Bauerem o mediach i o historii. I o Żoliborzu. I o Soho. Prezes Bauer chce w Soho zbudować kaplicę ekumeniczną. Brzmi to bardzo interesująco.
Rozmowa też była interesująca. 

Prezes Bauer opowiedział dykteryjkę o ś.p. marszałku Płażyńskim.
Że kiedyś poleciał na jakąś biznesową imprezę z nim nad morze. I że ciągle ktoś ś.p. marszałkowi Płażyńskiemu przeszkadzał, i w końcu zabronił sobie przeszkadzać, by móc zająć się gośćmi. Siedzieli przy obiedzie i rozmawiali na nieważne tematy. Ś.p. marszałka próbował atakować ochroniarz, ale ten ciągle go wyrzucał. Aż po prawie dwóch godzinach ktoś z gości wyszedł. I jak wrócił to powiedział (powiedziała, bo to była ona), że samoloty uderzyły w WTC. Ochroniarz o tym właśnie chciał ś.p. marszałka poinformować. Ten mu nie pozwalał, w ten sposób Państwo nie miało przez dwie godziny kontaktu z drugim według ważności człowiekiem.
Dziś marszałkiem sejmu jest Radosław Sikorski. I to jest zła informacja.

3. Kuba chce wymienić jaguara na inny samochód. Jakieś kombi, bo słabo się do jaguara pakuje wózek. I to jest zła informacja. Bo jaguar Kubie bardzo pasuje.

Sejm uchwalił ozusowanie umów zleceń. Tłumacząc to dobrem pracowników. Trzeba nie mieć wstydu, żeby coś takiego wymyślić. Na śmieciówkach pracuję od ponad dwudziestu lat. W dziewięćdziesięciu procent przypadków umowy te wg prawa z automatu powinny się zmienić w etat – podległość, wskazywanie miejsca i czasu. Gdyby rządowi zależało na dobru pracowników – wzmocniłoby Inspekcję Pracy. Teraz będzie tak, że pracownik dostanie mniej pieniędzy. ZUS dostanie więcej. Gdzie tu interes pracownika?

Wieczorem oglądaliśmy z Bożeną „Poważnego człowieka” Cohenów. Niesamowity film. W pewnym momencie bohaterowi śni się, że jego brat czółnem emigruje do Kanady. W tym śnie obaj – bohater i brat mają na sobie koszule Pendleton. Poznałem, bo identyczne wzory pokazywał mi Pawełek w Faster Dogu.



piątek, 24 października 2014

23 października 2014



1. Miałem nie wychodzić z domu, ale kac wygnał mnie do apteki, brak wybielacza do Rossmanna, buty do szewca, inne buty do innego szewca.

Zacząłem od innego szewca. Zaniosłem mu do sklejenia inne buty. Narzekał, że materiał, z których je zrobiono bardziej przypomina ceratę niż skórę. Szewc opowiedział jak kiedyś jakaś pani próbowała mu sprzedać coś zrobionego z czego, co nazwała 'skórą ekologiczną' i co jej powiedział.
Coś mnie podkusiło i zażartowałem, ze skóra od skóry ekologicznej różni się tym, co demokracja od demokracji ludowej. Szewc popatrzył na mnie, zapalił papierosa i zaczął komentować bieżącą politykę. Kiedy doszedł do tego, że Kwaśniewski wstydzi się swojego rodowego nazwiska, zadzwonił telefon i mogłem się dyskretnie wycofać.
Poszedłem do Rossmanna na Nowowiejską. Nie lubię Rossmanna. To taka Biedronka dla snobek. Kupiłem wybielacz. Nie kupiłem chusteczek rumiankowych w promocji. I poszedłem dalej.

Na Placyku była kilkuosobowa demonstracja z transparentem „Gender zabija”. Uczestnicy wyglądali na zagrożonych śmiercią raczej z naturalnych powodów.

Co jakiś czas zmuszam się do pójścia na Placyk. I zawsze czuję się tam obco. I to jest zła informacja. Bo jak tu karierę robić nie siedząc w tej pretensjonalnej i przereklamowanej Szarlocie.

Przez Mokotowską i Kruczą doszedłem na Wilczą. Do szewca, od którego odebrałem inne buty. Stamtąd były dwa kroki do apteki, gdzie jakaś jeszcze inna pani zauważyła, że znowu przyszedłem. Powiedziałem, że marzę o tym, żeby w aptece mieszkać, bo tu jest tyle fajnych rzeczy. Odpowiedziała, że na dłuższą metę obcowanie z nimi nie jest wcale takie fajne (choć może odpowiedziała coś innego, ale tak właśnie zrozumiałem).
Właściwie to mógłbym być felczerem. Lekarzem, to by mi się nie chciało. Swoją drogą ciekawe, czy jakiś uniwersytet trzeciego wieku kształci kadry medyczne?
Może to świetny pomysł, by zaradzić na brak geriatrów.

Pod squatem Syrena stał duży kontener pełen śmieci. Ciekawe, czy ktoś się wyprowadzał, czy wręcz przeciwnie.

2. Skręciłem do Faster Doga. Pawełek zaprezentował mi koszule firmy Pendleton. Koszule ze specjalnie tkanej wełny. W klasycznych wzorach. Firma działa od 1863 roku. Więc jest kolejną po: butach Frye, wiadukcie w Krakowie i Powstaniu Styczniowym – tak datowaną.
Koszule ładne. Pawełek trochę się martwi, że mało ludzi tu doceni historię tych koszul. Ale należy być dobrej myśli.
Mają koszulę taką samą jak Beach Boys na okładce pewnej płyty. Beach Boys tak w ogóle, to wcześniej się nazywali The Pendletons.

Pawełek z Patrycją załatwili sobie amerykańskie wizy. I to akurat nie w związku ze zbliżającym się konfliktem zbrojnym, o którym oczywiście też rozmawialiśmy. Zastanawiam się, czy wszyscy wkoło rozmawiają o wojnie, czy to ja ze wszystkimi o wojnie rozmawiam.
Pawełek miał monolog na temat tego, że świat zmierza ku przepaści. Między innymi dlatego, że ludzie zamiast kupować rzeczy dobre, które starczą na dłużej, kupują rzeczy byle jakie, by je wyrzucać i kupować nowe. Trudno się z tym nie zgodzić.

Tak właściwie, to nie chodzę w wełnianych koszulach, ale kupię sobie taką. Teraz nie, bo mnie nie stać. Właściwie na nic mnie nie stać. I to jest zła informacja.

Już chyba ponad pięć lat chodzę sobie pogadać Faster Doga. I jak wcześniej tylko ja narzekałem na to, co się w Polsce dzieje, to teraz narzekamy wszyscy.
Ech ta pisowska zaraza.

3. W domu obserwowałem dyskusję na temat autoryzacji. Dyskusja przestała spełniać znamiona dyskusji. Jedna strona mówi, że autoryzacja zakłamuje, bo wywiadowany może napisać wszystko od nowa. Druga – dziennikarze przeinaczają słowa, podkręcają, słowem – kłamią. 
To prawda. Znaczy to i to – prawda.
Dziennikarze powinni być uczciwi, autoryzacji powinno nie być.
Do końca życia będę pamiętał (trzymał nagranie) rozmowę z jednym z ministrów poprzedniego rządu, który powiedział, że Państwo nie zdało egzaminu w Smoleńsku. A później wszystko usunął modyfikując jeszcze pytania, żeby logika była. Powiedział też, że słyszy od różnych ludzi, że gdyby był ministrem czegoś innego, to katastrofy by nie było. To oczywiście też usunął.
Dużo mówił. Przede wszystkim o sobie.

Zadzwonił dyrektor Ołdakowski i opowiedział historię, której nie mogę powtórzyć. I to jest zła informacja, bo nie znoszę nie móc powtarzać historii.

Wieczorem oglądaliśmy z Bożeną Supermena w jakiejś nowej wersji. Świetnie obsadzone drugoplanowe postaci.
Zazdroszczę Amerykanom ich superbohaterów. I nie chodzi o to, że mają supermoce, tylko, że opowieści o nich w sposób łatwo przyswajalny pokazują dużo głębsze problemy niż polskie kino za ponoć najlepszych swoich czasów.


A, jeszcze jedno. Rano Waldemar Kuczyński zrobił na Twitterze literówkę – nazwał prezydenta Komorowskiego „rezydentem”. Kiedy mu zwróciłem na to uwagę – zwyzywał mnie od idiotów. Unia Wolności to partia ludzi o głębokiej kulturze osobistej.  

czwartek, 23 października 2014

22 października 2014


1. Śniły mi się dziwne rzeczy. Jakieś pościgi samochodowe po miasteczku studenckim (dziś chyba nazywanym kampusem). Chór uciekający przed ślizgającym się samochodem. I ryby. Na koniec sum. Tak wielki, że aż postanowiłem się obudzić i sprawdzić w senniku co tak duża ryba może znaczyć.

Poszedłem do apteki, bo skończyły mi się proszki na serce. Pani inna niż zwykle sprzedała mi je bez specjalnego proszenia.
Zawiozłem Bożenę do pracy. I pojechałem do Góry Kalwarii, żeby zabrać kolegę Wojtka, który był mi potrzebny, żeby odebrać BMW. Nie chciało mi się tankować, więc udało mi się zejść ze spalaniem do siedmiu litrów. XC60 to dziwne auto. Gdyby Staszek z Volvo przestał dawać karty paliwowe – ludzie przestaliby narzekać na spalanie.
Z kolegą Wojtkiem pojechaliśmy do mechanika Jacka. Umocował zbiornik, wyregulował zawory, ale narzekał, że przy 2500 obrotów przy zimnym silniku wypadają zapłony. Powodów może być kilka. Mniej lub bardziej poważnych. Ale generalnie jest to zła informacja.

Zostawiliśmy BMW pod Domem Volvo i pojechaliśmy odwieźć kolegę Wojtka z powrotem do Góry Kalwarii. Po drodze wpadliśmy do zakładu stolarskiego koło Baniochy. Bardzo sympatyczny pan z równie sympatycznym sympatycznym synem produkują tam detale meblowe. Robią to z wysokiej jakości drewna, którego resztki można kupić na opał. Opał w postaci kawałków drewna, bądź brykietów z trocin. Wolimy kawałki drewna, bo ładnie pachną i wyglądają.
Syn powiedział, że może zrobić blat z akacji, jeżeli się ją przetrze i wysuszy. I to jest dobra informacja.
W Górze Kalwarii poszliśmy na wietnamską zupę. I była to jedna z gorszych zup jakie w życiu jadłem. Do tego nie była tania. Góra Kalwaria jest jeszcze brzydsza niż Piaseczno, choć może się to wydawać trudne.
Mazowsze to generalnie najbrzydsza część Polski. Człowiek przebywając tu długo zaczyna się do tego brzyda przyzwyczajać. Ale Góra Kalwaria może się przyśnić. Trudno mi wierzyć, żeby ludzie, którzy mieszkają tu cale życie nie mieli zmian w mózgach.

2. Oddałem XC60 całkowicie wyleczony z wcześniejszej nienawiści do tego modelu. Kupić bym nie kupił, ale hejtować już nie będę.
No i ruszyłem Puławską w stronę miasta. Po dwóch godzinach dojechałem na Pragę.
Korki mnie nie denerwują. Bardziej rzeczy, które słyszę w radio. W Trójce występowała pani poseł Pomaska. Broniła marszałka Sikorskiego. W sposób naprawdę idiotyczny. Feministki powinny udusić Donalda Tuska. Kobiety, które promuje w swojej partii w każdym wzbudzą wątpliwości w kwestii parytetów.
Jechałem, a raczej: stałem. Zastanawiałem się jak Młode Ruchy Miejskie wyobrażają sobie życie kogoś, kto zza Piaseczna ma dojeżdżać do pracy w Śródmieściu, czy na Pradze bez samochodu. Młoda polska lewica nie widzi dalej niż tęcza na placu Zbawiciela. I to jest zła informacja, bo jakaś zmiana w mieście by się przydała.

3. Wieczorem w Beirucie spotkaliśmy się z państwem H. Rozmawialiśmy oczywiście o wojnie. Pani H. ciągle czyta na ten temat i się obawia. Pan H. udaje, że go to nie dotyczy. Udaje, bo też się przejmuje, ale stara się wypierać. A za bardzo nie może, bo żona co chwilę go w tej sprawie zaczepia. Opowiedziałem im scenariusz, który usłyszałem od dyrektora Ołdakowskiego, który usłyszał go od różnych dziwnych panów, którzy go odwiedzają. [Nie wiem, czy dokładnie tak ten scenariusz brzmiał, ale tak go zapamiętałem]
Rosjanie wkraczają od strony Królewca i z Białorusi. Dojeżdżają do Mińska Mazowieckiego. Ostrzeliwują rakietami Warszawę. Wtedy przylatuje ówczesna Merkel z ówczesnym Sarkozym i doprowadzają do pokoju – powodując ekstazę całego wolnego świata. Rosjanie wycofują się zostawiając sobie północno wschodni kawałek Polski. I zgliszcza, bo wcześniej zbombardowali na przykład magazyny gazu, petrochemie, drogi, lotniska, i – największe osiągnięcie rządów PO – Stadion Narodowy.
Jaki pretekst wjazdu? Coś tam wymyślą. Na przykład polscy żołnierze, którzy zaatakują rosyjskie wojsko z terytorium Ukrainy. Jacy polscy żołnierze? Jacyś. Ludzi mówiących po polsku w Rosji nie jest tak trudno znaleźć. Zresztą Polacy na Ukrainie walczą od samego początku. Każdy Rosjanin o tym wie. Z telewizji.

Najgorsze, że znowu się upiłem, a jak się upiję, to potem sobie obiecuję, że już nigdy nie wezmę alkoholu do ust. I wszyscy myślą, że ja żartuję. A ja obiecuję na poważnie. Później zmieniam zdanie. Jak minister Nowak.

A, no i nie widziałem konferencji marszałka Sikorskiego. Ani jednej. A były takie śmieszne.  

środa, 22 października 2014

21 października 2014



1. Dzień wyjazdu do Warszawy zawsze jest bez sensu. Niby wykonuje się dużo prac, ale robi się to pod presją a to nie jest fajne.
Pojechałem do Świebodzina, bo nie mogłem znaleźć śrubokręta do elektrycznych kostek.
Ale przede wszystkim pojechałem kupić korek do włóki. Do tego chleb. No i olej do łańcucha piły.
Najpierw trafiłem do Lidla, gdzie kupiłem pieczywo i – na wszelki wypadek – pstrąga, który udaje łososia. Później trafiłem do Mrówki. Gdzie był olej do łańcuchów i śrubokręt-próbnik.
Nie było normalnych zapałek. I to jest zła informacja.

2. Po drodze dotarło do mnie, że zapomniałem o korku do włóki. Dojeżdżając do domu wpadłem na Kierownika-brygadzistę, który szybko odpowiedni korek mi znalazł.
Jeden z panów kopaczy siedział przez kilka godzin w studni i wiercił w niej dziurę, żeby do środka wpuścić rurę od nieistniejącego jeszcze domu sąsiada Tomka. W końcu mu się udało. Panowie muszę jeszcze uszczelnić studnię zaprawą i będzie fertig.
My posadziliśmy bambus. Znaczy – taką bambusową trawę. I dwie róże. Zajęło nam to strasznie dużo czasu – i to jest zła informacja, bo zostało nam jeszcze kilka zadołowanych roślin.
Pozostaje mieć tylko nadzieję, że nic im się nie stanie zanim nie wrócimy.

3. Mieliśmy ruszyć koło siedemnastej, zakładaliśmy dwugodzinne opóźnienie. Nie wyszło – ruszyliśmy przed dwudziestą. Postanowiłem, że nie będę się więcej naśmiewał z posiadaczy XC60. To marzenie polskiej klasy średniej nie jest wcale tak złe, jak wcześniej uważałem. Po prostu nie każdy samochód jest stworzony do jazdy z prędkością 180 km/godz.
Obiecałem Staszkowi, że się nie będę pastwił nad spalaniem tego auta. Myślałem więc, że nie będę mógł słowa na ten temat napisać. A tu jednak wyszła niespodzianka. Samochód z tempomatem ustawionym na 145 km/godz pali około 12 litrów. Da się wytrzymać. Przy wyższych prędkościach pali ilości abstrakcyjne. Ale jeżeli ktoś chce jeździć szybciej, niech sobie kupi inne auto.
Z punktu widzenia warszawiaka ważne, że w korku na Puławskiej XC60 pali około ośmiu litrów.

Jechaliśmy więc na wschód i w którymś z kolei serwisie Trzeciego Programu Polskiego Radia usłyszeliśmy o wywiadzie marszałka Sikorskiego dla portalu „Politico”. Przypomniało mi się, jak ostatnio pewien dobrze poinformowany, jednocześnie – jak to się dziś mówi – mający wyjebane na bieżącą politykę człowiek opowiadał, jak kiedyś obserwował natenczas ministra Sikorskiego w Sejmie.
Otóż podeszła dziennikarka i zadała pytanie o Rosję. Minister odpowiedział, że trzeba współpracować, że konstruktywnie, że nowe perspektywy, że jest dobrze etc. Po czym wyrwał dziennikarce dyktafon. Wyłączył go. I dodał coś w stylu: Jebane kacapy, w życiu się z nimi nie da dogadać. [Nie pamiętam słów, jakie miał wtedy wypowiedzieć minister, więc konfabuluję zachowując sens].
No więc pan marszałek wykonał najwyraźniej podobny numer przy amerykańskim dziennikarzu. Ale tam (w USA) rzeczywistość wygląda inaczej niż u nas. Jeżeli ważny polityk coś mówi, to dziennikarz to drukuje. Nie ma tam czegoś takiego jak „autoryzacja”.
Autoryzacja zakłamuje przekaz. Jeżeli polityk coś palnie, obywatel powinien o tym wiedzieć. Bo polityk, któremu się palnąć zdarza politykiem jest złym.
Z dziennikarzami jest podobnie. Jeżeli dziennikarz przeinacza słowa osoby z którą rozmawia, jest złym dziennikarzem. Powinien zniknąć z zawodu, a sąd powinien doprowadzić jego pracodawcę na granicę bankructwa. Bo dziennikarz powinien być osobą publicznego zaufania.
Jak w Ameryce.

Marszałek Sikorski zarzucił dziennikarzowi „Politico” nadinterpretację. Czyli podważył do niego zaufanie. Dziennikarz odpowiedział, że zacytował dokładnie marszałka Sikorskiego.
Marszałek Sikorski uchodzi za najwybitniejszego polskiego specjalistę od polityki międzynarodowej. I nie wie o tym, że w polityce międzynarodowej słowa są ważne? To jest bardzo zła informacja.

Radosław Sikorski jest Joanną Erbel polskiej politykiem zagranicznej.

Ale najgorsze jest to, że cały dzień żyłem w przekonaniu, że jest niedziela, a nie poniedziałek. 
Choć może to nie jest takie złe, bo w ten sposób poniedziałek został właściwie ominięty.

wtorek, 21 października 2014

20 października 2014


1. Bez połączenia z satelitarną anteną nie mam TVN24. Więc nici z 'Kawy na ławę'. Z braku wyboru oglądałem coś na TVPInfo. Było ciężko, bo pani prowadząca ma przerażający wytrzeszcz podkreślony przez makijaż. Do tego nie panuje nad gośćmi. I tematy wybiera bez sensu. Bo po co dziś pytać Ziobrę o śmierć ś.p. pani Blidy? Coś nowego może powiedzieć?
Ja tam – jak Ziobry nie lubię, to akurat w tej sprawie bym się go nie czepiał. Widziałem basen, który pani Kmiecik zafundowała ś.p. pani Blidzie, w bazie 'Gazety' są zdjęcia ś.p. pani Blidy z samochodem, którego nie wpisała do oświadczenia majątkowego.
Zresztą to nie Ziobro dowodził akcją na miejscu. Ale nie o tym.
Tematem dnia był minister Sawicki i jego frajerzy.
Kiedy słyszę 'PSL' przypomina mi się sprzed kilku lat rozmowa z panią Iwaszkiewiczową, nestorką rodu sąsiadów.
Przyszedłem do nich. Zaproponowała kawę. I rozpoczęliśmy small talk ogólnopolityczny. Zaczęło się od narzekania na PiS (to już było za rządu PO). Później jakoś zeszło na PSL. No i pani Iwaszkiewiczowa opowiedziała, że kiedyś spotkała marszałka Zycha na grzybach. [w domyśle: że skoro chodzi na grzyby, to jest w porządku. A skoro tu, to inteligentny, bo tu są]. Mnie coś podkusiło – i zapytałem, czy wie kto ojcem marszałka Zycha był. Odpowiedziała, że oczywiście, że proboszcz z Lubrzy. I że to był w porządku ksiądz, że pomagał ludziom i w ogóle był świetny. Rozmowa przeszła na księży i ich dzieci i kochanki. Na koniec pani Iwaszkiewiczowa westchnęła podsumowująco: Krew nie woda.
I tak to z tym peeselem jest. Nie ma specjalnego znaczenia, co taki Sawicki powie, ważne, że można ich na grzybach spotkać, że w straży działają pożarnej, no i z porządnych rodzin są.
PSL do końca świata będzie troszkę nad progiem. I to jest zła informacja.

2. Cały dzień spędziliśmy na pracach porządkowych. Porąbałem trochę ściętej tydzień wcześniej akacji. I muszę przyznać, że jest to twarde drzewo. Akacja nie jest akacją, tylko robinią pseudoakacią. Liście robinii masonom symbolizują nieśmiertelność. Coś w tym jest. Mamy nadzieje, że w miejsce ściętych wyrosną nowe. Niestety, zanim wyrosną będzie w tej części parku trochę łyso. I to jest zła informacja.


3. Józek (ojciec sąsiada Tomka) wyciągnął swoim białorusem włókę, którą sąsiad Tomek sobie wypalił i wyspawał. Z jej pomocą wyrównał działkę, na której ma się budować. I teraz chce, żebym uporządkował nią park.
Sąsiad Tomek zna się na metalach. I właściwie może z nimi robić co chce. Na przykład włókę, która z jednej strony ma zęby i można ją dociążyć trzystu litrami wody. Po odpowiedniej liczbie przejazdów park będzie na tyle równy, że będzie się dało jeździć po nim kosiarką.
No i wygląda na to, że się będę musiał nauczyć jeździć białorusem. I to może być zła informacja, bo co będzie, kiedy mi się spodoba.
Na razie jeździł Józek. Zrobił z pięć kółek i już widać efekty. Być może na dziesięciolecie naszej obecności w Rokitnicy park zostanie znów ucywilizowany.  

poniedziałek, 20 października 2014

19 października 2014


1. Obudził mnie dźwięk koparki. Dokładniej: obudziła mnie Bożena, którą obudził dźwięk koparki. Zanim wstałem przejrzałem tajmlajny. Ruski szpieg miał w domu listę ważnych postaci, którymi się interesował.
Pomyślałem, że fajnie by było być na takiej liście. I od razu dotarło do mnie, że to samo myśli pół Warszawy. A już na pewno profesor Niesiołowski.
Ruski szpieg publikował w „Krytyce politycznej”. I to właściwie strasznie śmieszne.
Całą aferę nieco czuć. A przynajmniej tak mi się wydaje.
Mój brak zaufania do struktur Państwa to jednak zła informacja.

2. Panowie kopacze w mocno okrojonym składzie przekopali się z rurą do sąsiada Tomka. Ponarzekałem na błoto przed wjazdem – pan Kierownik-brygadzista poprosił pana Janka – wirtuoza koparki, by Catem (ładowarką) coś z tym błotem zrobił. Pan Janek chciał zrobić to dopiero przed fajrantem. Pan Kierownik-brygadzista powiedział, by zrobił to od razu. –Będzie chciał gdzieś pojechać, to se samochód osra – argumentował wskazując na XC60.
Pan Janek – wirtuoz koparki coś tam zrobił. Dwa przejazdy scanii i cała robota była na nic.
Naostrzyłem łańcuch i pociąłem akacje w klocki, które później porąbałem. Nie było łatwo.
Pan Janek – wirtuoz koparki przesadził koparką krzak. Rozsypał jeszcze trochę ziemi i się pożegnał. Usuwanie szkód będzie trwało jeszcze kilka tygodni. I to jest zła informacja.

3. Przeczytałem wywiad z panią Erbel. Wdałem się w dyskusję na temat etyki dziennikarzy „Wyborczej”.
Rozmawiałem kiedyś o pani Erbel z jednym kolegą, którego nazwiska nie wymienię, bo zaczął karierę w administracji samorządowej. Kolega zna się na ruchach miejskich, panią Erbel też zna. Powiedział, żeby się nią nie przejmować, bo to krańcowa idiotka.
Złą informacją jest, że wstawiają się za nią wartościowe, inteligentne osoby.

Ale najważniejszym wydarzeniem 18 października 2014 roku było to, że w tym dniu po raz pierwszy w życiu ubrałem gumofilce.
Mam ambicje rozpropagować ten rodzaj obuwia na warszawskich salonach. Nie będę pierwszym, który ma takie ambicje. Mój poprzednik najpierw zmienił je na garnitury Zegni. A teraz nie żyje. Ja od Zegni będę się trzymał z daleka.


sobota, 18 października 2014

18 października 2014


1. Wstałem, poszedłem kupić jajka. Józka (ojca sąsiada Tomka) nie było, więc poszedłem do sklepu. Zięć pani sklepowej (stryjenki sąsiada Tomka) startuje w wyborach na radnego. Teraz radnym jest strażak, wcześniej był leśniczy, wcześniej strażak. Zięć pani sklepowej ma szanse, jako nowy.

Przy świetle dziennym zniszczenia dokonane przez ekipę kopaczy kanalarskich są jeszcze większe. I to nie jest dobra informacja. Panów zresztą nie widać, bo robią coś z drogą w górnej części wsi.

2. Pojechaliśmy do miasta. XC60, ze wszystkich znanych mi aut z 'komfortowym dostępem' najszybciej odblokowuje drzwi. Człowiek łapie za klamkę i już są otwarte. BMW zawsze chwilę się zastanawia.

Pojechaliśmy na największą w Polsce stację BP, żeby zatankować. Właściciel ma jeszcze największą w Polsce stacje Statoil. Wybudował je, bo uwierzył w obiecane zjazdy z A2.
Kiedy uruchomiono zachodni kawałek A2 najpierw zjazdów nie było wcale, później jakiś otwarto, ale nie ten, który by nadawał sens największym stacjom w Polsce. Pan właściciel postanowił wziąć sprawy w swoje ręce, wsadził do walizki dziesięć milionów i zawiózł je do Autostrady Wielkopolskiej, żeby ta otworzyła zjazd w Łagowie. Autostrada Wielkopolska wysłała pana właściciela na drzewo.
Najgorsze jest to, że trudno powiedzieć, czy winę za tę sytuację ponosi płk Beck czy Sowieci. Gdyby wojna wybuchła później, Niemcy zbudowaliby autostradę przynajmniej do Trzciela. Gdyby Sowieci się tak nie spieszyli, Niemcy zbudowaliby autostradę przynajmniej do Poznania. A może winni są Niemcy. Gdyby wygrali wojnę, autostrada pewnie doszłaby do Moskwy. Tylko czy wtedy pan właściciel budowałby największe stacje w Polsce?
Więc chyba wszystkiemu winien jest ten, kto stworzył założenia systemu autostrad w Polsce.

3. Wieczorem udało mi się podłączyć do telewizora antenę. Kopanie kanalizacji odcięło nas od anteny satelitarnej, więc pozostały nam naziemne kanały cyfrowe. Tak właściwie, to jest ich dużo. Jest wśród nich Telewizja Trwam. Ale oglądaliśmy Stopklatkę. A na niej – „Pulp fiction”. I muszę stwierdzić, że formalnie nie wytrzymał próby czasu.
Przy okazji sprawdziłem, że zegarek z dupy był marki „Lancet”. Na Allegro jest taki tylko w wersji kominkowej. I to jest zła informacja.  

17 października 2014


1. Poszedłem do apteki, żeby bez recepty pozyskać leki na receptę. Chciałem odmówić przyjęcia dwóch groszy reszty. Usłyszałem, że nic z tego, że musi być jak w aptece.

Zauważyłem, że w BMW Bożeny urwało się jedno z dwóch mocowań zbiornika paliwa. Przerdzewiała metalowa taśma. Przez 25 lat obcowania z błotem, solą, wodą miała do tego pełne prawo.
Mechanik Jacek zasugerował, bym sprawdził ile kosztuje nowa część. Zadzwoniłem więc do pań na Narbutta, mocowanie kosztuje niecałe 100 złotych. Zamówiłem. Jedno. I to jest zła informacja, bo powinienem na wszelki wypadek wziąć dwa.

2. Razem z kolegą Grzegorzem pojechaliśmy do Muzeum Powstania Warszawskiego, żeby wypić kawę z dyrektorem Ołdakowskim.
Nauczony doświadczeniem zaparkowałem w środku.
W windzie zastanawialiśmy się nad przyszłością „Pokoju kombatanta”. Kolega Grzegorz wymyślił, że będą tam przychodzić powracający z Afganistanu. Ale co jeśli więcej wojen już nie będzie?

Nie powtórzę anegdoty o kosiarzu, to już u siebie na 'Trzech pozytywach' zrobił kolega Grzegorz. Co prawda, chodziło w niej o coś zupełnie innego – miała na przykład pointę, ale ta wersja też może się podobać.
Usłyszeliśmy, że reżyser Komasa pracuje nad nowym filmem. Współpracuje ze słynnym gangsterem Masą. Masa&Komasa – świetna nazwa firmy.
Dyrektor Ołdakowski ma pewne związane z tym filmem obawy, ale zupełnie niepotrzebnie. Przecież wszystko, co robi reżyser Komasa jest świetne. A jak nie – jest to jeszcze nie jest gotowe.
Dyrektor Ołdakowski podpisał kontrakt na następnych pięć lat. Ale ponoć nie powinien się tym chwalić przed wyborami. Zobaczymy, czy pochwali się tym przed wyborami pani prezydent.
Zastanawiam się czy lepsza była opowieść o talentach dramatycznych pewnego polityka, czy plotka o powodach utraty przez tego polityka stanowiska.
Z poważnych spraw: rozmawialiśmy o profesorze Kieżunie. No i wbrew temu, co niektórzy sądzą: dyrektor Ołdakowski nie jest wrogiem lustracji.

Wychodziliśmy z prezentami. Mnie Dyrektor obdarował Zarazą. Kolegę Grzegorza notatnikiem, którego wyciągnięcie w pewnych kręgach może powodować konsternację.  





Na zewnątrz podszedłem zobaczyć niemiecki 'bunkier'. I muszę stwierdzić, że jest to eksponat, którego sposób prezentacji woła o pomstę do nieba. Sam nie rozpoznałem, że to jest Ringstand 58c. Cóż, w naturalnym środowisku wygląda on zupełnie inaczej.
Złą informacją jest, że raczej lepiej nie będzie, bo to Muzeum Powstania Warszawskiego – nie: Museum der deutschen Befestigungen.

3. Zawiozłem BMW do mechanika Jacka. Stoi u niego piękny nissan, znaczy: datsun. 280Z. Z 1976 roku. Mechanik Jacek się śmiał, że nissan miał pełen wtrysk, a 13 lat młodsza beemka – niekoniecznie.

Ruszyliśmy na wieś. Zmieniłem zdanie o XC60. Albo dorosłem, albo model z tym silnikiem jest wyraźnie lepszy.

Kiedy dojechaliśmy rozjeżdżony maszynami panów od kanalizacji podjazd i kilkudniowy deszcz doprowadziły do tego, że volvo zakopało się w błocie prawie po osie. Ważne, że się wykopało.
Złą informacją jest to, że póki tego nie poprawią nie będę mógł przyjeżdżać mniej 'terenowymi' samochodami.  

piątek, 17 października 2014

16 października 2014


1. Odwiozłem Bożenę do pracy, później pojechałem na pocztę, która za parę dni przenosi się z placu Konstytucji na Koszykową. Złą informacją jest, że nie wiem gdzie na Koszykową. Takie przenosiny poczty to trochę jak koniec świata.
Na poczcie wziąłem numerek i poszedłem po buty do szewca. Kiedy wróciłem akurat była moja kolej. Poczta mi się źle kojarzy. Zostało mi to z czasów, kiedy polecone przychodziły z Wojskowej Komendy Uzupełnień. Swoją drogą ciekawe jakbym się zachował, gdyby dzisiaj taki list przyszedł. Wypadałoby iść.

2. Pojechałem do SOHO z misją pomocy dla państwa Gondowiczów. Nie będę opisywał o co chodzi, bo musiałbym użyć dość nieprzyjemnych słów wobec moich kolegów. Zresztą wszystko się chyba udało załatwić. Jan Gondowicz przetłumaczył „Króla Ubu” i to tłumaczenie właśnie w Krakowie wystawia Klata z Starym. Ostatni raz w Starym byłem dwadzieścia parę lat temu na „Śnie srebrnym Salomei”, ale wytrzymałem tylko do przerwy. I poszedłem się napić.
Krakowski Teatr Stary miał duży wpływ na moje życie. Jakoś mnie ukształtował. Precyzyjniej – piwnice teatru, w których był klub, a w nim pani, która sprzedawała alkohol przed trzynastą.
Życie kiedyś było dużo prostsze – pani sprzedająca wódkę (choć w tamtym przypadku to była brandy) przed trzynastą – nadawała sens. Przynajmniej do trzynastej.
W SOHO spotkałem dyrektora Jędrzeja.
Dyrektora Jędrzeja lubię spotykać, bo dyrektorem jest od piwa. Noteckiego i z browaru Konstancin.

Opowiedział mi o skomplikowanej operacji polegającej na przeniesieniu linii produkcyjnej z okolic Konstancina w okolice Chodzieży. Wszystko po to, żeby uratować markę. I tak, jak kiedyś na pieczątkach pewnej szkoły było napisane Politechnika Lwowska z tymczasową siedzibą we Wrocławiu, tu będzie Browar Konstancin z siedzibą w Kamionce.
Powoli rozkręcają produkcję. Dostałem cztery butelki. Sprawdziliśmy z Bożeną Konstancin Jasne Żytnie. Jest w porządku.
Zła informacja? To, że dostałem tylko cztery piwa? Gorsza, że nie wiedziałem o przenoszeniu linii produkcyjnej. Ale bym z tego zrobił reportaż.

3. Cały dzień na Twitterze i Facebooku trwała zadyma związana z logo Polski. Przypomniała mi się historia z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych. Dwóch moich kolegów Waszki i Długi miało studio graficzne. Wykonywali różne prace używając do tego komputerów Macintosh. Jedną z takich prac było przygotowanie zaproszeń na bal Prezydenta Miasta Krakowa. Bal miał sponsorów. Ale zacznijmy od końca. Wszedł do nich dnia pewnego pan taszczący wielki szyld. Naprawdę wielki. Z napisem: „Piekarnia – [imię i nazwisko właściciela] [i chyba rok założenia]”. Długi z Waszkim patrzą na pana. Pan na nich. Po chwili mówi: To jest moje lego. 
Pan dostarczał pieczywo na bal. I jako sponsor – mógł zaistnieć na zaproszeniu. Tylko musiał dostarczyć logo. No i dostarczył.
A jeśli chodzi o logo Polski, to mam wrażenie, że za mojej świadomości było już z dziesięć konkursów. I za każdym razem słyszałem, że logo Polski konieczne jest bo coś tam.
Za każdym razem ktoś konkurs wygrywał. Coś tam wdrażano. Worki pieniędzy zmieniały właścicieli.
A pan piekarz miał szyld.

Dwa–trzy lata temu (jak ten czas leci) rozmawialiśmy (z kolegą Grzegorzem) z Marcinem Mellerem. Przez chwilę było o tym, że dyktatura ma swoje plusy. Dyktator nie pozwoliłby robić co roku konkursu na logo jego kraju. Chyba, że by pozwolił. Ale wtedy to też by miało więcej sensu. I to jest zła informacja.

czwartek, 16 października 2014

15 października 2014


1. W Warszawie jednak gorzej się śpi. I to jest zła informacja.

2. Przy śniadaniu oglądaliśmy „Urodę życia”. Wrażenia: O, znalazłem jakiś numer specjalny „Urody” z 1999 r. Ale się wtedy robiło brzydkie magazyny. Nuda. Te zdjęcia tak beznadziejnie ułożone. Spiegiel słaby. Ile się przez te ostatnie 15 lat zmieniło…zaraz, co tu robi BMW i8…z którego to jest roku? Nie, no, niemożliwe.
Zły ten magazyn jest niemożebnie. Ale pewnie będzie miał ograniczony biznesowy sukces. Bo pomysł wygląda na: robimy magazyn dla pań sklepowych, klientom reklamowym opowiadamy, że czytać go będę kobiety sukcesu, takie koło czterdziestki. Klienci reklamowi przecież nie będą czytać. Zresztą i tak wszystko załatwią domy mediowe.
Gdyby klienci czytali, pewnie by się zdziwili czytając lead tekstu redaktor naczelnej. Rubryka: Gorący temat. „Połowa życia dla wielu z nas jest czasem trudnym”.
Żeby dzisiejszej czterdziestolatce sukcesu tłumaczyć, że przeżyła połowę życia, trzeba chyba nie mieć mózgu.
Redaktor naczelna występuje w numerze na przynajmniej 11 zdjęciach. Jest autorką trzech tekstów i jest z nią przeprowadzany wywiad. Taka sytuacja.

Pojechałem komunikacją miejską do domu Volvo, przy dalekiej Puławskiej, żeby odebrać XC60. Jechałem najpierw metrem, w którym niezbyt przystojny młodzieniec poprawiał sobie makijaż. Nikt nie zwracał na to uwagi, a ponoć jesteśmy krajem homofobicznym.
Przy okazji zauważyłem, że Gear Samsunga świetnie się nadaje do fotografowania ludzi w metrze.

Później wsiadłem do autobusu. Jechałem myśląc o Eboli. W dzisiejszych czasach lepiej unikać zbiorowej komunikacji.
W Volvo było bardzo miło. Dolano nawet płynu do spryskiwaczy. Samochód był czysty. Wzruszyłem się. To moje drugie spotkanie z XC60. Za pierwszym nie było fajnie. Dwulitrowa benzyna przy maksymalnej prędkości paliła tyle samo, co X6M, tylko że ta prędkość była niższa o 100 kilometrów. No i bak był dużo mniejszy.
Teraz powinno być lepiej, bo moc podobna, ale silnik większy. Obiecałem Staszkowi, że się nie będę pastwił nad spalaniem. Ale może nie będę musiał. Choć nie należy chwalić rożnych rzeczy zbyt wcześnie.

Zawiozłem nie wiadomo co, do kolegi Marcina, który jest ważnym kierownikiem w Teatrze Wielkim. Też był pod wrażeniem „Urody Życia”. Opowiedział, że w dniu premiery spotkał redaktor naczelną „Zwierciadła”, która była cała w skowronkach, bo wcześniej bardzo się bali nowej konkurencji. Zobaczyli i przestali. I to jest zła informacja, bo „Zwierciadło” arcydziełem nie jest, a czując oddech na karku redakcja mogłaby coś poprawić.

Później pojechałem na spotkanie z nie napiszę kim. W sprawie pewnego projektu internetowego.
Jechałem przez Świętokrzyską. Policja ze Strażą Miejską spisywała deskorolkowców.
Spotkanie odbywało się w byłym siedlisku SLD. Gdybym miał tam biuro, powiesiłbym oleodruk z Leninem. Spotkanie było w bardzo miłej atmosferze.

3. Później był panel Think-Tanka. Lubię chodzić na nie, bo są zupełnie oderwane od rzeczywistości. Przychodzi mnóstwo dziwnych ludzi. Tym razem miało chodzić o luksus. Wśród panelistów była pani matematyk, która za komuny była kierowniczką Peweksu, a teraz ma perfumerię. Była z synem. Była jeszcze jedna pani, która w piątki nie lata samolotem, ma trójkę dzieci i zajmuje się teraz rodziną, zasiada tylko w kilku radach nadzorczych również giełdowych spółek. Był też Rafał Bauer.

Pan Rafał powiedział, że „Malemen” to porażka. Uważam, że jeszcze nie tak dawno był sukcesem. A skoro oficjalnie się ogłasza, że jest porażką, znaczy, że sukcesem już nigdy nie będzie. To smutne.

Po wszystkim były rozmowy w kuluarach. Pan Rafał był gwiazdą. Długo rozmawiał z gościem, który przyznał się do tego, że kierował słynnym w pewnych kręgach projektem biznesowym w Bauerze. Wydawca znany naówczas z gazetek telewizyjnych i tygodników opisujących łzawe historyjki „Mój mąż porzucił mnie dla siostry mojego kochanka”, „Lekarze nie dawali mi szans, a jednak żyję i mam się dobrze”, postanowił zrobić poważne pismo o gospodarce.
Pan opowiadał, że ciężko pracowali przez dwa lata, zrobili najwybitniejszy projekt świata. Główny Niemiec przyjechał i gratulował, a dwa tygodnie później zabił projekt.
Ile razy słyszałem takie historie. Ileż razy sam takie historie opowiadałem.

Swoją drogą ludzie pracujący przy tym projekcie opowiadali, że praca nie była specjalnie ciężka. Właściwie, to się opierdalali. A pieniądze były dobre. Ech, te czasy sprzed kryzysu…

Później rozmowa panów przeszła na sukcesy polskich piłkarzy. Pan powiedział, że teraz będzie siedem lat sukcesów polskiej reprezentacji. Pan Rafał miał nieco inny pogląd na ten temat. Powiedział, że w jego mniemaniu porażka Niemców mogła być elementem polityki zagranicznej Berlina.
Pan się żachnął, że to teorie spiskowe. Pan Rafał – że wręcz przeciwnie. –Czytał pan Talleyranda? – zapytał. Dlaczego dziś dyplomację ma się uprawiać inaczej?
Pan brnął –Ale to zbyt skomplikowana kombinacja.
Pan Rafał –A wie pan jak skomplikowane jest zaplanowanie operacji wojskowej w sile dywizji?

Później też było o wojnie. Obecny na sali małoletni syn pana Rafała czytał książkę „Gospodarka za 100 lat”. Pan Rafał mówił, że by wolał, żeby ten syn nie zginął gdzieś pod Rzeszowem. A wie, że do pójścia na wojnę syna nie zniechęci, bo wychowuje go zgodnie z zasadami, wedle których syn Ojczyzny bronić pójdzie, nie patrząc na protesty rodziców.
A wszystko wskazuje na to, że wojna będzie.

Polscy piłkarze nie roznieśli w puch Szkotów. Więc nie zaczęło się te siedem lat sukcesów polskiej piłki. Czyli pan Rafał może generalnie mieć rację, a to nie jest dobra informacja.




środa, 15 października 2014

14 października 2014



1. Postanowiłem spać do oporu, bo do drugiej oglądałem trzecią serię „The Wire”. Dlatego pewnie wstałem chwilę po siódmej. Panowie przyjechali w okrojonym składzie. Bez wywrotki marki Scania i jej kierowcy. Wywrotka o ładowności ponoć 15 ton woziła ponoć ton dwadzieścia parę.
Miała niestety problemy z trakcją. Ze dwa razy ledwo się wykopała, rozwalając przy okazji koszony przeze mnie od dobrych ośmiu lat trawnik.
Bez wywrotki pan Janek, wirtuoz koparki musiał sypać obok. Więc zasypywał tym, co wykopał, a że kopał w gruzie – będę musiał kupić nowe noże do kosiarki.

Scania przyjechała. Panowie kierowcę scanii mobingują. Tak naprawdę. Kierowca ponoć całe życie jeździł TIR-ami. Jazda TIR-em generalnie polega na tym, że przyczepiają ci naczepę, a ty jedziesz. Do przodu. Raczej nie cofasz. Wywrotką na budowie wciąż się musi manewrować. Kierowca scanii robi to zbyt wolno. Więc wkurwia całą ekipę, która daje to po sobie poznać. Kierowca scanii ma post TIR-owskie zwyczaje. Poważnie podchodzi do tego okrągłego czegoś, co jest w liczniku prędkości i pisze z jaką prędkością się jechało. No i mówi, że nie może ruszyć, bo ma jeszcze siedem minut przerwy.
Panowie rozpoczęli więc proces minimalizowania szkód, które poczynili. Nawozić ziemię, ubijać, rozsypywać. Wcześniej jednak przekopali się do sąsiadów. Pod murem. I u sąsiadów posadowili ostatnią studzienkę.
Pan Janek, wirtuoz koparki westchnął, że kiedyś to by była wiecha. Kiedyś był dzień budowlańca. A teraz to człowiek ma się cieszyć, że ma pracę.

Później panowie pojechali, żeby coś robić z drogą i się okazało, że porządkami się zajmą dopiero za parę dni. I to jest nie jest dobra informacja, bo przed domem wygląda strasznie.

2. Wziąłem dmuchawę Husqvarny, żeby trochę na betonie posprzątać. Dmuchawa przydała się wcześniej przy wykopaliskach. Wydmuchiwała piasek więc zostawały tylko skorupy.
Z dużym zaangażowaniem zacząłem zdmuchiwać piasek, który nawiozły maszyny. Po chwili okazało się, że zdmuchnięty pył nie opada. I robi się z niego mgła, którą wiatr delikatnie przesuwa w stronę lasu. Wyglądało to pięknie. Minus taki, że trochę pyłu osiadło na Kadetcie Jolki. I wypada, żebym go umył.

Wylazłem na piętro, żeby sfotografować Althamera (strasznie brzydki tryptyk) (choć nazywanie tego tryptykiem jest pewnym nadużyciem, bo to jest jeden obrazek, tylko namalowany na trzech płytach). Usłyszałem, że ktoś jest w pokoju obok. A nikogo tam być nie powinno, bo od paru dni byłem sam w domu.
Okazało się, że to sikorka. Otworzyłem jedno okno – nic, drugie, trzecie. W końcu jakoś wyleciała. To druga sikorka w takiej sytuacji. Poprzednia była dziesięć dni temu. W każdym razie, gdyby nie Althamer Sikorka by pewnie padła z głodu.

3. Gienek podwiózł mnie na stację. Razem czekaliśmy na pociąg. Opowiadał, jak z wojska jeździł do domu. O 19 wsiadał do pociągu w (chyba) Zabrzu. O drugiej w nocy był w Zielonej Górze. Szedł na stopa. W Świebodzinie czekał na autobus, który o piątej wiózł go domu. Gorzej miał, kiedy trafił do Orzysza. Gorzej nie tylko dlatego, że była to kompania karna, ale również, że podróż wtedy trwała 24 godziny. –Najgorsze było, że człowiek zupełnie nie miał pieniędzy. Oszczędzało się, żeby mieć na bułkę. A wtedy w pociągach chodzili ludzie i sprzedawali piwo. A człowiekowi się w środku aż skręcało.

Pociąg spóźnił się dziesięć minut. Kiedy wsiadłem natychmiast pognałem do Warsu i kupiłem sobie dwa żywce.

Jechałem w ostatnim bezprzedziałowym wagonie. Ciekaw jestem co pił człowiek, który nadawał numery miejscom. To musiało być coś więcej niż dwa małe piwa.

Nad moim siedzeniem była naklejka – „Okno bezpieczeństwa” Kilka osób próbowało ją już oderwać. Z marnym skutkiem.

Opóźnienie pociągu uległo zmianie. Wzrosło do dwudziestu minut. Kiedy dotarłem do domu okazało się, ze rozbiłem 30% wiezionych jajek. I to nie jest dobra informacja.
Dobrze, że nie mieszkam z Jarosławem Kuźniarem., bo on ma na jajka jakieś uczulenie.
Choć raczej: dobrze, że nie mieszkam z Jarosławem Kuźniarem, bo ja mam na niego uczulenie.  

wtorek, 14 października 2014

13 października 2014



1. Śniło mi się, że zostałem obstrzelany z Grada. Duża willa na leśnym wzgórzu. Dużo ludzi czekających na to, aż Ruskie przyjdą. Czekający, żeby dać im łupnia. Bardzo miła atmosfera. 
No i wtedy zaczęło wybuchać. 
I ja się zastanawiałem, czy uciekać do piwnicy, czy okopy kopać. Bo nikt wcześniej się okopów nie kopał. Wszyscy za to mieli wolę walki.
No i się obudziłem, bo wiedziałem już, że z kopania okopów nici, bo jest niedziela, a panowie w niedzielę kanalizacji kopać nie będą. 

Rzadko mi się zdarza, że tak dobrze pamiętam sen. I myślę, że to znak, żeby się zawczasu okopać.
I to jest zła informacja, bo nam tu jakoś niespecjalnie wychodzi okopywanie się zawczasu.

2. Gienek wrócił z ryb. Postanowiłem go namówić na ścięcie jednej z akacji.
Akacje lecą na dom leśniczego. Znaczy nie tyle lecą, co mogą polecieć. Leśniczy niby mówił, że się nie przejmuje, bo dom jest Lasów a nie jego, ale chyba trochę kozaczy.
Problem nie urodził się wczoraj. Jeździliśmy do gminy, by dostać zgodę na wycięcie. Gmina miała z tym problem, bo park jest zabytkowy. Czas płynął, akacje schły coraz bardziej. Aż za którąś wizytą w Gminie, pani urzędniczka sprawdziła coś na mapce i jej wyszło, że na mapce park nie jest działką budowlaną, tylko lasem. Więc to nie gmina wydaje zgodę na wycięcie, tylko Powiat. Pojechaliśmy do Powiatu, gdzie wyszło na to, jakby Powiat nie prowadził ewidencji zabytków, więc przyjęli podanie, przyjechał leśniczy (powiatowy) zaznaczył farbą drzewa, które zagrażają życiu i zdrowiu i te, które już uschły. Później przyszła decyzja, że można ciąć, ale dopiero po okresie lęgowym.
Zaczęliśmy szukać kogoś, kto te drzewa wytnie. Pierwszy okoliczny fachowiec zażądał trzech tysięcy złotych. Więc zaczęliśmy szukać innych sposobów. Kilka osób na wsi zasugerowało przywiązanie drzew do traktora i ciągnięcie podczas cięcia.
Jedną z tych osób był Gienek.
Projekt „ściąć drzewo” rozpoczął się od poszukiwań odpowiedniej liny. Ta Gienka źle zniosła długotrwały, miejscowy kontakt z wodą. Od Józka, ojca Tomka (nie będę pisał, że Tomek to Zięć Gienka, bo już tyle razy to pisałem, że mnie ta maniera zaczęła nużyć) wziąłem łańcuch, linę stalową, pas parciany. Z Renaty (samochodu Tomka) wyciągnąłem dwa pasy.
Wylazłem na drabinę – co ponoć jest wyczynem, bo normalni ludzie powinni unikać wysokości – łańcuchem obwiązałem drzewo, do łańcucha przymocowałem linę stalową, do niej dwa związane pasy. Na końcu przyczepiłem chevroleta, któremu wcześniej zapiąłem reduktor.
Zacząłem ciągnąć. Gienek zaczął ciąć. Akacja padła. Może niezupełnie w tym kierunku, co myślałem, ale bez szkód w ludziach i majątku. Padając pękła na trzy kawałki. Z których pierwszy zaciągnąłem bliżej domu i spróbowałem pociąć na tzw. metry.
No i nie wiem z czego się robi akację, bo chyba nie z drewna. Drewno piłą spalinową tnie się szybko. Akację nie.
Gienek powiedział, że w niedzielę to słaba jest robota (chyba powiedział to dosadniej, ale nie jestem pewien, więc nie będę dosadniej pisał). Postanowiłem więc dać sobie spokój do poniedziałku. Posiedzieliśmy sobie przy żywcu. I wyszło nam, że tą metodą nie będziemy więcej akacji ciąć, bo ryzyko jest zbyt duże. I to nie jest dobra informacja. Choć gorsza jest taka, że za namową Józka związałem dwa pasy. Mówił, żeby wiązać, bo jeżeli je będę łączył inaczej to się będą rozczepiać. Związałem. No i teraz nie idzie ich rozwiązać.

3. Obejrzałem do końca drugą serię „The Wire”. Zapłakałem po Franku Sobotce. W ogóle depresyjny ten koniec był. I nie tyle chodzi o to, że zło triumfuje, tylko, że za dobrymi intencjami, jeżeli złe metody idą, to się może skończyć jeszcze gorzej.
Czyli, że nie można być trochę złym. I to jest zła informacja. Muszę namówić kolegę mojęgo Grzegorza, żeby serial ten obejrzał. Ciekawe jakie będzie miał wnioski.   

poniedziałek, 13 października 2014

12 października 2014


1. Obudziło mnie dużo za wcześnie. Pożytek z tego był taki, że obejrzałem jak w TVN24 plącze się w zeznaniach na temat Sławomira Nowaka pani poseł Pomaska.
Pani poseł przez jakiś czas zbierała bardzo wysokie noty. Prawdopodobnie brało się to z tego, że pilnowała, by dobrze deklinować jej nazwisko. 
Na próbie tłumaczenia posła Nowaka poległa. Z kretesem.
Ale trzeba mieć bardzo mały rozumek, żeby w telewizji próbować to dziś robić. Platforma generalnie nie ma ręki do kobiet.

Poszedłem na śniadanie. Hotel „Puro” okazał się jeszcze gorszy niż myślałem. Podać na śniadanie jajecznicę, która nie dość, że jest zimna, to jeszcze przypalona. Na tę jajecznicę nabrał się również pan Siwiec, który rano wyglądał zdecydowanie podobniej do siebie. Jajecznicę dzióbnął kilka razy, po czym odniósł talerz jak najdalej od swojego stolika.

Zrobiłem sobie herbatę. W znaczeniu: z wielkiej maszyny pobrałem wrzątek. Maszyna ustawiona była tak, że przypomniało mi się, co to znaczy menisk wypukły. Woda była brązowawa, ale wydawało mi się, że mi się wydaje, a jednak się nie wydawało. Maszyna robi również kawę. Więc jeżeli ktoś wcześniej nalewał kawę, to resztki tej wcześniejszej kawy są we wrzątku. I to jest zła informacja.

Po śniadaniu postanowiłem się chwilę jeszcze zdrzemnąć. Ustawiłem tabletem (nowoczesny hotel, wszystko się robi tabletem) budzik. I to był bardzo zły pomysł, bo kiedy zaczął dzwonić nie dało się go wyłączyć. Na tablecie (starym samsungu) mogłem jeszcze przeczytać korespondencję do poprzednich lokatorów. Bo ktoś, kto projektował system nie wpadł na to, żeby czyścić wiadomości po wymeldowaniu. Ja z kolei nie wpadłem na to, że wiadomości mogą być do kogoś innego.
Słowem: hotel nie wart polecenia.

2. Ruszyłem na zachód. Na jakimś – bliżej nieokreślonym poznańskim skrzyżowaniu skończyło mi się paliwo, dobrze, że miałem bańkę i lejek i parę litrów benzyny. Im było późno, tym się gorzej czułem. Rozwiązywanie problemu z niejadącym samochodem byłoby ponad moje siły.
Zatankowałem na jakimś Orlenie. Nie wyraziłem zainteresowania, ani numizmatami, ani hot-dogami, ani kawą, ani płynem do spryskiwaczy. Ruszyłem dalej. I generalnie było mi coraz gorzej. I kiedy zrobiło mi się bardzo, bardzo źle – stanąłem na parkingu, żeby się zdrzemnąć.
Drzemałem słuchając radia. Konkretnie jedynki. I chyba po raz pierwszy w życiu wysłuchałem odcinka „Matysiaków”. Jedynka to musi być jakaś PiS-owska stacja, bo w „Matysiakach” nabijano się z końca remontu ulicy Świętokrzyskiej, donic, szpar w bruku. Nazwisko HGW nie padło.
Ruszyłem. Za Pniewami wziąłem parę autostopowiczów. Chłopak gadał. Ojciec wojskowy, więc się ciągle przeprowadzali, więc wszędzie ma znajomych. A w tym miejscu, gdzie teraz mieszka, to kiedyś było tak, że wszyscy mężczyźni pojechali do Afganistanu. I zostały same żony. Co się tam wyrabiało. Ile było rozwodów później. I że za Afganistan dostawali ekstra 60 tys. zł, więc się to raczej nie opłaca. A jak pracował w Holandii, to Holender chciał go wysłać do pracy do Afryki, ale on nie pojechał, bo się trochę bał, a teraz by pojechał. Holender z Afryki do Holandii sprowadzał samochody, bo w Afryce są tańsze. I miał żonę, która jeździła TiR-em.
I tak przez jakieś 40 minut. Jechali na Gibraltar. Ciekawe czy się wydostali z Polski.

Wpadłem do Lidla. Zaczęli sprzedawać wafle nazywane andrutami. I mają całkiem niezłe ogórki kiszone w folii. Czekałem 12 minut aż skończy się piec chleb. Nie było warto, bo wyszedł słaby. I to jest zła informacja.

3. Na wsi panowie kopacze naprawili płot, zakopali studnie. I rozpoczęli proces kopania do sąsiadów. Przy okazji trafili na czegoś fundamenty, obok których był chyba śmietnik. Flaszki, porcelana. Wszystko potłuczone. Zacząłem w tym grzebać. Dowiedziałem się, że w Rokitnicy mieszkali kiedyś kulturalni ludzie. Używali kieliszków, całkiem ładnej porcelany, pili wina, piwo, napoje spirytusowe. Będę musiał poprosić pana Janka, wirtuoza koparki, żeby zdjął trochę więcej ziemi, może znajdę coś ciekawego.

Wieczorem u sąsiadów na podwórku nie oglądałem meczu. Na wsi nie jest jak w mieście, gdzie po wrzaskach można rozpoznać, że ktoś, coś ustrzelił. A tu – cisza. Więc największy sukces w historii Polski minął mnie bokiem.

Gienek chce sprzedać swoją starą wueskę. WSK to coś w sam raz na kryzys wieku średniego. Nikt nie zarzuci jej tego, że jest harleyem. Chodzi mi więc po głowie pomysł, by ją kupić.
I to jest zła informacja.

niedziela, 12 października 2014

11 października 2014




1. Panowie połączyli dwa kawałki azbestowej rury za pomocą czegoś, co trochę wyglądało jak nowoczesny sposób na unieruchomienie połamanej nogi. Puściłem wodę, by sprawdzić, czy jest szczelnie pod ciśnieniem. Pan Kierownik-brygadzista zasugerował, żebym sprawdził, czy po drugiej stronie rury wszystko jest ok. I miało to głęboki sens, bo się okazało, że kran na stołówce się rozpadł od mrozu, więc całe ciśnienie uchodziło do zlewu.
Poprosiłem pana Kierownika-brygadzistę, by nie uszkodzili drzewa, które pięknie rośnie nad miejscem, gdzie mieli wkopywać studnię, i żeby naprawili bramę. Dzień wcześniej dwóch młodych pracowników zostało wysłanych, by rozwalili kłódkę, bo od nieotwierania nie dało się jej otworzyć. Panowie poszli, kłódki nie ruszyli, za to uszkodzili bramę. Pan Kierownik-brygadzista bardzo mnie przeprosił i obiecał, że szkody zostaną usunięte. Pożegnałem się ze wszystkimi i ruszyłem do Milicza, gdzie Audi miało pokazać nowe TT.
Ruszyłem jakieś dwie godziny za późno. Ale cóż można było poradzić.
Jechałem trasą, którą ponad rok temu wracaliśmy z Głogowa, z kremacji babci.
Przypomniał mi się opryskliwy pan palacz, który nie mógł zaczekać 10 minut, bo coś tam. Spóźniliśmy się, bo na A2 oberwała się chmura, a później, pod Poznaniem było – jak zwykle pod Poznaniem. Napisałem 'palacz', bo gość zachowywał się zupełnie jak palacz, a nie ktoś z branży funeralnej.

Przez rok skończyli remontować drogę koło Sławy. Nie całą – ten kawałek, który remontowali.
Gdzieś po drodze była gorzelnia. Jej bramy pilnowało dwóch świętych na słupach. Podobnych, do tych z Piotra i Pawła w Krakowie. Muszę znaleźć to miejsce na Street View. Może rozpoznam którzy to.

W Lesznie na skrzyżowaniach wisiały plakaty wyborcze. Na jednym była pani. Blondynka wyfotoszopowana. Julia Krakowiak. Niżej było mniejsze zdjęcie dziada z wąsami. I napis – Warto zaufać młodym. Zbigniew Haupt. Dziwni są ci peeselowcy.

Z Leszna do Rawicza DK5 jest S5. I to jest dobra informacja. Do Milicza dojechałem spóźniony półtorej godziny. I to jest zła informacja, bo nie zdążyłem na konferencję poświęconą TT. A konferencje Audi są naprawdę dobre merytorycznie.

2. W Miliczu wsiedliśmy do samochodów. Prowadziła pani z Natemat. Gdybym wiedział, że jest z Natemat, to by, może troszkę poszydził, ale nie wiedziałem i starałem się być miły.
Nowa TT ma oszałamiające wnętrze. Oszałamiające w tym wnętrzu jest to, jak zostało wymyślone. Brak wyświetlacza na środku – wyświetlacz jest zamiast zegarów. Znaczy zegary są wyświetlane, ale jeżeli się na przykład korzysta z nawigacji, to widać tam przede wszystkim mapę, bo zegary robią się mniejsze. To jest super, są z tego dumni – słusznie. Ale na mnie jednak największe wrażenie zrobiło umieszczenie sterowania klimatyzacją – wewnątrz tych dziur, z których wieje. Kiedy się to widzi pierwszy raz, człowiek się dziwi, że wcześniej nikt na coś tak oczywistego nie wpadł.
Nie jestem wielbicielem TT. Być może dlatego, że jedyny znany mi osobiście właściciel takiego samochodu był – nie napiszę: dupkiem. Nic nie napiszę, bo nie wiem jakim innym słowem można kogoś takiego określić. To auto jest w porządku. Tak w porządku, że chyba bym się nawet nie wstydził, że ktoś mnie w tym aucie zobaczy. TT to w tym przypadku nie jest skrót od Tulskij Tokariew. Zakłady w Tule robiły też samowary.
Audi TT nie ma nic z samowarem wspólnego.

Dojechaliśmy na tor. Świeżo ułożony z polbruku. Ośrodek doskonalenia jazdy. Z płytami poślizgowymi. Nie lubię. Najpierw obwoził nas po torze Mateusz Lisowski. Bardzo dobry kierowca. Później jeździliśmy z instruktorami, którzy tłumaczyli nam, że Quatro w tym TT jest nowatorskie, bo bardziej może regulować przód-tył.
Jak się powłącza wszystkie systemy wspomagające, TT samo jedzie. Wychodzi z poślizgów, nie wpada w nie. Dobrze jest wymyślone.
Zastanawiałem się tylko, czy taki ktoś, kto sobie takie auto kupi, pojeździ nim i będzie przekonany, że jest mistrzem kierownicy, gdy wsiądzie do jakiegoś innego auta – czy się od razu nie zabije, bo systemy wspomagania będą gorsze, bądź ich nie będzie. Ciekawy problem.
Po raz kolejny się przekonałem, że nie mam talentu do driftowania. Ale chyba mnie to nie boli.

Panowie instruktorzy kazali jeździć z dwiema rękami na kierownicy. Bo inaczej się nie czuje auta. I to jest zła informacja. Bo ja, najwyraźniej nigdy nie będę auta czuć.

3. Z toru pojechaliśmy do Poznania. Do hotelu „Puro”. Hotel nowy. Nieco przekombinowany. Niby w samym środku miasta, ale z widokiem na rozsypującą się synagogę przerobioną na basen. Kiedy wszedłem do pokoju telewizor ryknął na mnie telewizją nadającą disco polo. Później się jeszcze okazało, że gniazdko do komputera wyłącza się kiedy się wychodzi z pokoju. Ale to nic. Kolacja była całkiem całkiem, niestety obsługa kelnerska w postaci pryszczatego młodzieńca – była beznadziejna. Clou wieczoru było jak pan kelner wsadził Leszkowi Kempińskiemu palec do zupy. Na sali siedział pan Siwiec. Miał strasznie czerwoną twarz. Być może miało to jakiś związek z butelkami czerwonego wina, które pojawiały się na jego stole.
Broniłem idei samochodów elektrycznych. Leszek nie zgadzał się z moimi argumentami. Polityka Audi jest taka, że nie zrobią samochodu elektrycznego, jeżeli ten nie będzie miał zasięgu 950 km. Opowiadał też o gazie (CNG) robionym przez wiatraki z powietrza. I temu się mam zamiar przyjrzeć.

Później, właściwie po kolacji, rozmowa zeszła na mejle. I konieczność na nie odpisywania. Postanowiliśmy Leszkowi pomóc. Pierwszy z brzegu: Leszku, chciałbym zrobić reportaż w fabryce, czy mógłbyś mi załatwić to i trzylitrową A8 na podróż.
Dość szybko rozwiązałem tę sprawę: W związku z pracami nad procedurami związanymi z niebezpieczeństwem epidemii Eboli aktualnie nie można niestety zorganizować zwiedzania fabryki, Odezwę się, kiedy procedury będą wdrożone.
Leszkowi pomysł się nawet spodobał. Teraz, kiedy go o coś poproszę, a on odpowie mi używając argumentów epidemiologicznych będę wiedział o co chodzi.

Kelner zupełnie przestał ogarniać zamówienia alkoholowe, więc, żeby mu ułatwić życie, razem z kolegą z Sharpa, który tu akurat występował jako internetowy dziennikarz motoryzacyjny zamawialiśmy tylko podwójne Danielsy. I to nie jest dobra informacja.

A Jack ostrzegał – pij odpowiedzialnie.